Na wieś część XXXI – OSIEDLINY
Marzenia się spełniają, ale niekoniecznie do końca. W zakupionym domu znaleźliśmy, zamówioną jeszcze przez Spółdzielców, jego dokumentację architektoniczną. Nasz sąsiad z bloku, budowlaniec któremu się nią pochwaliliśmy, nałożył kalkę na rysunek elewacji frontowej i niewielkimi korektami przekształcił nieciekawą współczesność w stylowy dworek.
Z tym marzeniem żyliśmy wiele lat, ale nigdy nie było funduszy ani czasu na jego realizację. A kiedy postanowiłem, na zakończenie opowieści, podzielić się nim z czytelnikami, kalkę z rysunkiem diabeł ogonem zakrył. Ale niepowodzenia należy przekuwać w sukces: nawiązałem przemiłą znajomość z panią architekt Małgorzatą Rogowską, która nasze marzenie odtworzyła.
–
Tak więc mamy już gospodarstwo, tylko nie mamy w nim czym pracować, bo zakupiony traktor stoi zepsuty w POM-ie w Szczuczynie. Mamy też dom, ale nie da się w nim mieszkać bez wody i ogrzewania. Spółdzielcy wprawdzie zaprowadzili traktor do remontu, zamówili wiercenie studni głębinowej i wstawili do piwnicy nowy piec CO, który zastąpił rozebrany w kuchni piec kaflowy zasilający kaloryfery. Ale wszystkie te zadania utknęły niedokończone kiedy skończyły się możliwości finansowe.
Ciągle trwa jeszcze semestr zimowy, który mam szczelnie wypełniony zajęciami, ale w pracującą sobotę jadę do Szczuczyna, gdzie po okazaniu promesy kredytowej uzgadniam z kierownikiem warsztatu wykonanie remontu ciągnika. Ze Szczuczyna jadę do Skrodzkich i po noclegu u zaprzyjaźnionych sąsiadów dokonuję szczegółowej wizji lokalnej. Pierwsze spostrzeżenie jest optymistyczne– elektrownia nie odcięła zasilania, więc będzie można (nie wiadomo na czyj rachunek) korzystać z prądu. Natomiast piec jest już wprawdzie podłączony, ale sprawdzić się go nie da bez napełnienia wodą. A z wodą jest grubszy kłopot. Niegdysiejsi gospodarze korzystali z cembrowanej studni tak głębokiej, że zwykła pompa hydroforowa nie była w stanie zassać z niej wody. Wykopali więc obok płytszą, suchą studnię i w niej umieścili pompę zasilającą umieszczony w piwnicy hydrofor. Ten układ wystarczał na domowe potrzeby, ale studnia – mimo dużej głębokości – była mało wydajna i dla zwierząt wody już brakowało. Zatem Rolnicza Spółdzielnia TUCZU ZWIERZĄT zamówiła wiercenie studni głębinowej, zaś wynajęty fachowiec, chcąc sobie zaoszczędzić pracy, wymontował pompę i zaczął wiercić w płytkiej studni. Ale widać był to kiepski majster, bo gdy wpuszczana w głąb ziemi stalowa rura napotkała duży kamień, nieumiejętnie spuszczony na luźnej linie „dziadek”, czyli stożkowy, stalowy ciężar do rozbijania kamieni, zaciął się w połowie drogi blokując rurę na wieki wieków amen. Tak więc miałem przed sobą głęboką studnię w której za pomocą sznurka z ciężarkiem wysondowałem na tyle wysokie lustro wody, że była nadzieja, iż po wyszlamowaniu na domowe potrzeby wystarczy. Obok płytką studnię z tkwiącą pośrodku grubą rurą, która ponowne zamontowanie pompy hydroforowej czyniła możliwym, acz wymagającym skomplikowanej akrobacji. A nad nimi górował trójnóg ze słupów telegraficznych z zamocowanym u szczytu bloczkiem, przez który biegła lina od zaklinowanego „dziadka” do posadowionej między dwiema nogami zapomnianej wyciągarki z wymontowanym silnikiem.
Stwierdziwszy powyższe wróciłem do Warszawy by odbyć ostatnia sesję egzaminacyjną. Natomiast ambitny magistrant, który w czasach gdy posiadanie PC-eta i praca w trybie interaktywnym były rzadkim przywilejem, opracowywał grę decyzyjną „Żywienie tucznika”, jeszcze latem przyjeżdżał do mnie do Skrodzkich.
–
Uwolniony od uczelnianych obowiązków rozpocząłem gromadzenie sprzętu niezbędnego do osiedlin. Bardzo charakterystyczna dla PRL-owskiej rzeczywistości była historia pierwszego zakupu. Otóż kolega z pracy dostał mieszkanie na Ursynowie, a teść miał mu w nim ułożyć podłogę z prawdziwych desek. Przymówił się więc do mojej krajzegi, którą mu przywiozłem „Cytrynką”. Gdy już miałem ją odebrać, Bronek zapodał: „Aby ją podłączyć do „siły”, pożyczyłem od majstra z sąsiedniej budowy 30 metrów czterożyłowego kabla. On jest do kupienia, a taka okazja to fuks”. I tak wszedłem w posiadanie kabla, który przez długie lata pozwalał mi korzystać z elektryczności w każdym zakątku obejścia.
W okolicach Dworca Głównego odkryłem skład budowlany, w którym nabyłem taczkę, dwa wiadra i elektryczną pompę hydroforową. Natomiast kształtki do połączenia jej z rurami w studni okazały się artykułem nieosiągalnym. I tu na scenie pojawia się Lucjan, czyli znajomy moich teściów, któremu, jadąc na autostop z 9-cio miesięczną Kasieńką (opowiadanie X ) pomogłem zalewać strop w budowanym domu. Lucjan pracował jako elektryk w cementowni Wierzbica, zaś przy owym domu miał maluteńkie gospodarstwo a w nim mnóstwo pożytecznych szpargałów. Umówiliśmy się, że z wyprzedzeniem zapodam mu termin, w którym będę jechał do Skrodzkich, a on weźmie tydzień urlopu, spakuje skrzyneczkę albo dwie szpargałów i wsiądzie w Radomiu w stosowny pociąg, z którego ja go wydobędę w Augustowie.
Tak więc, gdy w marcu puściły lody i pogoda ustabilizowała się na lekkim plusie, spakowałem do „Cytrynki” krajzegę, taczki, pompę, wiadra i trofiejnyj kabel. Dołożyłem do tego wszystkie swoje narzędzia i robocze ciuchy, Gosia utkała pomiędzy to jeszcze pościel i koce. Dziatwę zostawiliśmy pod opieką Babci Halinki i wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Skrodzkich. Tu znowu z bezcenną pomocą przyszli nam sąsiedzi, którzy na kilka dni przygarnęli nas i Lucjana oraz pożyczyli spawarkę i traktor z dwukółką, którą siebie i klamoty przetransportowywaliśmy na nasze włości, jako że po rozkisłej wiosną drodze „Cytrynką” przejechać się nie dało.
Działania rozpoczęliśmy od szlamowania studni. Elektryczny silnik od krajzegi ożeniłem z wyciągarką. Obok przybiłem do słupa suchą dechę, a na niej zamocowałem dwa styczniki, pobrane z lucjanowych skrzynek. Ponieważ jednak nie było w nich żadnego przełącznika, spreparowałem go z trzech wbitych w dechę gwoździ: do lewego był podłączony przewód włączający stycznik „w lewo”, do prawego przewód stycznika „w prawo”, a na środkowym wisiał zrobiony z grubego drutu w izolacji haczyk, którym Małgosia podawała prąd na stosowny gwóźdź. Spawarką odcięliśmy linę od „dziadka” i zamontowaliśmy do niej hak. Przez hak przesunąłem gruby, krótki kołek na którym zasiadłem jak na narciarskim wyciągu orczykowym, i uzbrojony w saperkę zostałem opuszczony w czeluść studni. I przez kilka godzin, wspomnianą saperką, wybierałem spod swych nóg muł, zaś dwa wiadra naprzemiennie kursowały – puste na dół, pełne do góry, gdzie Lucjan opróżniał je nieopodal studni. I tutaj, jak przystało w klasycznym małżeństwie pojawia się rozbieżność zdań. Bo Małgosia pamięta, że to Lucjan działał w studni, a ja opróżniałem wiadra. Ale tego, kto ma rację już nigdy nie da się zweryfikować.
Następnego dnia montowaliśmy w suchej studni pompę, co nie było proste, bo w ciasnocie i półmroku już samo zmierzenie długości rurek, które trzeba było dorobić, stanowiło sztukę akrobatyczną. Ale się udało i mogliśmy oblewać sukces świeżą wodą z kranu.
Niestety nie ma zdjęć z pierwszych lat w Skrodzkich. Na załączonej powyżej fotce widać Lucjana nad naszą sadzawką w czasie późniejszej wizyty.
–
Przy napełnianiu instalacji CO zaczęło nam zalewać przedpokój, jako że tamtejszy kaloryfer okazał się być ukradziony, ale po wkręceniu zaślepek próba ogrzania domu wypadła pomyślnie. Korzystając z ciągnika z przyczepką przywieźliśmy z lasu mały zapas chrustu, a na koniec sporządziłem tapczan – z czterech desek zbiłem ramkę , w której na podłodze ułożyłem pobrane ze stodoły „ciuki”, czyli kostki sprasowanej słomy. I mogliśmy już wracać do Warszawy, by powierzywszy Kasię i Piotrusia tymczasowej opiece Babci Halinki, zapakować do „Cytrynki” najpotrzebniejsze bambetle, Kacperka, który dopiero co obchodził pierwsze urodziny i 28 marca 1984 roku rozpocząć życie NA WSI.
–