Wypisy z wędrówek włóczykijów 6

Żuki-blaszanki na widok autostopujących dzieciątek stawały jak zaczarowane
I znowu autostop

Po akcji meblarsko-przeprowadzkowej, przeprowadzonej równolegle z małgosinymi przygotowaniami do przesłuchań końcoworocznych  oraz jej i moim okresem zaliczeniowo-egzaminacyjnym, zostaliśmy bez sił i bez samochodu. Wyremontowałem sobie wprawdzie, podarowaną mi przez ciotecznego brata Kazika, zabytkową WFM-kę, ale jednym motocyklem wakacji czteroosobowej rodziny obsłużyć się nie da. Szczęśliwie dziatwa była już podrośnięta, otrzymała więc po stosownej miary plecaczku, w które spakowała swoje szmatki i butki. Rozdzieliliśmy z Małgonią między swoje plecaki sprzęt biwakowy i lipcowym popołudniem, na ostatnich nogach, dotarliśmy tramwajem pod bramę wjazdową do AWF-u, gdzie wówczas kończyła się Warszawa a zaczynała szosa gdańska. Po drodze debatowaliśmy. Kasia z Piotrusiem o tym, kto pierwszy będzie machał książeczką autostopu, która na rewersie okładki miała wydrukowany biało-czerwony lizak. A ja z Gosią o tym, dokąd chcemy jechać. Gosia optowała za Mazurami, które będąc dziewczątkiem zwiedzała z rodzicami i zakładową wycieczką. A ja pamiętałem, że szkolny spływ kajakowy, na którym nie byłem, opłynął Pojezierze Drawskie i miał entuzjastyczne recenzje. Ponieważ nie mieliśmy siły na spory, uzgodniliśmy, że los tę kwestię rozsądzi, co stało się bardzo szybko, gdyż dzieciaki wymachały Żuka-blaszankę do Mławy. Za Zakroczymiem z niejakim żalem spoglądałem na, odbijającą na zachód od gdańskiego traktu, szosę w kierunku Płocka, Włocławka i Drawska. Ale cóż – los zdecydował. Wysiedliśmy na obwodnicy Mławy, gdzie po krótkich negocjacjach o kolejność machania dzieciaki zatrzymały następną blaszankę – do Olsztyna – i lokalizacja wakacji zdawała się być definitywnie przesądzona. Dojeżdżając do Olsztynka uświadomiłem sobie, że robi się późno i warto by się obejrzeć za jakimś noclegiem. Wyciągnąłem mapę i stwierdziłem, że z Olsztynka do Ostródy jest raptem 30 kilometrów, a w PGR-e pod Ostródą dyrektoruje Boguś – kolega z roku. Wysiedliśmy więc na rozstajach przed Olsztynkiem by za niebawem wsiąść do kolejnego blaszanego Żuka w kierunku Ostródy. Kierowca pilnował fajerki, a zaopatrzeniowiec wdał się z nami w pogaduchę. A że takie sprytne dzieciaki, a jak sobie radzimy, a dokąd to się wybieramy. Zapodaję, że teoretycznie to na Mazury, w zasadzie to gdzie Bóg da, a konkretnie to próbujemy odwiedzić kolegę pod Ostródą.

No to jedźcie z nami do Szczecina – włączył się w rozmowę kierowca – tam też jest pięknie.
Do Szczecina to może nie – zareagowałem roztropnie – ale na Pojezierze Drawskie to nawet chętnie.

I koniec końców, po 12-to godzinnej podróży trzema kolejnymi Żukami, o drugiej w nocy wysiedliśmy w Kaliszu Pomorskim. Gosia zastrzegła bowiem, że po nocy to ona na dziko rozbijać biwaku nie ma zamiaru, zaś przed samym Kaliszem wypatrzyła stosowny drogowy znak informacyjny. Dzieci, które snem sprawiedliwego spały na wąskich, rozkładanych ławeczkach, na znak, że to tu, natychmiast zarzuciły na siebie plecaki. Wysiadłem pierwszy i szczęśliwie w samą porę odwróciłem się, by złapać Kasieńkę, która krokiem defiladowym wyruszyła za mną w ciemność, nie zdając sobie sprawy z różnicy poziomów.

Znak drogowy nie kłamał – do pola namiotowego był dobry kilometr marszu. Za ogrodzeniem pusty plac, a nieco dalej jakiś budyneczek i połyskująca księżycowym blaskiem tafla jeziora. Rozbiliśmy nasz namiocik i padliśmy jak nieżywi. Ale nie na długo. Nasze ptaszęta, wyspane na ławeczkach Żuka, o ósmej rano zaczęły świergolić: Mamusiu, siusiu! Mamusiu, możemy już wyjść? Półprzytomna mamusia dała się przekonać. Tylko nigdzie nie odchodźcie – zakomenderowała zasypiając.
—————–
Słonko stało w zenicie, gdy wyczołgaliśmy się z namiotu. Okazało się, że jesteśmy już „zameldowani”, a zaprzyjaźnione z kierownikiem kempingowego ośrodka, ptaszęta grają w ping-ponga. Pan kierownik następnego dnia przyniósł im z własnego ogródka torbę porzeczek, a wprowadzony w tajniki duszy włóczykijów doradził: Pojedźcie jutro PKS-em do Białego Zdroju, a 3 kilometry stamtąd nadleśnictwo wytyczyło nad jeziorem pole namiotowe – na pewno wam się spodoba. Podziękowaliśmy i, przeczekawszy lipcowe święto (dawniej E. Wedel), pojechaliśmy. Po rzeczonych trzech kilometrach objawiła się nam leśniczówka, gdzie nas zapewniono, że pole namiotowe jest, tylko trochę dalej. I te następne półtora kilometra to było wyzwanie dla mojej cierpliwości i wyobraźni. Żar leje się z nieba, a niespełna siedmioletnia Kasia i o rok młodszy Piotruś już ledwo przebierają nogami. Lekko im nie jest, bo cały swój wakacyjny dobytek dygają na plecach i jeszcze po pół kilo papierówek od pana kierownika. Przypomniałem sobie swoje dziecięce wędrówki po Podhalu i zabawę, którą dla mnie i Jacusia wymyślił Tadzik Werner; kto wypatrzy więcej znaków wytyczających szlak? Na naszej drodze znaków nie ma, ale wśród sosen zauważyłem brzozę i zarządzam wyścigi – kto pierwszy wypatrzy następną. W międzyczasie próbuję jakichś śpiewanek, ale idzie kiepsko, bo zadyszka. I nagle jesteśmy na miejscu  – wśród wyniosłych sosen trzy czy cztery samochody i rozbite przy nich namioty. Za nimi niewielka skarpa a za nią piaszczysta plaża i bajecznie czyste jezioro. Zastane towarzystwo całkiem jak z naszej bajki – jeśli mieli jakieś radio, to nie dało się tego zauważyć. Zaznajomiliśmy się natychmiast, a były to znajomości cenne. Pożyczyliśmy od nich łopatkę, toporek i z jakichś cegieł i kamieni, kawałka blachy i skrawka siatki z grubego drut, we wspomnianej skarpie zbudowałem piec kuchenny. Gotowanie na takiej kuchni było nieporównywalnie szybsze, wygodniejsze i tańsze od pichcenia na spirytusowym palniczku kochera. Pozostała jeszcze kwestia zaaprowizowania kuchni. I tu też przydali się współbiwakowicze. Przez las, na skróty, spacer do Kalisza był niewiele dłuższy niż drogą do Białego Zdroju. Zostawiliśmy więc Kasię i Piotrusia, by bawiły się z sąsiedzką dziatwą i z pustymi plecakami podrałowaliśmy na zakupy.

Przydygaliśmy wszystko, co potrzeba: większą ilość chleba, kasze, makarony, jakieś smarowanie, wędliny czy sery. A także foliowe obrusy i ze dwa kilo różnego kalibru gwoździ. Z pobliskiego zrębu przyciągnąłem sosnowe gałęzie i przy pomocy pożyczonego toporka, oraz kupionych gwoździ, spreparowałem stół i ławeczki, a nad nimi, wymyślony przez Małgonię, foliowy daszek. Między kuchnią a stołówką wykopałem pożyczoną saperką pokaźny dołek. Oszalowałem go, wbijając jeden przy drugim sosnowe kołeczki. Po przykryciu go klapą zbitą z gałęzi uzyskaliśmy piwniczkę na nasze zapasy.

Gosia, widząc że mamy piękne locum na dłuższy pobyt, wynajęła w leśniczówce pokój i ze służbowego telefonu zawezwała swoich rodziców. Dotarli do nas bez kłopotu, bo w Białym Zdroju była stacyjka kolejowa, a Dziadek Janek, jako wykolejony kolejarz, preferował drogi żelazne. Zostali z nami do końca sierpnia, noce spędzając w leśniczówce, zaś dni w naszym gospodarstwie nad jeziorem.

Niedziele od pozostałych dni odróżnialiśmy po autobusach. Dwa albo trzy Jelcze przyjeżdżały ze Szczecina późnym rankiem. Wysypywał się z nich tłumek grzybiarzy, który natychmiast wsiąkał w las, by objawić się ponownie późnym popołudniem. Ale nie zdołali wyzbierać wszystkiego – takich ilości grzybów, jakie spożyliśmy tamtego sierpnia nie zdarzyło nam się zjeść nigdy więcej. Jadaliśmy też ryby, które z upodobaniem i niejakimi sukcesami wędkował z pomostu Dziadek Janek. Ten pomost zmajstrowałem, z grubych sosnowych gałęzi, trochę dla niego, a trochę dla siebie – rozpoczynając pływanie, wolałem skoczyć z pomostu niż dostojnie wstępować w toń.

Żal, że trzeba będzie takie fajne siedlisko opuścić, został złagodzony przez sympatyczne małżeństwo z Łodzi, które w przeddzień naszego wyjazdu przybyło Fiatem 125p. Przekazaliśmy im biwakową infrastrukturę, a oni zaproponowali, że rano odwiozą Dziadków z dziećmi na stację w Białym Zdroju. To była duża przysługa, która pozwoliła nam wcześniej zjeść śniadanie, zwinąć namiot i wyruszyć w drogę. To wyruszenie też było komfortowe, bo Fiat zawiózł nas aż do szosy pod Kaliszem. A dalej to już było różnie – głównie jakimiś ciężarówkami. W Toruniu wcisnęliśmy się z naszymi bagażami do kabiny Stara-wywrotki. Z niejaką ulgą wysiedliśmy z niej na obwodnicy Lipna i na rozłożonym w rowie kocu nakryliśmy do obiadu. Pogryzając pajdę chleba zauważyłem, że na horyzoncie pojawiła się sylwetka dużego Fiata, która dziwnie szybko rosła w oczach. Fiat z pogwizdem przefrunął obok machającej książeczki autostopowej, ale po jakichś stu metrach wyhamował. Nim zdążyłem złapać za cztery rogi koc z naszym obiadem, Fiat powrócił do nas na wstecznym biegu.

– Można z panem do Warszawy – pytam zobaczywszy rejestrację.
– Właśnie po to stanąłem – pada rzeczowa odpowiedź.

Gosia ze swoim plecakiem wskakuje na tylną kanapę, ja podaję jej koc z obiadem, dopakowuję swoim plecakiem, po czym sadowię się obok kierowcy. Zanim zdążyłem się umościć, mkniemy jak strzała. Ale coś mi nie gra. Moje ucho kierowcy zarejestrowało jedynkę, dwójkę i trójkę, ale czwórki na pewno nie było. Zerkam na pasek szybkościomierza – dociąga do 120. Ki diabeł – myślę – coś tu nie tak. Gdy pasek dotknął 120, kierowca wrzucił czwórkę, a pasek rósł dalej – 130, 140… i ustabilizował się między 160 a 170 km/godz. Zaczęło mi się robić jakoś dziwnie – trafiliśmy na wariata, myślę. Pod jakimś pretekstem odwracam się do Gosi, a ona, widząc przerażenie w mych oczach, pokazuje paluszkiem to na swoje oczy, to na głowę kierowcy. Trochę mi głupio gapić się na obcego człowieka, ale kątem oka zaczynam go obserwować. Całkiem nie wyglądał na wariata – twarz skupiona a wzrok nie tyle wpatrzony w jezdnię, co systematycznie penetrujący szosę wraz z jej otoczeniem. No i czasem zwalniał – w terenie zabudowanym starał się nie przekraczać 120.

Wdaliśmy się w pogaduchę, bo to był najwyraźniej powód, dla którego nasz rajdowiec wyhamował swojego bolida i zabrał nas z przydrożnego rowu. Dowiedzieliśmy się, że przed 11-tą wyruszył z Warszawy by zawieźć mamusię do sanatorium w Mielnie i właśnie wraca. Dowiedzieliśmy się też, na czym polegają rajdy samochodowe. Na zamkniętych dla ruchu odcinkach specjalnych jedziesz najszybciej jak potrafisz i zdobywasz punkty. Ale pomiędzy odcinkami masz dłuuuugie przeloty, na których obowiązują normalne przepisy kodeksu drogowego. Ale jeśli uda ci się pokonać przelot w połowie wyznaczonego przez organizatorów czasu, to masz te dwie dodatkowe godziny na przespanie się przed odcinkiem specjalnym.

– No to jak cię milicja radarem namierzy i przetrzyma z godzinkę, to masz przegwizdane – zauważam naiwnie.
– Ale ja mam na taką okoliczność dobre papiery – odrzekł nasz rajdowiec, co dość jednoznacznie wskazywało jego przynależność klubową. Potwierdzał to też cel jego podróży – o wpół do ósmej był umówiony, na rondzie przy Rotundzie, z panią sierżant z drogówki.

I zdążył. Średnia prędkość na 1000-kilometrowej trasie – wliczając w to kawę tam, kawę  z powrotem i obiad z mamusią – wyszła 110 km/h. A ja zdążyłem na Centralnym odebrać z pociągu teściów z naszymi pociechami.

Wojciech Więckowski