Alfa-Syrena

Mama Hala poznała w sanatorium panią Wiktorię. Przez trzy tygodnie wspólnego pokoju zaprzyjaźniły się, i z tego wynikł pomysł wakacyjnego sierpnia ‘73 u pani Wiktorii w Męcinie pod Limanową.

Lipiec spędziliśmy w Fińskim Domku, gdzie Gosia hołubiła dziatwę i Ciocię Klimę, a ja próbowałem dogadać się z naszym samochodem. Bowiem przed samym wyjazdem Syrenka zaczęła niedomagać. Nie miała „śfungu”. Pojechałem na Wolę do gaźnikowca, ale nic złego w gaźniku nie znalazł. Rodzice z Anulką i podręcznym bagażem już wyjechali, a my jadąc za nimi w trybie biwakowym, mieliśmy zabrać resztę ich bambetli. Dumał, nie dumał, od świtu zacząłem pakować autko. Najpierw bagażnik na dachu. Przytroczyłem do niego, kołami do góry, michałkowy rower. Obok umieściłem, pożyczony od Luci, obszerny, czteroosobowy namiot. Za nim moje wysłużone pałatki, by mieć z czego zrobić zadaszenie stołówki. Po drugiej stronie roweru toboły z garderobą naszą oraz dziatwy. Bambetle rodziców i Anulki wypełniły szczelnie bagażnik, blokując dostęp do podręcznego warsztatu samochodowego, który w Syrence obowiązkowo musiał jeździć.

Po śniadaniu zapakowała się rodzina. Na tylnej kanapie, grubo wyścielonej kołdrami i kocami usadowiła się Gosia z Kasią i Piotrusiem. Dzieci na szczęście miały jeszcze krótkie nóżki, więc pod nimi mógł ułożyć się Tupcio. Z przodu, obok mnie, usiadł Misiek z gitarą, która gryfem szturchała w sufit, bowiem Bingo nie chciał zwinąć się w kłębek i uparcie trzymał łeb między kolanami Miśka.

No i ruszyliśmy, biorąc kurs na Radom. Na Okęciu, z Alei Żwirki i Wigury do Alei Krakowskiej wiodła ulica 17 Listopada, zawinięta w ciasne S. Mimo niewygórowanej prędkości (toć Syrenka nie miała śfungu) ostry zakręt w lewo, przechodzący natychmiast w ostry zakręt w prawo, wydobyły z Binga barwnego pawia, który wyleciał prosto na michałkowy podołek. Ale sam sobie był winien – zignorował spostrzeżenie, że Ciocia Klima zignorowała prośbę, by nie karmić psa przed podróżą.

Pierwsze 70 kilometrów jechaliśmy dwie godziny. Syrenka wciąż nie miała „śfungu”. Na trójce jeszcze się toczyła, ale na czwórce zdychała natychmiast. W Białobrzegach zajechałem więc do warsztatu, który prowadził mój nauczyciel z technikum. Dwugodzinna interwencja nic nie wniosła, a że przyszła pora na fajrant, potoczyliśmy się dalej. Dojeżdżając do Radomia zauważyłem w lusterku, że otworzyła się klapa bagażnika. Zatrzymałem się i poszedłem ją zamknąć. I zdziwiłem się – przecież nie wyłączałem silnika, a on zgasł. Zatrzasnąłem klapę i wsiadając słyszę, że silnik pracuje. Ki diabeł? Idę za samochód – cisza, podchodzę do maski – warczy. I już byłem mądry! Po szybkim obiedzie u teściów wyjechaliśmy za miasto w stronę Ostrowca. Wydobyłem z bagażnika dwie „trzynastki” i poluzowałem śruby, łączące silnik z rurą wydechową. Teraz spaliny mogły ominąć zatkany tłumik i Syrenka odzyskała „śfung”. Mknęliśmy przez wioski i miasteczka, rycząc jak tuzin rajdowców. I z takim gangiem zajechaliśmy na podwórko Małkiewiczów.
– Ooo! Więckowskie przyjechały – zakrzyknął Marek widząc rower na dachu.

Po wygodnym noclegu, poprzedzonym wspomnieniową kolacją oraz spacerze po czereśniowym sadku, który pamiętał moje dojarske osiągnięcia, pognaliśmy ryczącą Syrenką w kierunku Tarnowa, Zalewu Rożnowskiego i Męciny.

Za Tarnowem podjazdy pod górę zaczęły być coraz dłuższe oraz  bardziej strome, i wskaźnik temperatury zameldował, że woda się gotuje. Stanąłem, ostrożnie zajrzałem do chłodnicy, a tam spokój. Pojechałem więc dalej, co jakiś czas powtarzając czynności kontrolne, aż uznałem, że termometr kłamie i dałem sobie spokój. Kiedy wjechaliśmy na szczyt kolejnego wzniesienia, gotowanie wody stało się widoczne gołym okiem – spod maski buchnęła para. Wyłączyłem silnik i na „kradzionym biegu” zjechaliśmy nad Zalew Rożnowski.
Odczekałem chwil kilka, by silnik ostygł i z piotrusiowym nocnikiem zbiegłem nad Zalew po wodę. Dolewałem ją do chłodnicy pomalutku, by nie zafundować, pracującemu na minimalnych obrotach, silnikowi szoku termicznego, ale mimo to woda w chłodnicy zaczęła wesoło bulgotać. Ponieważ słonko chyliło się już ku zachodowi, rozbiliśmy biwak w przydrożnym rowie, a rano Michał pojechał autostopem do Nowego Sącza kupić nową uszczelkę pod głowicę. Wrócił z nią koło południa, ale po wymianie i wlaniu do chłodnicy trzech nocników wody, bulgotała ona nadal wesoło. Znaczy się, zwichrowało nam głowicę i jedyne co pozostało, to ją splantować na frezarce.

Najbliższą frezarkę wymyśliłem w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Nowym Sączu, gdzie pracował stryjek Małgosi. Stryjek Mundzio ździebko sklął Michałka, który przyjechał dokładnie na fajrant, ale udało mu się złapać za marynarkę wychodzącego tokarza. Natomiast szafka narzędziowa przy frezarce była zamknięta. Ale fachowiec okazał się zaradny, wygrzebał ze złomu starą tarczę frezerską i Mundzio zajechał swoją elegancką Syreną nad Zalew wraz z Miśkiem i naprawioną głowicą.

Pożegnaliśmy Mundzia rozpływając się we wdzięczności i ruszyliśmy do Męciny przez Tęgoborze. Tęgoborze – kto jechał ten wie. Załadowanym samochodem podjazd można pokonać tylko na jedynce. A w naszej Syrence jedynka miała już wytarte zęby i przy większym obciążeniu wyskakiwała. Ale i na to znalazł się sposób – cofnąłem się nieco, wykorzystując wjazd na posesję, obróciłem samochód o 180 stopni i na wstecznym biegu wczołgałem się na górę. Ten nowy patent przydał się już za pół godziny w Męcinie, bo podjazd wąską dróżką do zaprzyjaźnionych gazdów też był bardzo stromy. Odwróciłem więc autko, ale w zapadającym zmroku nie widziałem drogi. Więc Misiek wziął latarkę i cofałem jakieś 150 metrów „na światełko”. Udało się, ale jak rano zobaczyłem wysoką skarpę wąwozu, po krawędzi której jechałem, to zrobiło mi się gorąco.
W przedstawione na poniższych fotografiach wywczasy trzeba było wpleść  udrożnienie syrenkowego wydechu. Nieco poniżej naszego biwaku wskazano nam wiejską kuźnię. Była w niej chyba nawet elektryczna spawarka, co czyniło realną opcję rozcięcia tłumika. Ale nie okazało się to konieczne. Długi, stalowy łom, włożony w rurę z jednej jego strony i potraktowany młotem kowalskim, objawił się wdzięcznie w rurze po drugiej stronie. I na tak zregenerowanym tłumiku Syrenka jeździła do końca swoich dni.

Biwak w Męcinie. Na pierwszym planie Mama Hala z synową Małgosią
Po wodę do źródełka schodziliśmy nieco poniżej naszego biwaku. Natomiast nasi gazdowie ocembrowali źródło powyżej swego obejścia, zakopali kilkadziesiąt metrów plastikowej rury i mimo braku elektryczności mieli w domu wodociąg – grawitacyjny
Razem z Gosią pomagaliśmy naszym gazdom przy żniwach
Kasia preferowała ewolucje statyczne, zaś Piotruś fruwał wysoko

Pobyt w Męcinie zakończył się wycieczką, która umknęła z mej pamięci, a przypomniał mi ją Michał, gdyż dla niego było to wydarzenie kluczowe. Bo Misiek w te wakacje świętował zakończenie swej edukacji w Technikum Budowy Instrumentów Lutniczych w Nowym Targu. I zaistniało pytanie, co dalej? Zatem Syrenka, z Tatą Michałem, Miśkiem oraz Gosią i Kasieńką pomknęła (już cichutko) przez Bukowinę do Zakopanego. W Zakopanem bowiem mieszkał Franciszek Marduła, wybitny lutnik, który nowotarskie Technikum współtworzył i szefował w nim Warsztatom Lutniczym. A Michał przez pięć dni w tygodniu wkuwał matmę, niemiecki i co tam jeszcze, tylko po to, by go ze szkoły nie wywalili i nie stracił tego jednego w tygodniu dnia warsztatów. Przez te warsztatowe dni na tyle zaprzyjaźnili się z Mistrzem Franciszkiem, że ten, po rozmowie z Tatą Michałem zgodził się przyjąć Miśka do terminu. I te dwa zakopiańskie lata lat uczyniły z Miśka mistrza w lutniczym fachu.

fot. winiety pl.wikipedia.org 

Wojciech Więckowski