Na wieś część XXII – Osmolinek,
czyli nieudane III podejście

Widok na rzekę Mołtawę z mostu na drodze z Gąsewa do młyna. Czterdzieści lat temu tego mostu nie było, ale mimo to oglądana przez nas nieruchomość należała do sołectwa Gąsewo, leżącego na przeciwległym, wschodnim brzegu rzeki. Natomiast była użytkowana przez Spółdzielnię Kółek Rolniczych w Osmolinku, i dlatego państwo Kwasiborscy podali hasło „Osmolinek jest na sprzedaż”. I w naszej świadomości ten piękny kawałek Polski pozostał Osmolinkiem.

Szefowa bardzo szybko zorientowała się, że o ile może liczyć na moje mniej lub bardziej błyskotliwe pomysły, to na moją systematyczną pracowitość już niekoniecznie. Ale, jak już wspomniałem, niewiasta była przebiegła i szybko znalazła metodę. Delikatnie ustawiała mnie w sytuacji bez wyjścia. A dokładniej, to wyjścia były dwa – wywiązać się ze zobowiązań albo zrobić z siebie łajzę. A to było tak:

Przewidując w przyszłości szerokie zastosowanie liniowych modeli optymalizacyjnych do sporządzania planów produkcji gospodarstw rolniczych, uważała za konieczne opracowanie modelu standardowego, łatwego do adaptacji w dowolnym gospodarstwie. Uznawszy, że jestem właściwą osobą, powierzyła mi uprawianie tej działki, delikatnie sugerując blokową konstrukcję modelu. A jak tylko zauważyła, że coś w temacie zaczyna się dziać, delikatnie napomknęła: „Panie Wojtku, Zjednoczenie PGR jest zainteresowane wdrażaniem optymalizacji produkcji. To może zróbmy z nimi umowę-zlecenie? Może nie wszystko od rau, może na początek produkcję roślinną?”. Tak jak przypuszczała, wizja nielichych pieniędzy zadziałała na moją wyobraźnię, a potem nie było przeproś – nadchodził termin i moduły zmianowania, plonowania czy nakładów musiały być gotowe. Potem była umowa z PGR-ami na resztę modelu i w ten sposób w cztery lata zrobiłem doktorat. A zaraz potem Szefowa wydębiła na Radzie Wydziału Ekonomiczno-Rolniczego zgodę na prowadzenie przeze mnie wykładów. Mnie zaś wmanewrowała w umowę z Działem Wydawnictw SGGW na skrypt dla studentów. Po wyczerpaniu nakładu tego wydania zaproponowała, byśmy mój skrypt wydali wspólnie w PWN-ie – „Ja tam napiszę coś o teorii, a pan zamieści i opisze swoje bloki”. Jak pomyślała, tak zrobiła – złożyła w wydawnictwie projekt skryptu ogólnouczelnianego. A po zaakceptowaniu przez Wydawnictwo projektu wykręciła numer, który znajomą moich rodziców, doświadczoną redaktorkę PZWL, wprawił w osłupienie. Mianowicie Szefowa oświadczyła PWN-owi, że ona ma teraz mnóstwo innych, ważnych spraw na głowie i niech Więckowski sam sobie ten skrypt pisze.

Ja mam „na pęczki” takich sytuacji – opowiadała pani Janina – że profesor, zaproszony na konsultacje swojego podręcznika, po godzinie rozmowy zaczyna się gubić i proponuje przysłanie swojego asystenta. Ale żeby profesor wycofał swoje nazwisko z zaakceptowanego przez wydawnictwo projektu i zostawił asystenta jako samodzielnego autora, to jak żyję – nie widziałam.

Pani Janina nie słyszała też zapewne, by dyrektor instytutu użyczała pracownikowi swego prywatnego auta. A ponieważ użyczała nie raz, ja dziś już nie pamiętam, czy do Osmolinka pojechaliśmy Maluchem Szefowej, czy Skodą Krzysia Reya.

Osmolinek leży nad Mołtawą. Jadąc z Miszewa Murowanego do Cieśli trzeba przed mostem skręcić w lewo, a niedługo potem w prawo w las. Po przebyciu lasu wyjeżdżało się na 14-sto hektarową polanę, od wschodu przygarniętą zgiętym ramieniem rzeki a od południa i zachodu otuloną półkolem lasu. Od północy, prawie na styku lasu i rzeki, stał dom. Duży, murowany, pod blachą. Coś pomiędzy dostatnim domem włościańskim a małym dworkiem. Otoczony ogródkiem, za którego płotem stał młyn – też murowany, piętrowy i pod blachą.

Młyn z 1917 roku w Gąsewie (które dla nas pozostanie Osmolinkiem) dziś ma status zabytku i mieści w sobie galerię.

W domu mieszkała jakaś zakwaterowana przez gminę rodzina, a młyn stał pusty. Osmolinek był na sprzedaż. Formalnie należał do Państwowego Funduszu Ziemi, a na gruntach gospodarzyła Spółdzielnia Kółek Rolniczych z siedzibą po drugiej stronie rzeki. Gdy powódź zabrała most, SKR-owi zrobił się 16-to kilometrowy objazd i użytkowanie Osmolinka straciło sens.

O Osmolinku dowiedzieliśmy się w Miszewie od Kwasiborskich, u których kwaterowałem, gdy po trzecim semestrze odbywałem półroczną praktykę. Teraz zajechaliśmy do nich wraz z Kasią i Piotrusiem ze wspomnieniową wizytą. Było to późną wiosną, bo Zenka zastaliśmy przy obredlaniu ziemniaków. Na pewno w roku 1981, bo to był „Karnawał Solidarności”. Gdy nam powiedzieli o Osmolinku, natychmiast odżyło w nas pragnienie osiedlenia się na wsi i pojechaliśmy go oglądać. Wróciliśmy zauroczeni. Rozwiązanie organizacyjno–agronomiczno-uczelniane ułożyło się w główce natychmiast: zamieszkujemy w młynie, ziemię uprawiamy metodą dwupolówki (żyto, poplon na przyoranie, ziemniaki) a ja raz na tydzień pakuję „Żuka” ziemniakami, wiozę je 90 km. do Warszawy do zieleniaka, po czym odrabiam swoją działkę na uczelni.

Dwa pola, na których miało rosnąć nasze żyto i ziemniaki.

Pojechaliśmy do pana Henia Kowalczyka, który kiedyś, jako agronom gromadzki, był moim kierownikiem praktyki, a teraz był ważną figurą w Urzędzie Gminy w Bodzanowie. Doradził składać podanie, co też uczyniliśmy. Po miesiącu czy dwóch dostaliśmy odpowiedź, że gminna instancja „Solidarności Rolników Indywidualnych” zaopiniowała nasze podanie negatywnie, jako że alternatywne podanie złożyło młode miejscowe małżeństwo, które potrzebowało ułożyć sobie życie. Argument był dla nas tak oczywisty, że nawet nie próbowaliśmy się odwoływać.

fot. Michał Olszewski

Wojciech Więckowski