
Wspomnienie o dr. Leszku Wandzlu w dziesiątą rocznicę jego odejścia.
Bardzo mnie zawsze boli, gdy umiera utalentowany człowiek,
świat bowiem bardziej ludzi takich potrzebuje niż niebo.
Georg Christoph Lichtenberg
30 października 2007 r. Kurier Poranny podał za Radiem Białystok krótką informację:
Zmarł doktor Leszek Wandzel – wybitny białostocki psychiatra. Był jednym z pierwszych, którzy stosowali psychoterapię w leczeniu pacjentów. Przez wiele lat pracował w Klinice Psychiatrii Akademii Medycznej w Białymstoku, był konsultantem w szpitalu klinicznym. Doktor Leszek Wandzel zmarł nagle wczoraj wieczorem. Pacjentów przyjmował do końca.
Tę tragiczną wiadomość przyszło mi powziąć dużo później. I tak dobrze, że wcześniej niżbym miała zadzwonić, chcąc się z nim umówić na kolejną wizytę… To byłby dopiero szok! Mieszkałam jednak wtedy w innym województwie i białostockie wiadomości lokalne tam się nie przedzierały. Ta iście hiobowa wieść powaliła mnie zupełnie. Najpierw oniemiałam i osłupiałam, nie potrafiąc przyjąć do wiadomości tego ponurego faktu. Potem przyszedł ogromny żal, smutek i płacz, następnie wiele rozmyślań, a wreszcie – nastąpił „wysyp” twórczości. To trochę paradoksalne(?), ale jego śmierć wyzwoliła ponownie wenę, która była uśpiona od dobrych paru lat. Zaczęłam pisać epitafia i treny poświęcone jego pamięci.
Doktorowi W.
Jedenaste piętro
Osiedle Przydworcowe
w mieście B.
Winda
już nie poniesie więcej mnie
na nasze spotkanie…
Nigdy
nie zabrzmi
Twój dźwięczny głos
i nie zapytasz
no co u pani słychać?
i nie zapewnisz
że to mój sukces
że się cieszysz
że jednak mogę
że się podnoszę
że…
Więc dlaczego
… już nigdy?!
NIE!!!
W terapii u doktora Leszka Wandzla pozostawałam przez ponad dziesięć lat. Terapii niedokończonej… Przyszłam do jego gabinetu w marcu 1997 r. Byłam wcześniej mało skutecznie leczona u różnych specjalistów. Do doktora trafiłam nieprzypadkowo, zachęcona przez kilka innych osób, z którymi prowadził terapię. Nigdy nie zapomnę tej pierwszej wizyty, tak innej od wizyt w pozostałych gabinetach. Doktor odnosił się do każdego po imieniu (oczywiście z należnym zwrotem grzecznościowym). Pytał o sprawy, które nikogo poza nim wcześniej nie interesowały. Dostałam tego dnia ogromną ilość ankiet i testów oraz dwa tygodnie na ich wypełnienie. Bardzo czekałam tych wyników i tego drugiego spotkania. Jak się później miało okazać – podobnie jak każdego kolejnego… Ale on też czekał na pacjenta! Zawsze przygotowany, z kartą leczenia w dłoni, sprawiał wrażenie, że poprzednie spotkanie jakbyśmy tylko na chwilę przerwali. To ważne, gdy nasze sprawy nie są lekarzowi obce. Ale on naprawdę jakby żył naszym życiem. Zawsze można było doń zadzwonić, o każdej porze doby – równie cierpliwie i życzliwie odpowiadał na pytania i udzielał rad. Choć ten telefon na pewno dzwonił nazbyt często, nigdy nie okazywał zniecierpliwienia. A same spotkania terapeutyczne – to dopiero uczta duchowa! Nigdy mi ich nie było dość, a choć wizyty moje często się wydłużały – nie chciało mi się wychodzić z jego gabinetu. To był balsam dla obolałej duszy, oczyszczenie, „ładowanie akumulatorów”. Choć do wizyt trzeba było… się przygotowywać! Ja robiłam to zawsze na piśmie. On przydzielał „zadania domowe”, które tak bardzo chętnie opracowywałam. Do dziś mam wszystkie tamte notatki. A to trzeba było wyłuszczyć, co się uznaje za szczęście, a to zanalizować, jakie się prezentuje postawy, albo znów w inny sposób rozprawić się z własnym „ja” itp. Wracałam z Białegostoku dosłownie uskrzydlona. I znów chciało się żyć!
Doktor dużo chwalił. Nigdy nie krytykował, tylko cierpliwie wyjaśniał, wspólnie analizował. Pod jego przewodnictwem odkrywałam na nowo piękno życia i świata. Niesłychanego dotąd blasku nabrały wszystkie sprawy. Bo on był optymistą, człowiekiem pogodnym, zwykle życzliwie uśmiechniętym, i tym „zarażał” pacjentów. Choć najczęściej chyba obcował z depresją (rozumianą jako jednostka chorobowa), to nikt nie wychodził z gabinetu smutny czy zapłakany. Doktor Wandzel był niezwykle empatyczny, wczuwał się w sytuację innych i pomagał skutecznie. Z radością dowiadywał się o naszych małych i większych osiągnięciach i sukcesach, a z niepowodzeń uczył budować coś pożytecznego. Bardzo mu zależało, by jego pacjenci coraz lepiej radzili sobie w życiu. Ale też rozumiał naszą odrębność, wyjątkowość, jedyność. Czuliśmy to. Nieprzypadkowo na stronie Kuriera Porannego , po ukazaniu się informacji o jego śmierci powstała długa lista wpisów osób, które go znały i którym pomagał. Forum „żyło” jeszcze przez wiele miesięcy. Po konwencjonalnych kondolencjach nastąpiły wpisy coraz bardziej osobiste. Oto osoba (używająca nicka złożonego z symboli znaków interpunkcyjnych) tak zaczyna ten wątek:
Nigdy Cię nie zapomnę wujku! znać kogoś takiego jak ty to zaszczyt! spoczywaj w pokoju! ;( nie chciał byś żebyśmy płakali, byłeś radosnym i kochanym człowiekiem! Nic nie robiłeś dla siebie zawsze wszystko dla innych! (pisownia oryginalna).
Inny wpis:
Najszczersze kondolencje dla całej rodziny Pana Doktora wspaniałego lekarza, człowieka rozumiejącego ludzkie problemy, lekarza z powołania, którego znałam 13 lat jako pacjentka, nieodżałowanego człowieka, którego zabrakło dla wielu ludzi, którym niósł pomoc o każdej porze. Będzie mi Pana Doktora bardzo brakowało i pana rad.[…] – żali się „Marzena pacjentka.
I jeszcze jeden charakterystyczny głos:
Dr Leszek Wandzel był wspaniałym lekarzem i człowiekiem. Zawsze miał dla mnie czas. Potrafił pomóc w sytuacjach beznadziejnych. Zawdzięczam Panu Doktorowi 15 lat życia. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak wiele Panu Doktorowi zawdzięczam, ile się nauczyłem, ile mądrych rad otrzymałem w ciągu setek godzin rozmów, jak potrafił mnie zmieniać. Nigdy o Nim nie zapomnę. Będzie mi Go bardzo brakowało… (Leszek). A także: Był wspaniałym i bardzo mądrym Człowiekiem. Ciepłym, wyrozumiałym, wrażliwym. Nie znajduję odpowiednich słów, żeby wyrazić jak wiele Mu zawdzięczam. Dzięki niemu żyję i potrafię cieszyć się z drobnych rzeczy, które mnie otaczają. Nigdy Go nie zapomnę.[…]. (Julia).
I mogłabym tak cytować jeszcze długo i długo… Ale fenomenem jest to, że ludzie wracali tam po wielekroć, jak pod swoistą „ścianę płaczu”, by podziękować, poinformować, wyżalić się, „porozmawiać” z nim. Kontemplowali stratę, aby skonstatować, że była o wiele większa, niż mogliby przypuszczać. Aż zaszło na tym forum coś niezwykłego – oto 20 maja 2009 r. pojawił się obszerny wpis anglojęzyczny. Nie uczyłam się tego języka, a internetowego tłumacza jeszcze nie znałam, więc udałam się po pomoc do swojej siostrzenicy zamieszkałej od lat w USA. Ona mi przesłała przetłumaczoną treść. Pisał oto przyjaciel doktora, Jorj Kowszun (Anglican Reader, Eastbourne, England). Bo się tak właśnie podpisał. Wcześniej zresztą doktor dość często mi o nim opowiadał w kontekście swoich nierzadkich wyjazdów do Wielkiej Brytanii na sympozja naukowe i konferencje, na których miewał swoje wystąpienia. Zgłębiał zresztą naukę języka angielskiego. Wspomniany gość internetowego forum był zdumiony i głęboko poruszony słowami, które tam przeczytał. Przeprosił, że pisze po angielsku, ale jego polszczyzna jest zbyt słaba, aby wyjawić to, chciał nam przekazać. Wyraził swój podziw. Poinformował też:
Leszek był moim przyjacielem. […] miałem napisać krótki artykuł o egzystencjalizmie i poczułem potrzebę wspomnienia Leszka jako terapeuty egzystencjalnego. Znalazłem ten wątek i czułem, że powinienem coś dodać. I jeszcze: […] wierząc, że to nie jest śmierć, że spotkamy się ponownie, gdy już nie będziemy widzieli jak przez ciemne szkło … – kończy Jorj.
Doktor Wandzel był lekarzem dobrze wykształconym, o rozległej wiedzy medycznej i wielkiej kulturze osobistej. Jednocześnie skromnym. Swoją dysertację doktorską dotyczącą postaw przyszłych lekarzy wobec chorych psychicznie obronił w 1989 r., uzyskując tytuł dr n. med. Już sam temat pracy daje mu określone świadectwo jako lekarzowi, wrażliwemu na cierpienie ludzi. Pomagał chorym, niepełnosprawnym i oczekującym od niego pomocy. Był także wolontariuszem w hospicjum, o czym mi kilka razy wspominał. W ogóle miał zwyczaj dzielenia się z pacjentem tym, co aktualnie przynosiło życie – czy to polityczno-gospodarcze w kraju, czy dotyczące spraw zawodowych, ale również i osobistych. Będąc wnikliwym psychoanalitykiem, ukończył w Anglii kurs z zakresu psychoterapii. Siedząc w jego gabinecie zawsze mogłam patrzeć na ten certyfikat.
Cichy
jasny pokój
krzesło naprzeciw
okno
stolik
i ON
zwyczajny-niezwyczajny
mnóstwo książek
o tytułach swojskich
na ścianach dyplomy
w języku nieznajomym
a gdzieś tam w tyle
(nigdy nie widziałam)
kartoteka bólu
została…
Miał zaledwie 53 lata. Tak wiele dobrego mógł jeszcze zrobić. Nigdy nie pogodziłam się do końca z jego śmiercią. Nigdy tego oczywistego faktu w pełni nie zaakceptowałam. Po dotkliwym bólu przyszedł czas na zajęcie się swoimi problemami, ale zabrakło drogowskazu, niczym światła morskiej latarni dla statku błądzącego we mgle. Nieraz jeszcze poczułam się idącym na dno wrakiem, ale wtedy podnosiła mnie fala mocy jego niezawodnych rad, do których mogłam się odwoływać. Tylko nie miałam już komu opowiadać, jak sobie sama radzę. Tak, potrzebowałam go bardzo właśnie jako wyrozumiałego słuchacza. Ale… pisuję czasem takie swoje „listy do nieba”. Tym bardziej teraz winna mu jestem pamięć i to wspomnienie, albowiem 29. października br. mija 10-ta rocznica jego odejścia.
… właśnie mija dekada
odkąd przystanią
być mi przestałeś
bezpieczną
do której zawijałam
po nagłym sztormie
i powracałam
z każdego rejsu
dzisiejszy port
bliższy niby
a odległy bardziej
przejściowy
zwykły przystanek
a ja ciągle tęsknię
i brak mi boleśnie
tamtej
przedwcześnie zgasłej
latarni…
i tylko pytam jeszcze czasem
samą siebie
co tam robisz?
przecież w niebie
wszyscy są… zdrowi!
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok