Dwa długie rzędy pojemników na odpady, ustawionych na skraju niewielkiego placu pośród  blokowiska. Śmietnik, jeden z wielu osiedlowych. Codzienny poranny „przegląd” ich zawartości to stałe zajęcie osób, znanych mi po części już nie tylko z widzenia. W ogromnej większości wyglądają zwyczajnie, jak przeciętny bywalec podwórka. Nie są ani brudni czy niechlujni, ani obdarci bądź pod wpływem alkoholu. Nie są bezdomni.  W koszach szukają różnych znalezisk.

Są tacy, co wybierają wyłącznie puszki po napojach, po czym metodycznie je zgniatają nogami i umieszczają w swoich reklamówkach. Nie gardzą niektórymi butelkami, bo podchodzą nawet do ławeczki, na której siedzę, kiedy mój pies baraszkuje na placyku z innymi czworonogami. Na ogół uprzejmi, mówią ”dzień dobry”, a nawet pytają, czy mogą wziąć tę pustą butelkę obok (sądząc, że jest moja). Muszą dobrze wiedzieć, jakie szkło uda się sprzedać, bo biorą tylko niektóre. Tak oto poznałam pierwszych bywalców tego miejsca.

Jednym z nich jest pan Rysiek, który już po kilkakroć opowiedział mi historię swojego życia. Jest tutaj kimś w rodzaju… „naczelnika”. Często obecny, pojawia się po kilka razy dziennie. Jakby coś sprawdzał, nadzorował, baczył na porządek?  Ba, potrafi nawet nieco sprzątnąć – podnieść coś z ziemi, wrzucić do pojemnika, a całość ogarnąć wzrokiem. Bardzo lubi też snuć swoją opowieść, która jest dość bezładna i chaotyczna, ale barwna. I wyraźnie wyłania się zeń gorycz. Gorycz człowieka  bezrobotnego, który całe życie „robił na kolei”, ale po utracie pracy już tylko dorywczo na budowach. Teraz jednak chory kręgosłup nie pozwala na taki wysiłek. Za młody na emeryturę, zbyt słaby na ciężką pracę. Gdyby jeszcze posiadał wykształcenie, którego nie ma! Narzeka na opinię lekarzy o stanie swojego zdrowia: „Robić nie pozwalają, a renty nie dają” – żali się po wielekroć. Brakuje mu pieniędzy, więc zawsze znajdzie coś w śmietniku, co po oczyszczeniu da się sprzedać. Pan Rysiek lubi mojego psa i często przychodzi do mojej ławeczki. A że ma dużo czasu, więc chętnie rozmawia. Właściwie to prawie nie dopuszcza do słowa, sam by tylko mówił i mówił. Wspomina młodość, miejsca i nieznanych mi ludzi. Uwielbia te swoje wspomnienia, bo często je powtarza. Najwięcej o swojej zmarłej dawno temu mamie – o jej chorobie, cierpieniu i odchodzeniu. Najwyraźniej szuka słuchaczy owych wynurzeń. Przy czym  odwraca się i zerka w stronę swoich „skarbów”, bacząc jednocześnie, gdy ktoś podchodzący wrzuca nowy „wsad” do pojemnika. Bo może jest tam coś wartościowego? Warto więc dopaść przed innymi.

Inni stali zbieracze, na ogół z ręcznie ciągnionymi bądź pchanymi wózkami, gromadzą makulaturę. Nie jakieś tam „papierki”, ale wyłącznie duże kartony i pudła. Zdobycz składają na płasko, a nawet przecinają, wyrównują, czasem wiążą sznurkiem i gramolą na swój wehikuł. Jedną z ich jest pani Natalia. Ciągnie duży wózek, wysoko naładowany, i po nim to właśnie rozpoznaję ją już z oddali. Jest pracowita i systematyczna. Latem czy zimą, bez względu na pogodę, spotykam ją w przysłowiowy „świątek i piątek”. Makulaturę zawozi do punktu skupu i „zawsze parę groszy wleci” – cieszy się. Jest pogodna, żartuje. Nigdy nie narzeka, a raczej przejawia oznaki  dobrego nastroju. Można się nim nawet od niej zarazić. To budujące.

Kolejni „kolekcjonerzy” to tacy, którzy biorą wszystko, co „może się przydać” (lub raczej sprzedać?). Stary radioodbiornik, lampa bez abażuru, niekompletny rower, jakieś naczynia, przybory. Tacy grzebią najdłużej. Żeby nie przeoczyć czegoś „zdatnego”. Także niezwykle starannymi odbiorcami rzeczy wyrzuconych na śmietnik są poszukujący elementów drewnianych. Czasem godzinami coś rozmontowują, kawałkują, usuwając fragmenty z innych materiałów, układają i organizują transport, aby tak przygotowany nabytek odebrać i odwieźć w określone miejsce. Bardzo możliwe, że służy im on za opał. Jeszcze inna grupa poszukiwaczy to „polujący” na elementy wyposażenia mieszkań, jak meble i duży sprzęt gospodarstwa domowego: telewizory, magnetofony, pralki, lodówki. Lepsze egzemplarze znikają prawie natychmiast, niekompletne czy bardziej zniszczone – do wieczora też się zazwyczaj rozejdą. I ciekawa rzecz, że oni przychodzą jedni po drugich, jakby mieli jakiś ustalony „grafik”!

Ze zjawiskiem „śmietnikowych szperaczy” –  bo tak ich na swój użytek nazywam – spotkałam się dopiero przed dwoma laty, odkąd zamieszkałam w Białymstoku. W poprzednim miejscu, małym miasteczku, gdzie prawie wszyscy wszystkich znają, taki sposób na życie chyba nie jest możliwy. A jeśli się zdarza, to marginalnie. Ja nikogo takiego nie spotkałam. Ludzie w małym środowisku muszą radzić sobie inaczej.

Wychodzę codziennie rano z psem. Ponieważ nie nadążę za moją szybką pudelką, puszczam ją luzem, by pobiegała.  Ja w tym czasie z konieczności okupuję ławeczkę w niewielkiej odległości od śmietnika. Siedzę całkiem blisko i czuję się trochę niezręcznie. Wstydzę się może bardziej od nich? Jakbym kradła ich intymność. Chociaż oni chyba raczej tego uczucia nie doznają.

Kiedy pierwszy raz byłam świadkiem tego zjawiska, czułam zadziwienie i zmieszanie. Dzisiaj to dla mnie codzienność. Moje refleksje? Oczywiście lepiej by było, aby nikt nie musiał korzystać ze śmieci,  których pozbywają się inni.  Znacznie łagodniej odbieram dziś  zbieractwo  puszek, butelek, makulatury  na osiedlowych śmietnikach. Przecież taka zbiórka, to i segregacja, i zmniejszenie ilości odpadów a do tego jakiś zarobek dla osób, które się tym zajmują.  Kto wie, może nawet ja,  jako lokatorka j płacę mniej za odbiór nieczystości?

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok