KURKA CIOCI KLIMY

W opowiadaniu „Między elegancją a abnegacją” wspomniałem o posiadaniu ślubnej kreacji, składającej się z granatowego garnituru w czerwoną nitkę i nowych półbutów z Domu Handlowego „Merkury”. Napomknąłem też o rodzicielskich obstrukcjach na mojej drodze ku małżeńskiemu szczęściu. Ale żeby właściwie opisać „zastosowanie kreacji pomimo obstrukcji”, muszę wpierw opowiedzieć o kurce Cioci Klimy.

Klementyna Zacharewicz w zasadzie nie była moją ciocią, tylko ciocią mego Taty. Dla mnie była siostrą mojej babci Felicji, ale Ciocia Klima była jej, powszechnie używaną w rodzinie i poza, nazwą własną.

Po wojnie Ciocia Klima wylądowała w Lipnie u nieco dalszej rodziny, gdzie prowadziła dom i opiekowała się, wspomnianą już, Duśką. W ramach prowadzenia domu co jakiś czas udawała się na targ, gdzie nabywała kurkę, która służyła do przyrządzenia rosołu. Ale żeby taką kurzą emerytkę dało się pogryźć, trzeba było ją gotować przynajmniej trzy jak nie cztery godziny. I ta norma, po latach, stała się przyczyną przykrych nieporozumień. Bo po latach, gdy część dalszej rodziny przeniosła się do Warszawy, gdy brakło sił do prowadzenia domu, Ciocia Klima zamieszkała w naszym Fińskim Domku. Zajmowała pokoik obok kuchni, który – przedzielony na pół wiszącą na drucie zasłonką – wieczorami pełnił funkcję łazienki. Ciocia przez jakiś czas miała pieczę na Stasią a później Marysią, które rodzice zatrudniali do prowadzenia domu. Ale wkrótce przestała opuszczać łóżko i sama zaczęła wymagać pieczy. W ramach tej pieczy trzeba było co kilka dni ugotować Cioci kurkę, bo mogła jeść już tylko białe, miękkie mięso. Ugotowana kurka mieszkała w lodówce, skąd co dzień była wyjmowana po kawałku. Ale zanim kurka zamieszkała w lodówce, była powodem ciągłych targów. Bo kurka już nie była kurzą emerytką, tylko kurczakiem-brojlerem. A taki był już miękki po godzinie gotowania, a potem zaczynał się rozpływać. Więc Zosia, albo Mama, które kurkę gotowały, wyjmowały ją z garnka zdecydowanie przed upływem trzygodzinnej normy, co wywoływało protesty Cioci. Nieraz, przyjeżdżając z internatu, byłem świadkiem tego rytuału.

A Ciocia użalała mi się: „One każą mi jeść „syrowe””. Kiedy więc po maturze wróciłem do domu i, wraz z innymi obowiązkami, przejąłem gotowanie kurki, musiałem wymyślić jakieś rozwiązanie. Wyglądało to zazwyczaj tak: krzątam się w kuchni przy swoim śniadaniu, a

Ciocia Klima na naszym weselu

Ciocia Klima zagaduje z łóżka: „Wojtuś, a ty pamiętasz, że dzisiaj trzeba ugotować kurkę?” Ja oczywiście zapomniałem, ale jadę na pewniaka: „Ciocia się pyta, czy ja pamiętam, a kurka od godziny już w garnku.” I myk, do lodówki, wyciągam brojlera z zamrażalnika i do gara go. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania: „Oj, jak ty mi ugotujesz, to takie mięciutkie. A one ciągle syrowe i syrowe.”

Według podobnego klucza przebiegały przygotowania do ślubu. Impuls im dała Gosi nauczycielka fortepianu. Pani Danuta, dzięki której Gosia zagrała, wraz ze szkolną orkiestrą, Rondo a’la Krakowiak w radomskiej sali koncertowej, po owym koncercie na zakończenie roku, kończyła pracę w radomskiej Szkole Muzycznej i przenosiła się do Warszawy. To nam podsunęło pomysł, że w ślad za nią przeprowadzi się Gosia. Pani Danuta obiecała, że pomoże w dostaniu się do szkoły w Warszawie, ale potrzebny był jej do tego jakiś konkretny powód. No i dla tego powodu, 6 września 1969 roku, stawiliśmy się w Urzędzie Dzielnicowym Warszawa – Ochota, Otworzyły się drzwi sali ślubów, pani urzędniczka wezwała nas, oraz świadków – czyli moją siostrę wujeczną z adoratorem małgosinej siostry – i zaproszonych gości, czyli ową siostrę Ewunię. I to, dodawszy nieobecnych rodziców Małgosi, był komplet osób wtajemniczonych. Po uroczystości zjedliśmy lody w przyległej do Urzędu kawiarni „Słoneczna” i… poszliśmy do Cyrku, który rozłożył się nieopodal Dworca Głównego.

No to idziemy na lody i do cyrku

Tak więc, oficjalnie rzecz biorąc, Gosia przeprowadzała się w ślad za ukochaną nauczycielką, zaś na mnie spadł obowiązek znalezienia jej kwatery. Nie było to trudne zadanie, bo sąsiedzi przez płot od zawsze wynajmowali jeden pokój w swoim Fińskim Domku różnym lokatorom, a teraz akurat ich nie mieli. Znacznie większym wyzwaniem było sprowadzenie Gosi pianina. Znajoma absolwentka konserwatorium właśnie mi się żaliła, że za przewiezienie fortepianu z rodzicielskiej willi do własnego M-ileś tam zapłaciła okrągłe 3 tysiące. Nas na takie ekstrawagancje oczywiście nie było stać. Pojechałem więc do Radomia, o 7 rano zameldowałem się u Dzwońca i uprosiłem go, by pozwolił czterem rosłym chłopakom urwać się z zajęć na kilka godzin. A potem udałem się na kieleckie rozstaje i przyglądałem się furgonetkom nadjeżdżającym od strony Kielc. Interesowały mnie tylko te z warszawską rejestracją, więc nie było ich wiele, ale dość prędko zatrzymałem „Żuka” – blaszankę, którego kierowca miał ochotę zarobić stówkę. Zajechaliśmy na Wacyn po chłopaków a potem w sześciu chłopa sprawnie znieśliśmy pianino z drugiego piętra i wstawiliśmy na „Żuka”. Chłopaki dostali całą, nierozpieczętowaną paczkę „Sportów” i byli szczęśliwi. Kierowca i dwóch życzliwych sąsiadów pomogli przynieść instrument z samochodu do Fińskiego Domku i było pozamiatane.

Tak więc Gosia z pianinem mieszka „przez płot”. Pewną niedogodnością tej kwatery bywa utrudniony dostęp do wodociągu, bo kiedy na kuchni bulgoce kociołek z zacierem, do jedynego w domu kranu podłączona jest chłodnica. Ja biegam przez Pole Mokotowskie na wykłady na Rakowieckiej, choć nie zawsze na czas tam docieram, gdyż droga wiedzie koło gosinej kwatery, a Gosia z nową szkołą integruje się w godzinach popołudniowych. A w Tatce powolutku dojrzewa myśl, że to wszystko raczej wcześniej niż później musi zakończyć się ślubem. Bo to Tatko był głównym hamulcowym na naszej drodze do ślubu. Używał całkiem rozsądnych argumentów; że najpierw trzeba skończyć studia, że on nie będzie w stanie nam pomóc, bo ma jeszcze na utrzymaniu Miśka i Anię. Ale tak naprawdę tkwiła w nim zadra, że Zosia definitywnie wyszła z Domu i wstąpiła do Zgromadzenia Franciszkanek w Laskach. Dla mnie ta zadra była podobna do normy gotowania ciocinej kurki – nie wolno z nią polemizować, trzeba ją obejść. A obchodzenie trwało niespodziewanie krótko, bo już po jakimś miesiącu stało się powszechną oczywistością, że ślub będzie w Boże Narodzenie. Termin ten nie był przypadkowy, bo pozwalał na maksymalne ograniczenie weselnych przygotowań – tak czy siak trzeba upiec jakieś świąteczne placki, a że jeden czy dwa więcej, to już nie robiło wielkiej różnicy. Natomiast pojawił się problem sporządzenia zaproszeń. O wydrukowaniu nie było mowy, bo terminy w drukarniach były kilkumiesięczne – samo oczekiwanie na zgodę cenzury trwało ponad miesiąc. Ale ja, szczęśliwie, w internacie miałem okazję podejrzeć, jak aktywiści Kółka Fotograficznego tłukli kasę obsługując fotograficznie I Komunie w podradomskich parafiach. Z jakiejś potłuczonej szyby wyciąłem więc formatkę wielkości pocztówki. Wymyłem ją starannie, po czym czarnym tuszem, przy pomocy stalówki – redisówki naniosłem stosowny napis. W zeszytach, w których Tatko wklejał wszystkie

reprodukcja zaproszenia

zrobione przez siebie zdjęcia, znalazłem stosowny landszafcik, a w pudełku po butach wskazany pod fotką film z negatywem. Zakupiłem dwa pudełka papieru fotograficznego, wywoływacz, utrwalacz i udałem się z tym wszystkim do Tadzia Wernera, który miał powiększalnik. Po wykadrowaniu negatywu na stole powiększalnika dalej poszło jak w fabryce: połóż papier, przykryj szybką, naświetl, do wywoływacza, płukanie, do utrwalacza, płukanie i na ręcznik na tapczanie. Tadzio nie miał suszarki, więc dopiero po dwóch dniach, gdy odbitki wyschły, przyjechałem ponownie do Brwinowa, by stać się posiadaczem pliku oryginalnych zaproszeń.

Nie pamiętam, czy do wspomnianych świątecznych placków ja się jakoś przyczyniłem, czy zepchnąłem wszystko na Anulkę. Tak czy siak, nie dorównywały one klasą tatarowi, który przyrządziła moja świeżo pozyskana Teściowa, nie mówiąc już o torcie orzechowym który upiekła jej starsza siostra, czyli Ciocia Zosia. Przez ten tort Tomek, mój przyjaciel z Fińskich Domków, musiał dwa razy jeździć z Mokotowa na Żoliborz i z powrotem.. Bo u Tomka świętowali jego siostra ze szwagrem. A że szwagier przewidywał, iż święta spędzi w stanie wskazującym, nie miał nic przeciw temu, że Tomek przysłuży się przyjacielowi jego „Syrenką”. Tak więc Tomcio najpierw przywiózł Ciocię z tortem i częścią gości, a potem wrócił po Gosię, która przy pomocy ciotecznej siostry przywdziewała ślubną suknię. Na szczęście, mimo sakramenckiej gołoledzi, wszystko i wszyscy dotarli na czas i o 16-tej wielebny proboszcz zainaugurował ślubną uroczystość.

„Ach, co to był za ślub”

Po uroczystości goście per pedes przez Pole Mokotowskie udali się do Fińskiego Domku, a nas Tomek zapakował do „Syrenki” i powiózł na spacer, by goście zdążyli dojść, a panie miały czas na pokrajanie placków. Zameldował lojalnie „lusterko przekręciłem, możecie się nie krępować” i manewrował po oblodzonej Warszawie. Gdy podjechaliśmy pod furtkę, ja wziąłem przepisowo Gosię na ręce, a Tadeusz biegł ze zmiotką i w locie odśnieżał jej pantofelki.

Delfin i inne Pingwiny w drodze do Bukowiny


Pingwiny, ubrane w swetry i skafandry nie zabawiły długo, bo prosto z imprezy udawały się do Bukowiny. Ale i tak zabrakło krzeseł, więc z Michałkiem skoczyliśmy do sąsiadów. A pan Ziutek nalał dwie szklaneczki siwuchy ze słowami: „Chlapnij sobie na własnym weselu, bo tam u was to pewnie tylko mszalne wino dają”.

Pogodnie pogodzony z losem Tatko odczytuje ślubne telegramy

Przedślubna intryga udała się chyba idealnie. Tatko zagadnął wprawdzie z żalem, że go nie powiadomiłem o ślubie cywilnym, bo miałby wolny dzień w pracy. Wyłgałem się gładko, że przecież dla Taty cywilny to tylko podpisanie kontraktu, więc nie przyszło mi do głowy, że go to interesuje. Ale napisałem „chyba idealnie”, bo Mama zostawiła nas z tajemnicą, której już nie zgłębię. Kiedy we wrześniu odbieraliśmy w Urzędzie metrykę ślubu, zdecydowaliśmy się nabyć kilka zdjęć, które standardowo pstrykał dogadany z urzędem fotograf. Były niedrogie i dobrze zrobione. Gdzieś w lutym czy marcu ocenzurowaliśmy je starannie, czy nie ma gdzieś elementów świata zewnętrznego, które zdradzałyby porę roku, i postanowiliśmy pokazać je Mamie. Bardzo jej się podobały, ale w pewnym momencie się zastanowiła: „A gdzie oni w grudniu znaleźli takie piękne gladiolusy?”. Żołądek podszedł mi do gardła, więc nie jestem pewien, na ile moja odpowiedź wypadła naturalnie: „A wiesz, ja sam nie przypuszczałem, że można zrobić tak udane sztuczne”. I do dziś nie wiem, czy Mama dała się wpuścić w maliny, czy uznała, że należy dać się wpuścić.

Wojciech Więckowski