Odpustowa furmanka – z archiwum rodzinnego Jadwigi Zgliszewskiej

_

Odpusty parafialne w wiejskich kościółkach przed kilkudziesięcioma laty stanowiły swoisty fenomen religijny, kulturowy i obyczajowy. Symbolika i obrzędowość tychże pretendują je do rangi godnych upamiętnienia w obszarze zainteresowań etnograficznych. A że byłam ich uczestnikiem i jestem świadkiem zaniku tej interesującej tradycji, przeto warto może utrwalić jej ślad.

Łubin Kościelny, 15. sierpnia br., świątynia parafialna mojego dzieciństwa i młodości. Odpust Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, patronki tegoż kościoła. Korzystając akurat ze swojej tam obecności, wspominam dawne odpusty z całym ich klimatem.

We wczesnych latach sześćdziesiątych, gdy byłam małym dzieckiem, każdy odpust kojarzył się nam wyłącznie… ze straganami! Tak, tymi z tandetną biżuterią i z nadmiernie lepiącymi się, kolorowymi słodyczami. Rarytasem była cukrowa wata, a całkowitym wyjątkiem – lody. Kiedy podwożąca rodzinę furmanka wjeżdżała na „ostatnią prostą”, a spod kurzu końskich kopyt wyłaniały się charakterystyczne „daszki”, nasze zachłanne oczy dostrzegały i przeliczały jedynie liczbę rozstawianych straganów. W tym kontekście najważniejsza była oczywiście ilość posiadanych złotówek, przeznaczonych na tę okoliczność do wydania. Była to oczywiście kwota niewielka. Czasem udawało się wcześniej uciułać co nieco np. ze sprzedaży butelek, resztę zasilała uboga rodzicielska kieszeń. A że rodzeństwo było liczne, nasze sumy w kieszonkach były naprawdę skromne. Dlatego dużego namysłu wymagał wybór zakupu. Czy zdecydować się na blaszany pierścionek ze szklanym oczkiem, zegarek na gumce, plastykową bransoletką albo broszkę, czy raczej wirujący wiatraczek lub podskakującą na gumce piłeczkę-jojo, napełnioną trocinami? Chłopcy preferowali zdecydowanie gwizdki, blaszane „gwiazdy szeryfa”, strzelby na korek, kapiszony i inne „pukawki”. Potem tę odpustową „strzelaninę” z korkowców dało się słyszeć do końca dnia. Czas zaś samego nabożeństwa odpustowego należało jakoś przymusowo przetrzymać, by móc w pełni radować się jego otoczką, którą naówczas uznawaliśmy za meritum.

Po mszy, pośród tłumu, wypatrywało się gości, przyjeżdżających na odpust spoza parafii, którymi byli krewni i kuzyni, czyli na ogół ciocie i wujkowie ze swymi dziećmi a naszymi rówieśnikami. Po powrocie do domu najpierw wyprzęgano konie oraz dawano im paszę i wodę. Potem zasiadano do stołów na „gościnę”, którą stanowiło przede wszystkim swojskie jadło, specjalnie szykowane na tę uroczystość. Często wcześniej urządzano świniobicie. Poza mięsiwem i pysznymi wędlinami własnej roboty, były to: kruche ciastka wykrawane „przez maszynkę”, przekładane wafle, proste ciasta piaskowe, strucle drożdżowe z makiem, jagodami czy cynamonem, rzadziej pączki. Do tego mocny ciemny podpiwek albo swojska oranżada, kolorująca usta intensywnym, sztucznym barwnikiem. Dorośli pili oczywiście alkohol, dość często zresztą samogon. I biesiadowali przez parę godzin.

Dzieciarnia, zaspokoiwszy pierwszy głód, chwytając kawałek ciasta w ręce, wysypywała się zaraz na podwórko, aby pędzać, skakać,  biegać, turlać zabawki, wymieniać się „na trochę” biżuterią i opowiadać nawzajem dziecięce sekrety, wszak widywaliśmy się nieczęsto.

Znacznie odmienny charakter miały wyprawy na odpusty do innych parafii. Dla nas –dzieci – najmniej atrakcyjne, aczkolwiek w jakiejś mierze również ekscytujące, były nieliczne „pielgrzymki” do Hodyszewa. Nie mieliśmy tam rodziny, jednak mimo to jechaliśmy, ze względu na obecność cudownego obrazu Matki Boskiej Pojednania. Zapamiętałam stamtąd obwarzanki z ciasta na sznurku oraz to, że… nie byliśmy nigdzie „w zabraniu”. Nie było więc „gościny” i innych towarzyszących atrakcji, a jedynie po bardzo uroczystej mszy, dla najmłodszych niemiłosiernie długiej, wracało się do furmanki i rozkładało przywiezione ze sobą jedzenie. Najbardziej pamiętam jajka na twardo, obłupiane ze skorupek pod kościołem. Dziś domyślam się, że na taką letnią wyprawę były po prostu wiktem praktycznym. Po posiłku następowała droga powrotna, trwająca aż do wieczora. Lecz pobożny podlaski lud nie mógł pominąć i takich odpustów.

O wiele ciekawiej jawiły się wyjazdy tam, gdzie samemu było się gościem. Wspominam z rozrzewnieniem wizyty u rodziny naszej mamy, a były ku temu aż dwie okazje latem: 26. lipca odpust Świętej Anny w kościele w Wyszkach oraz 6. sierpnia – Przemienienia Pańskiego w zabytkowej drewnianej kaplicy na cmentarzu grzebalnym w Pulszach. Jechaliśmy tam kilka godzin furmanką, zazwyczaj w upale. Ochronę dla głów stanowiły ułamane z przydrożnego drzewa gałęzie z dużą ilością liści. Kilkaset metrów od celu podróży młode serca wprost wyskakiwały z piersi od nadmiaru emocji! Na nie swoim terenie wszystko było bardziej ekscytujące i bogatsze w przeżycia. Tym razem to my byliśmy tu gośćmi, a że zapraszających było sporo, rodzice starali się jakoś ten pobyt podzielić, odwiedzając kolejno jednych i drugich, a czasem wręcz i trzecich. Ciekawiły nas nawet potrawy, które zastaniemy na stole. No i wreszcie ten „gościniec”, który ciotka naszykuje w tobołek na wynos dla tych, co pozostali w domu, aby go pilnować. Reszta ceremoniału wyglądała już podobnie – znów stragany, zakupy oraz dziecięce przekomarzania i oczywiście taka sama radość. Dużo bardziej interesujący był okres, gdy przestawało się być dzieckiem, a zaczynało życie podlotka. Nastolatki interesują się płcią przeciwną, odtąd więc wypatrywało się pośród straganów ledwie znajomych z widzenia chłopaków. Kulminacyjnym punktem był jednak wieczór, gdy w remizie czy świetlicy odbywały się odpustowe zabawy taneczne. Pierwsze rytmy muzyki, naówczas już coraz częściej klawiszowej i gitarowej, wprawiały w podrygi nie tylko nogi, ale całą duszę! No i te nadzieje, przemieszane z obawą, czy znajdzie się tancerza na tę noc. Zwłaszcza, że kawalerka często jednak podpierała ściany albo raczyła się piwem. Ale, bez względu na wszystko, tamte przeżycia i tamte emocje tkwią wiernie w pamięci po dzisiejszy dzień.

Zrobiłam w tym roku małą wycieczkę do tych miejsc, o których tutaj piszę. Tylko świątynie stoją na swoich miejscach. Ale nie ma już prawie śladu po tamtych odpustach. Pozostały w obrządku kościelnym, znikając całkowicie z obyczaju i tradycji mieszkańców. Szkoda.

(foto: Jadwiga Zgliszewska)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok