Na wieś część XXV – Sąsiedzi

fot. pl.wikipedia.org – Dwór w Rożnowie był głównym budynkiem kompleksu kolonijnego

Opowieść o Skrodzkich zacząć trzeba od Gosinego prawa jazdy. Ośrodek Szkolenie Kierowców SGGW, w miarę wolnych mocy przerobowych, przyjmował chętnych „z miasta”. I tak jesienią 1981 poznaliśmy Alę, czyli gosiną współkursantkę.
Ala mieszkała w sąsiednim bloku wraz z mężem Andrzejem i dwójką dzieci w wieku analogicznym do naszych – Kasi (dla rozróżnienia zwaną Tosią) i Tomka. Szybko zaprzyjaźniliśmy się.
Tata Andrzeja, solidny podwarszawski stolarz, montując Andrzejowi jakieś szafki, korzystał z mojej krajzegi. Natomiast Ala podzieliła się z nami swoim chałupnictwem, co podreperowywało nasze finanse. Przywoziła nam około metrowej szerokości bele bawełnianej dzianiny w formie rękawa. Należało taką belę pociąć na ponad metrowe kawałki i złożyć je po dziesięć, jeden na drugim, tak, aby skazy materiału znalazły się poza powierzchnią wykroju. Następnie na takim pliku odrysowywało się krawieckim mydełkiem komplet wykrojów, po czym, podobnymi do maszynki do krajania chleba elektrycznymi nożycami, wycinało się odrysowane kawałki. Scalaniem elementów w sukienkę, przy pomocy overloc’u, zajmowała się już Ala. Albo Andrzej, kiedy odpoczywał od prowadzenia swojej taksówki.

Od tych sąsiadów zaczyna się też historia Kacperka, który zapukał do nas, jak się później okazało, po powrocie z czerwcowych imienin Ali. A wracaliśmy pod lekkim strachem – był rok 1982, czyli stan wojenny, a godzina milicyjna dawno minęła. „Za karę” Ala została kacperkową chrzestną. Na chrzestnego poprosiliśmy mojego kolegę z roku, Andrzeja, któremu przy tej okazji napędziłem niezłego stracha. Pojechałem do niego na Bernardyńską, gdzie mieszkali z Basią w tzw. bloku rotacyjnym, przeznaczonym dla młodych pracowników nauki, oczekujących w kolejce na własne mieszkanie. Telefonu oczywiście nie mieli, więc do drzwi zadzwoniłem niezapowiedziany. A za drzwiami odbywało się akurat tajne posiedzenie „Solidarności Rolników Indywidualnych”. Szybko rozstawili jakieś szklanki z herbatą (bo u Andrzeja gorzałki nie uświadczysz) i z lekka przestraszeni otworzyli. Z obecnych zapamiętałem późniejszego ministra Gabrysia. Był tam też Józek Brama. A Andrzej, już jako chrzestny, miał swój udział w naszym IV, udanym podejściu, ale o tym potem.

Niedługo po wspomnianych imieninach były wakacje, w czasie których Gosia załapała się, staraniem Babci Halinki, na wychowawczynię na koloniach „Radoskóru” w Rożnowie. Kasia i Piotruś pojechali w charakterze kolonistów, ja zaś jako osoba towarzysząca, nocująca w namiocie nad Dunajcem. Niemniej zostałem włączony do drużyny piłkarskiej „Kadra”, której zdrowy wycisk dała drużyna „Koloniści” – nigdy w życiu tak się nie zziajałem jak wówczas.

fot. pl.wikipedia.org – ruiny rożnowskiego zamku, przez które zbiegałem do swej sypialni w namiocie nad Dunajcem

Po skończonym turnusie dojechali warszawscy Sąsiedzi, którzy rozbili biwak na przeciwległym brzegu zalewu. Doszlusowaliśmy do nich przy pomocy składanej żaglóweczki o wdzięcznej nazwie „Stynka”, którą Andrzej kilka razy obracał, by przeprawić i ekipę i bagaże. A z ową żaglóweczką związana jest przygoda, którą niedawno przypomniał mi Piotrek.
W czasie samodzielnej nauki żeglowania zaczęło go znosić w kierunku rożnowskiej tamy. Nie pamiętam, czy sam zauważyłem, że sobie nie radzi, czy zaczął wzywać pomocy. Tak czy siak, rozpaczliwą „żabką” dopłynąłem do łódki i wespół w zespól dobiliśmy do brzegu.

Po wakacjach dostałem cynk od Andrzeja, że jego szwagier z Częstochowy ma do sprzedania „Cytrynkę” czyli samochód znany szerszej publiczności z filmów z udziałem Louis de Funès’a . W filmie „Gamoń” jeździł nim Bourvil, a w pozostałych zwariowana zakonnica. Ja byłem zafascynowany tym autkiem, a szczególnie historią jego narodzin.
Otóż w czasie hitlerowskiej okupacji Francji, szef firmy „Citroen”, mając mocno ograniczone możliwości produkcji, zlecił swym konstruktorom zrobienie projektu popularnego samochodu, który przeciętny Francuz będzie mógł kupić za jedną przeciętną pensję, a gdy będzie wracał z koszem jajek z weekendu u teściowej, to ani jedno się nie stłucze. I tak powstało „Brzydkie Kaczątko”, czyli genialnie proste (nie mylić z „prymitywne”) autko o fantastycznie miękkim zawieszeniu, pozbawione wszelkich gadżetów, które podnoszą koszty nie poprawiając funkcjonalności.

Wprawdzie moje potrzeby komunikacyjne wystarczająco zaspakajał motocykl, a Małgoni, żeby było sprawiedliwie, kupiliśmy „Komara”, ale jej zdecydowanie nie odpowiadało przepychanie się motorowerkiem w gęstym ruchu ulicznym.

fot. pl.wikipedia.org -Citroën 2CV, Baujahr 1957,

Zatem w najbliższą niedzielę udaliśmy się całą rodziną na pielgrzymkę do Częstochowy, z której wróciliśmy własną „Cytrynką”.
Dzięki niej zaliczyłem abstyneckiego „Sylwestra”, bowiem w poszukiwaniu dochodów, zaraz po północy, wyruszyłem w charakterze podrabianej taksówki rozwozić do domów sylwestrowiczów.
A potem w marcu, jeszcze przed narodzeniem Kacperka, zastałem ją na parkingu cokolwiek rozkraczoną – przegniła blaszana konstrukcja podwozia. I tu nastąpił kolejny korzystny zbieg okoliczności – w trakcie kolejnej reorganizacji SGGW, nasz Instytut przyłączono – chyba ze względów topograficznych – do znajdującego się po drugiej stronie ulicy Nowoursynowskiej Wydziału Mechanizacji Rolnictwa.
Zasugerowałem więc Panu Dziekanowi, aby w ramach integracji środowiska zezwolił mi na skorzystanie z wydziałowych warsztatów, co spotkało się z akceptacją. Kierownik warsztatów przyjął mnie życzliwie i wyznaczył kawałek betonowego placu .Ale zastrzegł na wstępie:
– Z palnika i butli gazowych możesz skorzystać, ale napełnić butle musisz własnym staraniem.

Ja już wcześniej znalazłem w „Życiu Warszawy” ogłoszenie:
– Ramę do Citrena 2CV lub Ami – sprzedam.
Pojechaliśmy po tę ramę andrzejowym Fiatem. Lekkie, płaściutkie blaszane pudełko przywieźliśmy na dachowym bagażniku i złożyliśmy na wskazanym betonowym placyku. Podobnie postąpiliśmy z dachem od „Żuka-blaszanki”, który wyszperałem w składzie złomu na Służewcu. Pozostało postarać się o gazy. Do tego wykorzystałem świeżo pozyskanego chrzestnego świeżo urodzonego Kacperka. W pożyczonej od niego „Zastawie”, po złożeniu tylnych siedzeń, przewiozłem z Ursynowa na Pragę dwie puste butle, a po cichej transakcji pod bramą Składu Gazów Technicznych, pełne butle z powrotem na Ursynów.
Aby uzyskać finanse na opisane powyżej zakupy, musiałem sprzedać motocykl. Przesiadłem się więc na gosinego „Komarka”, choć po pięciu latach wiernej służby przykro było rozstać się „Kobuzem”.

Tak więc na „Komarku” uwijałem się między kształceniem studentów, warsztatami, gdzie reanimowałem „Cytrynkę” i uczelnianą stołówką, z której pobierałem obiady dla całej rodziny. Małgosia, przebywająca na urlopie macierzyńskim, ogarniająca malutkiego Kacperka i starszą dziatwę, darzyła te obiady mieszanymi uczuciami. Obiektywnie rzecz biorąc, były one smaczne, tanie i obfite – z przyjemnością dojadałem je na kolację. Oszczędzały mnóstwo czasu i pieniędzy. Ale jednocześnie znacząco zawężały pole małgosinej ekspresji kulinarnej.

Małgosiny urlop macierzyński trwał do wakacji 1983r., więc zwolniony z opieki nad dziećmi, mogłem więcej czasu poświęcić remontowi samochodu. I udało mi się „postawić go na nogi”, ale z zalegalizowaniem nowej ramy i przeglądem technicznym nie zdążyłem przed wakacjami.
A wakacje znowu zapowiadały się wyśmienicie. Ala z Andrzejem mieli przyjaciółkę. Przyjaciółka miała brata, Zaś brat miał gospodarstwo w Rajgrodzie nad samym jeziorem. Ala zapewniała, że wakacyjne zaproszenie owego brata obejmuje licznych jej przyjaciół, zatem w połowie lipca na łączce nad jeziorem stanęło piętnastoosobowe miasteczko namiotowe: Ala i Andrzej z Tosią i Tomkiem, Gosi siostra Ewa z mężem oraz Anią i Rafałkiem, no i ja z Gosią oraz trójką przychówku. Listę obecności zamykali Babcia Halinka z Dziadkiem Jankiem, którzy nauczeni miłym doświadczeniem Kalisza Pomorskiego, dali się namówić na kolejne biwakowanie.

Marysia i Zenek przyjęli nas z otwartymi ramionami, choć Marysia na widok czteromiesięcznego Kacperka wpadła w popłoch:
– Ojej, pod namiotem to on się zaraz rozchoruje, zaraz będzie trzeba wołać pogotowie!

Ale Kacperkowi ani spanie pod namiotem, ani kąpiele w wanience osłoniętej od wiatru postawionym do pionu dmuchanym materacem, nie zaszkodziły. Natomiast bliskie sąsiedztwo wiejskiego gospodarstwa znakomicie ułatwiło nam zbudowanie polowej kuchni i pomostu oraz zagospodarowanie wielkich ilości wolnego czasu przy żniwach, sianokosach i zbieraniu machorki.

Wojciech Więckowski