Na wieś – część XIX – Pożegnanie z Fińskim Domkiem

W czerwcu ‘75 miały miejsce dwa ważne dla nas wydarzenia. Gosia bardzo ładnie zdała egzaminy wstępne i mimo przekroczenia regulaminowego wieku, dostała się na studia w Akademii Muzycznej. Natomiast władze miasta stołecznego Warszawy zadecydowały o rozszerzeniu Pól Mokotowskich do samej Trasy Łazienkowskiej, a tym samym o rozbiórce osiedla domków fińskich przy Wawelskiej. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie znalazło się mnóstwo Krewnych i Znajomych Królika, którzy „na pniu” kupowali te kwaterunkowe domki do rozbiórki. Nadawały się do tego idealnie, bo były zbudowane z drewnianych, małogabarytowych prefabrykatów. Ta technologia pozwalała Finom na błyskawiczne zasiedlanie terenów odzyskiwanych od Rosji czy Sowietów. Teraz wzmiankowani Krewni i Znajomi w błyskawicznym tempie przenosili domki nad Zalew Zegrzyński i w inne, atrakcyjne letniskowo okolice. Zaś dla mieszkańców wielkim plusem był fakt, że dostawali natychmiastowe skierowania do Spółdzielni Mieszkaniowych.

Przed Fińskim Domkiem – wkuwam biologię do egzaminów wstępnych

Ponieważ my z Małgosią i dziatwą byliśmy zameldowani przy rodzicach, a tworzyliśmy pełnoprawną rodzinę, dostaliśmy przydział na M4 Nad Dolinką, czyli prawie 60 m2 w trzech pokojach z kuchnią, łazienką i kibelkiem. Reszta mieszkańców naszego domku stanowiła jedną rodzinę z przygwizdami: Cioci Klimie, jako osobie wymagającej opieki należał się samodzielny pokój. Mamie, jako pracownikowi naukowemu należał się pokój do pracy. Michałowi, jako artyście – lutnikowi przysługiwał oddzielny pokój na pracownię. I dostali przydział na M8 na dalekich Piaskach. I nie było z czego się cieszyć. Michał będzie chciał się ożenić, Anulka też dochodzi wieku poborowego i mają perspektywę gnieżdżenia się w jednej komunałce z rodzicami. Pobiegłem z tym problemem do Wydziału Kwaterunkowego Rady Narodowej na Ochocie. Bardzo życzliwe urzędniczki rozumiały sytuację, ale były bezradne – to jest jedna rodzina i przysługuje jedno mieszkanie!
– Ale przecież brat może się lada chwila ożenić – argumentuję.

– To niech się żeni nie lada moment, tylko już, a my troszkę sprawę przeciągniemy – doradzają praktyczne kobietki.

Ewa z Michałem przed ślubem i przed Fińskim Domkiem

No to suniemy z Gosią do Miśka dopytać się, co tam u niego słychać na niwie damsko – męskiej. Misiek, ździebko zażenowany, że coś tam, że gdzieś tam, że Ewa. No to grzej do Zakopanego – sugerujemy delikatnie – i wyklaruj Ewie, że to bardzo nie wszystko jedno, czy się pożenicie zaraz, czy za pół roku. Ewa, widząc zażenowanie Michałka, delikatnie wypytała co jest co. W efekcie w Boże Narodzenie ‘75, w kaplicy jezuitów na Rakowieckiej odbył się ślub kolejnego Więckowskiego, Gosia  na prośbę Ewy „własnemi ręcyma” przygotowała w Fińskim Domku weselny poczęstunek, a kobitki z Rady Narodowej zamieniły M8 na Piaskach na dwa M3 Nad Dolinką.
A ja na wiele, wiele lat miałem zagwozdkę – czy ja im zrobiłem dobrze, czy na diabła? Czy im ze sobą dobrze, czy trudno? Dopiero przed samym odejściem Ewy, gdy po dojeniu, w słoneczny poranek podpatrzyłem, jak przytuleni gwarzą sobie pod jabłonką, odważyłem się ich o to zapytać. I już jestem spokojny.

Gdy latem, przed narodzinami Piotrusia, pomieszkiwaliśmy w Fińskim Domku, Kasieńka większość dnia spędzała w kojcu zrobionym  z meblarskich listew i koców

Jesienią 1975 nasze M4 na Bacha było gotowe do użytku. Można by się już wprowadzać, tylko najpierw trzeba wpłacić Spółdzielni Mieszkaniowej, niebotyczny jak na nasze możliwości, wkład własny. A my mamy chude pensje i zero zaskórniaków. Z pomocą pospieszyli moja Szefowa i Krzyś Rey. Tej dwójce moich dobroczyńców i przyjaciół należą się oddzielne opowiadania, co niebawem nastąpi. Poki co odnotujmy, że z marszu i bez ceregieli podżyrowali nam w PKO pięćdziesięciotysięczny kredyt i Michałowie po ślubie mogli się wprowadzić do naszego M4. Zajęli duży pokój i z balkonu mogli oglądać, jak tuż obok buduje się ich blok. Natomiast dwa pozostałe pokoje zostały wynajęte, by było z czego spłacać kredyt.

Ten układ przetrwał do czerwca ‘77, kiedy to Michalowie i Rodzice otrzymali klucze do swoich M3 w sąsiednim bloku. Ale wcześniej założyłem w brwinowskiej piwnicy warsztat meblarski, który potem wraz z Miśkiem przekształciliśmy w małą fabryczkę mebli. A to było tak:

Przeprowadzając teściów do ich M4 uświadomiłem sobie, że przemysł meblarski zdecydowanie nie nadąża za budownictwem mieszkaniowym. A nowych bloków przybywało, czy to w Radomiu, czy w Warszawie. Postanowiłem więc z pokojowego malarstwa – które jest zajęciem raczej sezonowym –  przekwalifikować się na stolarza meblowego. W sklepie na Pańskiej można było bez większych trudności nabyć 18-milimetrowe arkusze brzozowej sklejki. To był bardzo wdzięczny materiał – białe, szlifowane płaszczyzny miały delikatny rysunek słoja i pięknie przyjmowały barwnik oraz pokost lub lakier. Naprzemiennie układane pod kątem prostym warstwy sklejki, po przecięciu dawały na krawędzi pasiastą wstążkę i bez trudu dawało się wytłumaczyć klientowi, że tak jest ładnie i tak ma być. Syrenka na dachowym bagażniku mogła wozić materiał do warsztatu i gotowe meble do klienta. Tylko warsztatu jeszcze nie było. Nabyłem więc w pawilonach na Marszałkowskiej wałek do heblarki zakończony uchwytem do piły tarczowej. W warsztacie kowalo-ślusarza, który opiekował się brwinowskim kotłem CO, wyrzeźbiliśmy podstawę maszyny, dwa ukośne stoły heblarki oraz stół piły. Na złomie znalazłem koło pasowe od niemieckiej centryfugi, w piwnicy spalony silnik od hydroforu, a sąsiad – tokarz ożenił to jedno z drugim. Po dokupieniu kilku ręcznych narzędzi produkcja ruszyła. Na swojej krajzedze, oprócz drewna, raz przeciąłem sobie dwa palce lewej ręki, innym razem zheblowałem nieco prawego kciuka, ale firma miała wzięcie i obstalunków nie brakowało.
Gdy tylko Michał uzyskał dostęp do swojego M3 i bliźniaczego M3 rodziców, zwymiarowaliśmy dokładnie ich kuchnie oraz kuchnię w naszym M4. A potem zaprojektowaliśmy ich szczelne wypełnienie szafkami. Dowcip polegał na tym, by było jak najmniej wariantów wymiarowych drzwiczek. Stanęło na trzech lub czterech modułach. Przy Fińskim Domku była, przywieziona z magazynów meblowych na Służewcu, gromadka listew w które opakowywano wersalki i szafki. Przywieźliśmy je w celach opałowych, ale teraz, starannie oczyszczone z gwoździ, zawiozłem je Syrenką do stolarni w Brwinowie, gdzie na heblarce-grubościówce doprowadzono je do idealnie jednakowej grubości. Na naszej heblaro-pile nadaliśmy im standardową szerokość a potem pocięliśmy na odpowiednie ilości odpowiednich długości. Na odpowiednie formatki pocięliśmy też przywiezione na Syrence arkusze płyty pilśniowej. Kleju kazeinowego szczęśliwie nie musieliśmy rozrabiać, bo w sprzedaży był już „Wikol”. No i w salonie, na arkuszu szarego papieru, ruszyło scalanie drzwiczek. Obwód pilśniowej formatki należało posmarować wikolem i ułożyć na nim przygotowane listewki. Jeśli były to drzwiczki szerokie, to na wolnym polu należało przykleić kilka okrawków, aby konstrukcję usztywnić. Potem listewki ponownie smarowaliśmy wikolem i przykrywaliśmy drugą formatką. A na wierzch następna formatka, klej, następne listewki i tak tyle razy, ile drzwiczek potrzebnych było w danym wymiarze. Po opracowaniu takiego stosiku przykrywaliśmy go balią, w której przed epoką „Frani” robiło się rodzinne pranie, a balię napełnialiśmy wodą. Do dziś nie stwierdzono, by choć jedne z naszych drzwiczek się rozkleiły!!!.

Opracowywaniem krawędzi posklejanych drzwiczek, z lutniczą precyzją zajął się Michał, a ja w tym czasie przygotowałem lakiernię. W piwnicy na węgiel rozciągnąłem pod stropem drut. Od Leszka – tego od Garbusów – pożyczyłem sprężarkę i pistolet. W szczytową krawędź każdych drzwiczek wbijaliśmy dwa długie gwoździki zagięte następnie w haczyk. Po powieszeniu partii drzwiczek na drucie odpalałem sprężarkę i natryskiem lakierowałem drzwiczki, które w efekcie niczym nie odbiegały od fabrycznego standardu.

Ostatnie lato naszej dziatwy w ogródku przed Fińskim Domkiem

A przeprowadzkę z Brwinowa na Bacha przeprowadziliśmy Skodą Krzysia Reya. Oczywiście za wyjątkiem pianina, które zgodnie z tradycją, pojechało wraz z innymi „gabarytami” autostopem. Syrenka bowiem wydała ostatnie tchnienie w czasie meblowych podróży. I choć już nie pamiętam, co w niej zdechło, to wiem, że nie była to kwestia częściowo nieobecnej podłogi – warszawska kanapa wprawdzie nieco się opuściła, ale osiadła twardo na ramie i trzymała się dzielnie.

Wojciech Więckowski