Na wsi wesele, czyli o dawnych zwyczajach związanych z zaślubinami – część I.
Z jednej strony byli oni – kawalerowie. W czasach mojego dzieciństwa obyczaje na wsi były znacznie surowsze niż dziś, dlatego chłopcy chcieli żenić się młodo. Przed ślubem mogli co najwyżej podszczypywać chichoczące dziewczyny, czy przymusem posadzić je sobie na kolana. Ale te natychmiast wyrywały się z wrzaskiem. Czasem rodzice nie byli radzi wczesnej żeniaczce syna, bo niechętnie widzieli w swoim domu młodą synową, która przecież niebawem zacznie przejmować obowiązki gospodyni. Jeżeli w domu było więcej synów, najczęściej najstarszy żenił się „do domu”. Pozostali bracia szukali „dziedziczki”, czyli panny jedynaczki. Wtedy któryś z nich mógł się przenieść do niej. Dla mężczyzny było to trudne. Mówiło się o takim, że poszedł „w przystępy”. Taki „przystępnik”, o ile nie miał wyrozumiałych teściów, całe życie czuł się jakby na łasce. Innym rozwiązaniem było podzielenie ziemi i domu, ale wtedy mieszkało w nim kilka rodzin. Bratowe niekoniecznie się lubiły, a rozbieżność interesów powodowała częste konflikty, swary i gniewy.
Z drugiej strony one – panny na wydaniu. Tutaj rzecz miała się całkiem odwrotnie. Rodzina zazwyczaj była przychylna zamążpójściu córki. Ta bowiem, ustępując z rodzinnego domu, oddawała swoje miejsce do spania i odejmowała jedną gębę do wykarmienia. Słowem – dawała miejsce synowej. Bo zwyczajowo młoda kobieta zamieszkiwała w domu męża. A jako że rodziny były wówczas wielodzietne, takich zamian trzeba było przeprowadzić kilka. A przeprowadzki do miasta był ogromną rzadkością, powszechne było bowiem przekonanie, że bez ziemi nikt się nie utrzyma.
W drugiej połowie XX wieku i nieco wcześniej młodzi nie zawsze poznawali się bezpośrednio i spontanicznie. Wówczas istniały jeszcze i miały się całkiem dobrze instytucje swatek i rajków, zajmujące się kojarzeniem par. Osoby te pośredniczyły w zawiązywaniu znajomości pomiędzy pannami na wydaniu a kawalerami poszukującymi kandydatek na żony. Taki rajek czy swatka były to osoby powszechnie szanowane, obeznane z potrzebami matrymonialnymi w swojej i sąsiednich parafiach. Doskonale orientowali się, jakie oczekiwania mają wobec siebie przyszli małżonkowie, a także – jak bezbłędnie trafiać w ich wymagania.
Młodzi nie musieli znać się długo. Kiedy już rajko zawiózł kawalera do panny gotowej do zamążpójścia, a ta mu się spodobała, pytał o możliwość kolejnych odwiedzin. Jeśli uzyskał zgodę, pojawiał się zazwyczaj co tydzień, w niedzielę. Trwało to od kilku do kilkunastu tygodni. Po czym oświadczał się dziewczynie, a zaraz potem prosił rodziców o jej rękę. Ci, nawet jeśli wyrazili zgodę, musieli jeszcze udać się z córką do przyszłych teściów. Spotkanie takie u nas nazywało się: „opatry”. Czy nazwa ma coś wspólnego z opatrzeniem lub opatrywaniem? Nie wiem, ale to prawdopodobne. Wszak podczas tych swoistych zmówin wszystko należało wnikliwie opatrzeć. Oglądało się dom i dobytek przyszłego gospodarza oraz omawiano posag, jaki przyszłą synowa otrzyma. W zasadzie ta kwestia była najważniejsza. Ustalano więc, ile ziemi, bydła, pieniędzy czy innych dóbr do wspólnego już domu wniesie panna młoda jako wiano. Ustalanie tych kwestii często przypominało dobijanie targu! Jednak wówczas było czymś zupełnie naturalnym. Na tym spotkaniu ustalano również sprawy związane z weselem. Kiedy się ono odbędzie, ile zaprosi się gości z obu stron, jaką orkiestrę się zgodzi, gdzie będzie ucztowanie, a gdzie tańce. Poza dyskusją pozostawała kwestia tak zwanej wyprawy panny młodej, czyli poduszek, pierzyn, prześcieradeł, poszewek, ręczników i obrusów. Te – samodzielnie wykonane ze lnu, należycie wybielone, wymaglowane czekały na wydanie panny za mąż.
Był jeszcze jeden zwyczaj z tą wizytą związany. Otóż, gdy w jakimś domu wyprawiano opatry, wówczas kto żyw ze wsi szedł pod okno domu kawalera, by obejrzeć młodą kobietę, która niebawem zostanie sąsiadką. Pod oknem było tłumnie. Podglądacze przepychali się, chichotali, komentowali… W dobrym tonie było, aby gospodarze jak najszerzej odsłonili okna. Jeśli ktoś tego nie uczynił, narażał się na osąd, że panna jest brzydka. No i na wielkie niezadowolenie obserwatorów. W kolejnych dniach opinie o narzeczonej były szeroko komentowane i roztrząsane. Rodzina chłopaka liczyła się z tymi ocenami. Zdarzało się, że przesądzały one o losach przyszłego związku, który po prostu nie dochodził do skutku.
Kiedy podjęto decyzję o ożenku i omówiono najważniejsze kwestie z nim związane, przystępowano do organizacji wesela. Dawano na zapowiedzi w kościele, zamawiano muzykantów oraz kucharkę. Szukano kobiety słynącej z dobrej kuchni oraz umiejętności przygotowywania i podawania potraw na przyjęciach. Dobra kucharka była bardzo ważna, a te najlepsze miały duże wzięcie, szybko więc trzeba było ją zamawiać i uzgadniać termin.
Najwięcej ślubów było w karnawale, ale i wczesna jesień również była doskonałym okresem na urządzanie wesel. Oto skończono prace w polu, omłoty także już się odbyły i poszatkowano kapustę. Wszystkie plony złożono w stodołach, spichrzach i piwnicach. Roboty ubyło, produkty rolne były świeże, prosto z pól i ogrodów, kobiety mogły się więc zająć urządzaniem uroczystości.
W moich stronach przyjęcie weselne było podzielone na dwie części. Rankiem w domu pana młodego zbierali się tylko goście z jego strony. Czasem poczęstunek przygotowywano we własnym zakresie, bez wynajmowania kucharki. Matka, siostry, synowe, sąsiadki mogły naszykować ten poczęstunek, który nazywano „wyjazdem”. Goście często należeli do dwu kategorii: tych, którzy byli proszeni tylko do domu pana młodego oraz tych, którzy pojadą do panny młodej, do kościoła, a później wezmą udział w weselu. W domu pana młodego podczas ucztowania przygrywała połowa składu orkiestry oraz grała marsz weselny, kiedy kawaler odjeżdżał do wybranki.
Na stołach nakrytych białymi obrusami i prześcieradłami (nikt nie miał tak wiele obrusów), królowały swojskie wędliny: kiełbasy, salcesony, szynki, boczki, pasztety. Stawiano też zimną galaretę, o ile uroczystość odbywała się w chłodniejszej porze roku. Lodówek wtedy nie było, a w upały nawet najlepsza piwnica nie uchroni nietrwałych potraw przed zepsuciem. Na gorąco podawano obowiązkowo bigos z kiełbasą, mielone kotlety i klopsy oraz tak zwaną potrawkę, najczęściej były to żeberka w dobrze przyprawionym sosie. Z przystawek stawiano na stołach kiszone ogórki, buraczki na zimno, chrzan, marynowane grzybki, w sezonie sałatę ze szczypiorem, a także pomidory. Pieczono chleb, pączki, strucle drożdżowe z marmoladą i makiem, serniki, pierniki, drobne ciastka, a w karnawale też chrusty smażone w tłuszczu.
Z zimnych napojów serwowano swojskie piwo czyli popularny podpiwek. Zawsze go lubiłam. Pamiętam też niemiłą przygodę z nim związaną. Na wyjeździe mojego stryja otwierano dziesięciolitrową konew tego specjału. Powoli, powolusieńku upuszczano powietrza, żeby nie wzburzyć drożdży. Wtem…ciśnienie z impetem wyrwało pokrywkę, piwo zalało całą babciną sień, a samego napoju, ku strapieniu gospodarzy, niewiele pozostało! Zmartwienie było ogromne, bo innego zimnego napoju nie przygotowano. Można się już było jedynie raczyć wódką, której nigdy nie mogło zabraknąć.
Gościna na wyjeździe miała jednak określone ramy czasowe, bo panna młoda i ksiądz w kościele nie mogli czekać. W pewnym momencie pan młody i starszy drużba wstawali od stołu. Ten pierwszy za pazuchę wciskał obrączki. Uzupełniał strój galowy i sięgał po wiązankę ślubną, wykonaną domowym sposobem, z dostępnych w obejściu kwiatów oraz wstążek. Zawsze była to biel z zielenią. Nie przypominam sobie bukietów kolorowych. Orkiestra grała marsza, pan młody prosił o błogosławieństwo – najpierw rodziców, potem rodzeństwo i rodzinę. W podniosłym nastroju wykonywano to ceremonialnie, z użyciem krucyfiksu i wody święconej. Potem pan młody skłaniał się ku gościom, którzy błogosławili go ogólnym skinieniem głów i chóralnym „Niechaj Bóg błogosławi”.
Zaprzężona w parę dorodnych koni w przystrojonym uroczyście zaprzęgu furmanka już czekała z dostojnie wymoszczonym siedzeniem. Orszak wyruszał w drogę do domu panny młodej. Na jego czele – zaprząg z panem młodym i jego rodzicami oraz starszym drużbantem. Za nimi kolejne pojazdy wiozące rodzinę i wszystkich zaproszonych kawalerów ze wsi. Nie przebiegało to jednak tak gładko, bo na drodze ustawiano przeszkody, czasem nawet w odległości kilkunastu kilometrów od domu. U nas nazywano to „szlabanem”, gdzie indziej – bramą weselną. Takie żegnanie swojego chłopaka należało do dobrego obyczaju. Gdyby zaś obrzędu nikt nie dopełnił, pan młody z rodziną byliby niepocieszeni. Niestety, był to jednak wydatek dla starszego drużby. Przy każdej takiej przeszkodzie należało poczęstować zagradzających drogę alkoholem, a dzieci – cukierkami. Sama w takiej roli kilkakrotnie występowałam.
W czasie wakacji, kiedy byłam na wsi, żenił się młody sąsiad. Orszak z panem młodym dawno się oddalił, ale znaczna część gości pozostała za stołami i ucztowała nadal. Jednak odpowiedzialne za to kobiety, zaczynały powoli opróżniać stoły, chować pozostałe jadło, rozdawać ciasto dzieciom z rodzin, które nie były proszone na wesele. Wreszcie dom i podwórze pustoszały, a cały harmider przenosił się w inne miejsce – do dziewczyny, która w tym dniu żegnała swoje panieństwo. Tam wesele zaczynało się niejako od nowa, ale jego dalszy przebieg opiszę już w drugiej części artykułu.
(foto: pixabay)
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok