PODROŻ POD GWIAZDAMI

Zakochany, niezakochany – gdy wojsko wzywa, biec należy. Zatem drobnym truchtem, bo pożegnanie z Małgonią jakoś dziwnie się przedłużyło, pobiegłem na dworzec kolejowy, by złapać ostatnie połączenie, czyli odchodzący z Radomia o 20-tej krakowski pospieszny. Nieopatrznie kupiłem bilet (36 złotówek – koszmar) i znalazłszy się na dość obficie zaludnionym peronie, uświadomiłem sobie, że biegną przecież ostatnie godziny ferii w szkołach podstawowych, średnich i akademickich jednocześnie. Tłumek zakołysał się lekko, bo pociąg już wjeżdżał, ale był jakoś dziwnie nieprzezroczysty – przez każde nieomal okno widać było stojących pasażerów, wepchniętych do przedziałów pomiędzy ławki. Kilka osób wysiadło, kilka wsiadło. Konduktor zagwizdał, a ja rano muszę być na wojsku. Stanąłem na stopniu i chwyciwszy się poręczy usiłuję wepchnąć do środka dość obfitego jegomościa, który stoi przede mną. Udało się, choć nie do końca – zabrakło miejsca na prawą rękę. Gdy zatrzaskiwałem drzwi wagonu, ręka owa, wzniesiona ponad głowami pasażerów, wspierała się na drewnianej listwie nad drzwiami do kibla, szczelnie wypełnionego podróżnymi.

A więc jadę i już nie wysiądę, bo pociąg właśnie skończył telepać się po zwrotnicach i nabiera prędkości. Teraz trzeba kombinować, by dojechać, bo mknięcie przez mroźne powietrze z szybkością 100 km/h raczej nie sprzyja trzymaniu się metalowych poręczy. Przypiąć się pasem nie bardzo jest jak – pas podtrzymuje spodnie, które są pod swetrem, sweter pod skafandrem, a skafander pod plecakiem. Wydobycie go bez użycia uczepionych do poręczy rąk nie wydaje się realne. Sytuacja zaczyna wyglądać groźnie, ale rozglądając się za jej rozwiązaniem dostrzegam brezentową harmonijkę osłaniającą przejście między wagonami. Wygląda obiecująco – każdą z jej połówek podtrzymują, wystające z czołowych ścian wagonów, dwa wieszaki. I tak, jak brezentowe sklepienie harmonijki zaczyna mi się kojarzyć z wygodną leżanką, tak wieszaki tworzą balustradę zabezpieczającą przed sturlaniem się tej wersalki. Ponadto konstruktor wagonu, przewidując, iż może być on umieszczony na końcu składu, wyposażył go w dwa uchwyty – jeden zapewne do lampy sygnalizacyjnej, a drugi chyba tylko po to, by wespół tworzyły wygodną drabinkę między stopniem wagonu a ową leżanką. Już całkiem uspokojony, skorzystałem z drabinki i zasiadłem na swojej kanapie. Było tam uroczo zacisznie, bo wiatr prześlizgiwał się po dachach, które znajdowały się powyżej mojej głowy. Mimo to powtórzyłem manewr z „Żuka” – rozebrałem się do koszuli i wciągnąłem na siebie wszystkie ciepłości, jakie miałem w plecaku. Z plecaka zrobiłem oparcie swojej półleżanki i rozkoszowałem się ciepełkiem, jakie emitowali stłoczeni pode mną pasażerowie. Ukołysany terkotem kół, musiałem chyba przysnąć, bo następny obrazek to las, a właściwie czubki sosen śmigające po mojej lewej i prawej stronie. Między sosnami granatowa wstęga nieba nakropiona rojem gwiazd. Część gwiazd zwariowała; wiruje i mruga – to iskry z pędzącego parowozu. Przyglądam się oniemiały, a wtedy nieziemskie wrażenia dopełnia łoskot pociągu odbity od stalowych przęseł mostu na Pilicy.

Przelecieliśmy przez most, minęliśmy Warkę, Czachówek i pomyślałem, że już nic mnie w tej podróży nie zadziwi. Kiedy jednak wjeżdżając na Zachodnią, opuściłem swój apartament i znów stanąłem na stopniu, poczułem jednak zdziwienie – prawa ręka obfitego jegomościa znajdowała się dokładnie w tym samym miejscu, co przeszło godzinę temu.

Podróż pod gwiazdami, oprócz niezapomnianych wrażeń, zaowocowała całkiem wymiernym efektem, Bardzo chciałem jak najczęściej spędzać niedziele z Gosią i bardzo mi brakowało pieniędzy na podróżowanie. Opracowałem więc system podróży na gapę. Po sobotnich zajęciach na Ursynowie zdążałem złapać na przystanku Warszawa – Służewiec elektryczny do Czachówka. I wystarczyło przysiąść się do robotników wracających z pracy i kibicować im w grze w durnia lub w oczko. Konduktor przychodził, sprawdzał… jak idzie karta i szedł do swojej kanciapy. Po przesiadce w Czachówku na pociąg parowy, scenariusz nieco się zmieniał, bo wraz z kolejnymi przystankami grupki topniały, ale można było znaleźć karciarzy jadących do Radomia. Patent „na durnia” był z początku nieco stresujący, ale po opanowaniu sztuki ożywionej konwersacji z ludem pracującym, kamuflaż okazał się bezbłędny. Natomiast zupełnie niestresujące, a nawet, dzięki swej prostocie i skuteczności, relaksujące, były powroty na międzywagonowej harmonijce. Polubiłem bardzo te podróże trampa, ale zaczął mi dokuczać brak plecaka z ciepłym odzieniem. Którymś więc razem, gdy pociąg zwalniał, dojeżdżając do zwrotnic Czachówka, pomyślałem, że teraz to już żaden konduktor po wagonach szwendać się nie będzie. Zlazłem zatem na schodki i otwieram drzwi wagonu w momencie, gdy pociąg zaczyna przyspieszać. Na korytarzu dwóch żołnierzy gwarzy sobie przy papierosku. Przekonani, że wskoczyłem w biegu popatrzyli na mnie z uznaniem stwierdzając: masz pan zdrowe chody!

Innym razem, wsiadając w Radomiu, spotkałem kolegę z roku. Dzień był już jesienny, chłodny, więc nie spieszyłem się zbytnio z wyłażeniem na dach. Stanęliśmy nieopodal kibla, filując na konduktora. Kiedy się pojawił w przeciwległym końcu wagonu kolega oświadczył:

– No to ja pryskam do kibla.
– Przecież cię stamtąd wyciągnie.
-Nie bój nic, mam sprawdzone!

Twoja sprawa, pomyślałem, po czym otworzyłem drzwi wagonu i udałem się do swojego apartamentu. Awantura kolegi z konduktorem była na tyle głośna, że mimo turkotu kół, co nieco z niej dotarło na dach brezentowej budki.

fot. Stacja Muzeum

Wojciech Więckowski