Na wieś część XXIII – Motocykliści

Pod koniec maja 1978 dwóch kolesi spotkało się, by opić przejście do rezerwy. Szwendając się koło naszego bloku zauważyli zabytkową WFM-kę. Ponieważ nie chciała odpalić z kopa, próbowali na pych. Zostałem zaalarmowany przez dzieciaki z podwórka. Zjechałem windą na dół, ale kolesi ani śladu, a dzieciaki przekrzykują się, że oni popchali motor nad Smródkę, jak barwnie określano Potok Służewiecki. Pobiegłem tam i zobaczyłem chmurę czarnego dymu dobywającą się z płonącego motocykla. Ratować już nie było czego, ale spostrzegłem kolesi oddalających się chwiejnie w stronę Puławskiej. Spokojnie, by nie robić paniki, udałem się za nimi i udało mi się zablokować ich przed wsiadaniem do autobusu akurat w momencie, gdy na przystanek przybył, wezwany telefonicznie przez Małgosię, radiowóz MO. Panowie milicjanci zabrali mnie razem z rezerwistami na pobliski komisariat, gdzie spisali protokół z wydarzenia. A potem mieli do mnie trochę żalu, że wycofałem skargę przeciw kolesiom. Ale argument zrozpaczonej mamusi jednego z nich był konkretny – „odkupię panu nowy motocykl”. I tak psim swędem stałem się posiadaczem nowiutkiej WSK 175 „Kobuz”.

Z początkiem wakacji podrzuciliśmy nasze ptaszęta Dziadkom do Radomia i ruszyliśmy w trasę. Zaczęliśmy od Bogusia pod Ostródą, którego w poprzednim roku ominęliśmy, gdy w Olsztynku złapaliśmy Żuka, który nas zawiózł na Pojezierze Drawskie. Zasiedzieliśmy się u niego dni kilka, więc po zwiedzaniu Malborka musieliśmy wracać do naszej dziatwy. W czasie drogi przez Żuławy zaczął kropić deszczyk. Zignorowałem go, bo chmury wróżyły, że zaraz przestanie, i nie zatrzymałem się przy mijanej budce przystankowej. Zanim dojechaliśmy do następnej budki lunęło tak, że nie zostawiło na nas suchej nitki. Szczękając zębami skręciłem na pierwsze napotkane podwórko. Postawiłem motor na środku, odpiąłem tobołek ze szmatkami i schroniliśmy się pod okapem obory. Gdy skończyło lać,  na podwórze wyszli gospodarze, którzy w stodole młynkowali kminek. Poczęstowali mnie suchymi spodniami i koszulą, bo o ile Gosi szmatki ocalały przed ulewą, o tyle ja nie miałem w co się przebrać. W rewanżu zatrudniłem się za korbowego przy czyszczącej kminek wialni. A potem wsiadłem z młodym gospodarzem w „sześćdziesiątkę” i pojechaliśmy na łąki doić krowy.

Po powrocie zacząłem pod okapem obory rozpalać kocher, żeby zjeść coś ciepłego. Ale gospodarze zaprotestowali i zaprosili nas na wspólną kolację. Na szczęście mieliśmy pół litra gorzelnianej „surówki”, którą kolega Bogusia „odsączał” z PGR-owskiej gorzelni, więc mieliśmy z czym wystąpić.
W czasie miłej kolacji dogadaliśmy się, że młoda gospodyni jest nauczycielką w miejscowej podstawówce,
– A czego pani naucza?- zapytuję ciekawsko.
– A matematyki – odpowiada z dumą gospodyni.
– No to przekażę pani prezent, który dostałem od mojej siostry, dla której matematyka jest częścią fizyki, a fizyka częścią matematyki. Mianowicie:

Cegła waży kilo i pół cegły. Ile waży cegła?

I rysuję w wyobraźni pani nauczycielki staromodną wagę szalkową, gdzie na jednej szalce leży cegłówka, a na drugiej pół cegłówki obok kilogramowego odważnika. No i waga pozostaje w równowadze, jako że rozmawiamy o równaniu z jedną niewiadomą.
-A teraz – proponuję – przeprowadźmy operację odejmowania stronami, czyli zdejmijmy z obu szalek po tyle samo, na przykład po pół cegły. Co nam zostanie?
– Ale jak zdjąć pół cegły z szalki na której leży cała cegła? – dopytuje się matematyczka.
– No to proszę sobie wyobrazić, że ta cegła jest idealnie równo przecięta na dwie połówki i udało się pani zdjąć po pół cegły z obu szalek. A teraz proszę wykonać działanie mnożenia
stronami
, i powiedzieć, ile waży cegła

– A, rozumiem, to już proste, cegła waży 1,5 kg. – autorytatywnie oświadczyła gospodyni.

Byliśmy w gościnie u przesympatycznych gospodarzy więc uznałem, że byłoby niegrzecznie „przeczołgać” panią nauczycielkę. Ale do dziś mam wątpliwości, czy zachowałem się przyzwoicie wobec jej uczniów. Ale tego już nie naprawię, bo dziś już nie pamiętam, gdzie tą kolację jedliśmy i skąd po śniadaniu wyruszyliśmy do Warszawy. Natomiast pamiętam, że na Bielanach znowu wjechaliśmy w ulewę więc podczas wysiadania na Bacha dzwoniliśmy zębami i ciurkało z nas jak z hydrantu. Ale tutaj mogliśmy wleźć do wanny i powolutku, powolutku podnosić temperaturę kąpieli.

A do „Kobuza” wkrótce „przyrosłem”. Wprawdzie z nastaniem jesiennych pluch odstawiłem go do wynegocjowanej z dozorczynią kanciapy przy windzie, ale zaraz potem wybuchła zima stulecia. Pierwszego dnia po świątecznej przerwie wyszedłem na przystanek, by udać się do pracy. Czekam kwadrans – autobusu nie ma. Czekam drugi – dalej nie ma. Po trzecim kwadransie uznałem, że mniej zmarznę jadąc te cztery kilometry na motorze, niż stercząc dalej na przystanku. Wróciłem do kanciapy, odpaliłem Kobuza, i już przez całe 5 lat nie używałem innej komunikacji. Bowiem w zatłoczonym mieście motocykl był bezkonkurencyjny. Przelot z naszego pokoju na Ursynowie do sali wykładowej na Rakowieckiej mieścił się spokojnie w kwadransie akademickim między zajęciami.

Byłem jednak już chłopcem podrośniętym i poważnie wziąłem ostrzeżenie, że to może prowadzić do reumatyzmu kolan. A to, że po takim kursie mam przemarzniętą twarz, zauważyłem bez żadnych zewnętrznych sugestii. Zatem w sklepiku na Hożej zakupiłem blaszane osłony kolan oraz szybę z plexiglasu, montowaną na kierownicy. Po czym wywinąłem orła na zamarzniętej kałuży i szyba odpękła równo z blaszaną konstrukcją, w której była zamontowana. I z tego wynikło odkrycie na miarę Kolumba: górna krawędź ponownie zamontowanej szyby znalazła się na wysokości nieco poniżej oczu. Widziałem więc drogę bez pośrednictwa, brudnej zwykle lub zadeszczonej, szyby. Zaś kurz, muszki oraz deszcz czy śnieg, wraz z powietrzem podniesionym pędem lekko pochylonej szyby, przelatywały mi nad głową. Mogłem więc bezpiecznie jeździć bez gogli, które czy to na nartach, czy na motocyklu, odbierały mi realność oglądanego świata.


Jednak dość szybko okazało się, że paltocik, który mi służył w jesienno-zimowej porze, na motocyklu zrobił się zbyt przewiewny. Zatem zakupiłem dwa metry podszewki i z brezentu, (który odpruł się od obramowania polowego łóżka) oraz poprutego, wełnianego śpiwora uszyłem spodnie. Były podobne do narciarskich ocieplaczy, ale na całej długości bocznych szwów miały wszyte zamki błyskawiczne, co znakomicie ułatwiało ich montaż i demontaż na mojej osobie. Sfatygowaną kurtkę ortalionową też pokryłem brezentową mozaiką (skądś dokombinowałem czarnego, bo zielony prawie cały poszedł  na spodnie) i podróże motocyklowe zrobiły się zdecydowanie bardziej przytulne. Kiedy Szefowa wraz z kolegami komplementowała moją kreację wyjawiłem mimochodem, że mam kłopot z butami, które właśnie przestawały spełniać swoje zadanie – mam kartki upoważniające do zakupu nowych, ale od dłuższego czasu nie mogę w sklepach natrafić na swój rozmiar. No i kilka dni później Szefowa, konspiracyjnym gestem wzywa mnie do swego gabinetu.

 – Panie Wojtku – zagaja – zauważyłam w sklepie ładne buty. Akurat pana numer i do tego bez kartek. Proszę je przyjąć w prezencie. One są wprawdzie z łyżwami, ale pan jest taki majstrowaty, to sobie z tym poradzi”.

Od tej rozmowy upłynęło ze czterdzieści lat, ale gdy się zdarzy, że dobrze mróz ściśnie, na spacer po Jeziorze Rajgrodzkim zakładam buty od Szefowej.

A wracając do Kobuza: z tej komunikacyjnej wygody prawie oduczyłem się chodzić. Uratował mnie kolega, który był instruktorem w uczelnianym Studium WF. Pokazał mi swój grafik, kazał wybrać pasującą grupę, a potem egzekwował obecność na zajęciach. Tak więc, przez bodaj dwa semestry, razem ze studentami pływałem i grałem w kosza lub siatkówkę. Tego kolegę poznałem w Komisji Zakładowej „Solidarności”. Więc teraz musimy cofnąć narrację o rok, by opowiedzieć, skąd się ta komisja wzięła.

fot. winiety – pl.wikipedia.org

Wojciech Więckowski