[…] chciałabym tak bez końca mówić o Tobie i pisać
ale z kim – skoro tylko z Tobą mogłam o wszystkim?[…]
Maria, Marysia, Mary… Wszyscy nazywaliśmy ją tym ostatnim imieniem, bo tego sobie życzyła. Poznana w Siedlcach, pierwszego dnia naszych studiów magisterskich. Najlepsza, najwierniejsza, najprawdziwsza przyjaciółka. Rówieśnica. Byłyśmy prawie nierozłączne przez blisko cztery dziesięciolecia.
Niestety, odeszła nie ukończywszy pięćdziesięciu pięciu lat. Zostali osieroceni nieletni naówczas synowie, owdowiały mąż, pogrążone w żałobie rodzeństwo i my – jej przyjaciele. Łącznie z setkami wychowanków i ich rodzicami. Pustki po niej nie zdołał zastąpić nikt.
Mary szybko zjednywała sympatię wszystkich poznawanych osób. Była żywiołem i oazą spokoju jednocześnie. Zawsze tym, czego wymagała sytuacja. Życzliwa z zasady wszystkim, umiała jednak zdecydowanie okazać gniew, bo nie było w niej miejsca na obłudę.
Kiedy ją poznałam w 1976 roku, była trochę zagubioną, nie modnie ubraną dziewczyną z niesforną, bujną czupryną naturalnych loków, rozsypujących się w wielkim bezładzie. Jeśli zwracała uwagę, to właśnie tym, że była taką… wiejską „sierotką”. W zasadzie prawie zawsze wszystko jej odpowiadało. Polubiłam ją prawie od razu, głównie za tę ugodowość. Później połączyło nas dużo, dużo więcej.
Zamieszkałyśmy w akademiku, choć nie udało się w tym samym pokoju. Ale po zajęciach, wieczorami, odwiedzałam ją codziennie. Przyjaźń rodziła się stopniowo. Najbardziej połączyły nas przygotowania do egzaminów oraz wspólne wyjazdy turystyczne, zwłaszcza w góry, które obie pokochałyśmy bezgranicznie. Nie ominęłyśmy żadnego wyjazdu na dostępne nam rajdy, obozy, biwaki. Włodzimierz Wysocki w jednej ze swych kultowych piosenek śpiewał, że jeśli chce się kogoś dobrze poznać, czy jest wrogiem czy przyjacielem – trzeba go zabrać w góry. Tak, to prawda, góry weryfikują przyjaźnie. W moim wypadku sprawdzało się w stosunku do każdej spotkanej osoby.

Mary była osobą niezwykle radosną i tak zwaną niepoprawną optymistką. Cieszyło ją wszystko. Krążyło o niej kilka opowiastek. Oto ważny egzamin po pierwszym roku studiów, można powiedzieć – podstawowy, bo z pedagogiki. Zdawany u dziekana, a to profesor z Warszawy! Nakręca się spirala lęku. Krążą rozmaite ploteczki, na przykład, że egzaminator lubi niebieski kolor. Wszyscy zdający pojawiają się więc w ubraniach w różnych odcieniach błękitu. Wiele osób wychodzi z sali egzaminacyjnej ze łzami w oczach. Wreszcie wypada stamtąd i Marysia, cała w uśmiechach. Biegną do niej wszyscy, a ona w koło: „Ludzie, jaki on wspaniały!” Uff! Udało się dziewczynie – myślimy z zazdrością. Aż ktoś bardziej stwierdza niż pyta: „Piątkę dostałaś?” Na co Mary, nieco zdumiona: „Nieee, oblałam, ale on jest taki uroczy!” To był jej styl, do którego nas przyzwyczaiła.
Była bardzo atrakcyjną towarzyszką imprez, zabaw i spotkań towarzyskich. Często skupiała na sobie uwagę. Jej zaraźliwy śmiech, niepowtarzalne wykonanie góralskiej pieśni o Helence pasącej owce, czasem bezkrytycyzm, czasem dziecięce zachowanie. Już wtedy czuliśmy, że ten jej rzekomy infantylizm jest wielką wartością. Dodawała otuchy kładąc się beztrosko do snu, gdy my zakuwałyśmy nocami podczas sesji egzaminacyjnych, jak i na górskim szlaku, kiedy podczas karkołomnego podejścia rozśmieszyła nas tak, że skręcaliśmy się ze śmiechu. Była po prostu rozbrajająca.
[…] widzę dzisiaj ciebie z tamtą burzą włosów
i to jak popalasz ze mną papierosa
jak pospołu namiot pod górę dźwigamy
a potem w nim śpimy spięte śpiworami
i jak nagle wpadasz do akademika
wciąż taka beztroska że niemal… naiwna!
kiedy opowiadasz oczy ci się śmieją
nigdy złorzeczenia zawsze zdrój nadziei…
ach te nasze studia! sesje egzaminy
i wspólne wyprawy wzajemne gościny
upiorne wspinaczki i gór ukochanie
o chłodzie i głodzie lecz bez narzekania
i imprezek wiele i twoja „Helenka”,
która się po halach odbijała echem
a niejeden potem alkoholem śmielszy
chciałby naśladować lecz do ciebie – gdzież im! […]
Po studiach los zdecydował, że znalazłam pracę akurat tam, skąd pochodziła ona. Tak więc znów razem, prawie nic się nie zmieniło. Ona zawsze szczodra, gościnna, z szerokim gestem. Kiedy zdarzyło się zajrzeć do niej w porze posiłku, potrafiła zsunąć ze swego talerza połowę porcji i zmusić do zjedzenia. Bezgraniczna prostolinijność to był jej niezaprzeczalny atut.
Pracowałyśmy w tym samym zawodzie, ale w innych placówkach. Tematów do rozmów nigdy nie brakowało. Wtedy jeszcze prowadziłyśmy bujne życie towarzyskie i uskuteczniałyśmy grupowe wyjazdy. Kompanem była niezastąpionym. Ale nie tylko w takich sytuacjach. Kiedy zginął w wypadku mój tata, a ja wracałam po tygodniowej nieobecności, to ona czekała na mnie w ciemnościach na dworcu. Potem odprowadziła mnie do domu. Pomogła przejść przez cały okres bolesnej żałoby po przedwczesnej śmierci rodzica. Nie wiem, co zrobiłabym wtedy, gdyby nie jej ciągła, czujna obecność. Moja siostra – domorosły astrolog – napisała mi: „Miałyście niesamowity kontakt! Intuicyjnie rozumiałyście się bez granic. Twój ascendent i Jej urodzeniowy Księżyc – w tym samym miejscu, około 4. stopnia Panny. To aspekt unii dusz”. Choć sama astrologiem nie jestem, to powiem, że coś w tym jest.

Lubiła całą moją rodzinę. Podczas studiów w Białymstoku bywała u mojej siostry, zaś na wieś do moich rodziców przyjeżdżała bardzo często. Zresztą później ja do jej rodziców, też na wieś, jeździłam jeszcze częściej. Moja mama bardzo lubiła Marysię, jak i jej rodzina mnie. Mary chyba do końca swoich dni wysyłała mojej mamie kartki okolicznościowe i świąteczne oraz widokówki ze swoich zagranicznych wojaży. Niedawno znalazłam jedną z nich wśród rodzinnych pamiątek. Mama zawsze bardzo się cieszyła po otrzymaniu takich pocztówek.
Jej przyszłego męża poznałam w tym samym czasie, co ona. Długo nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek stworzą związek. Artur był kilka lat młodszy i nie sprawiał wrażenia romantycznie zakochanego. Raczej lekkoducha. To, co ich łączyło, to nietuzinkowość, jakiś rodzaj ekstrawagancji. Oboje zachowywali się w sposób trochę inny od powszechnie przyjętego. Nie należało oczekiwać od pary ekscentryków zachowań typowych. Mary uznała, że za nic w świecie nie weźmie ślubu w swoim miasteczku, bo – jak jej się wydawało – na ślub blisko czterdziestoletniej panny młodej zleci się wielu gapiów. Fakt, w małej miejscowości, w dodatku nauczycielka, jest dobrze rozpoznawalna. Chciała tego uniknąć. Pobrali się aż w Bydgoszczy, w parafii jej kuzynki. Na ślubie nie była obecna rodzina ani znajomi. Ja, wiedząc o wszystkim z wyprzedzeniem, przyjęłam ten fakt ze spokojem.
Stworzyli jednak dość typową rodzinę. Ciąża z trudnym przebiegiem, cały czas monitorowana w Warszawie. Tam też po roku urodziła pierworodnego synka Kacpra. Artur w domu porozwieszał powitalne napisy i ustawił mnóstwo kwiatów. Cieszyłam się razem z nimi. Odwiedzaliśmy się często, uwielbiałam małego Kacperka. Niespełna rok później – tragedia! Mąż Marysi, wracając autobusem z pracy w stolicy, uległ strasznemu wypadkowi. O tej kraksie przez kilka kolejnych dni donosiły wszystkie media w kraju. Trzy osoby zginęły na miejscu, wielu było rannych, w tym Artur – w stanie ciężkim. Trudny to był okres dla Marysi. Pomagałam, na ile mogłam. Głównie opiekowałam się dzieckiem, gdy ona przesiadywała w siedleckim szpitalu przy nieprzytomnym mężu. Przez pierwsze dni rokowania były niepewne. Potem bardzo długie wychodzenie z choroby, bo w wypadku ucierpiał poważnie. Kiedy odwiedziłam go po raz pierwszy, powiedziałam: „Pamiętaj, że zostałeś pozostawiony tutaj po coś!” O, jakże prorocze były to słowa!
Dopiero po dwu latach jej mąż wrócił do pracy, a niebawem urodził im się drugi synek, Baltazar. Zmienili mieszkanie na większe. Tuż przy przedszkolu, którym kierowałam. Kacperek od jesieni zaczął do nas uczęszczać, więc znów kontakty były codzienne. Trudno jej było wychowywać dwójkę dzieci bezglutenowych. Oczywiście, cały czas pracowała, teraz już w szkole. Byłam przyjaciółką rodziny, towarzyszącą w ważnych dla niej momentach. Uczestniczyłam na przykład w przyjęciach pierwszokomunijnych jej synów.

Kiedy już mogli, znów jeździli po Polsce i świecie. W sierpniu 2011 roku wrócili z pobytu nad morzem, po czym ona wróciła do pracy, aby przygotować się do rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Tam, ni stąd ni zowąd, straciła przytomność. W szpitalu okazało się, że ma „straszne wyniki”. Od tej pory nieustannie krążyła między ambulatoriami i szpitalami. Trwało to niewiele ponad pół roku, kiedy stwierdzono, że nie ma już dla niej skutecznego leczenia… Był to czerniak złośliwy. Mówiła mi, że nie potrafiono go nawet zlokalizować. A mnie dręczy jedna myśl. Mary miała jasną karnację i uwielbiała opalanie. Wykorzystywała każdy promyczek, wystawiając do słońca choćby mały fragmencik ciała.
[…] kochana Marysiu miłośniczko słońca,
które w jakimś sensie może cię… zdradziło?,
ale w tamtym czasie było twoją siłą […]
Odeszła w Dniu Pańskim, w niedzielę. Niespełna tydzień przed Dniem Matki i Zielonymi Świątkami. W maju, w porze roku, którą tak kochała. Umierała przytomnie. Do końca wydawała mężowi i dzieciom ostatnie „dyspozycje”.
Przed pogrzebem stanęło przede mną poważne wyzwanie. Miałyśmy moc wspólnych znajomych ze studiów. Musiałam ich odszukać i zawiadomić, dograć wiele szczegółów. Ci, którzy nie widzieli się z nią kilkanaście i kilkadziesiąt lat, chcieli przyjechać na to ostatnie pożegnanie. Niektórzy nie otrzymali zwolnienia z pracy (niestety, wszyscy byli nauczycielami). Ale i tak przyjechało dziesięć osób, a to całkiem spora grupa. Na wstędze przy wspólnym wieńcu kazaliśmy napisać: „Od przyjaciół ze studiów”. Kiedy całą paczką podeszliśmy do zbolałego męża, był niezwykle wzruszony. A po ceremonii pogrzebowej spotkaliśmy się w moim domu, by wspominać Mary w swoim gronie i na swój sposób – między innymi śpiewając przy akompaniamencie gitary te piosenki, które ona najbardziej lubiła.
Przedziwnym trafem – dokładnie trzynaście dni później – zmarła nagle moja mama. Żałoba podwójnie zagościła w moim sercu na dobre i na długo. Szczera, głęboka, bolesna. Odtąd swoje wiersze kierowałam do Nieba do dwóch najbliższych mi osób, które opuściły ten padół niemal jednocześnie. Wiem, że orędują tam za mną… Ja o Nich też nie zapominam.
(fot. Jadwiga Zgliszewska z własnego archiwum)
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok