Każdy ma jakieś swoje ulubione drzewo, choćby to… genealogiczne. Do niektórych przywiązujemy się niemalże tak, jak do bliskich osób. Moim najukochańszym drzewem jest kasztanowiec, rosnący pośrodku rodzinnego podwórka na wsi. Wspominałam go wielokrotnie. Istnieje też inne drzewo, z którym łączą mnie więzy szczególne. Jestem w pewnym sensie jego „drugą matką”. To dąb spod przedszkola w miasteczku, gdzie pracowałam przez 35 lat. Drzewo, o które się troszczyłam i jego wzrastanie czule obserwowałam.

„Dwie Matki”- Ewa Zelazińska (po lewej) i Jadwiga Zgliszewska (po prawej) przy swoim dębie

10 X obchodzimy Światowy Dzień Drzewa. Jego pomysłodawcą jest amerykański znawca i miłośnik przyrody Juliusz Morton. W Polsce Dzień Drzewa jest obchodzony od 2002 roku. Organizują go stowarzyszenia ekologiczne, szkoły i nadleśnictwa. W ramach tego święta prowadzi się akcję sadzenia drzew, a towarzyszy jej program edukacji ekologicznej. Wtedy myślę o placówce edukacyjnej, gdzie przyszło mi kierować takim procesem, a zwłaszcza o pewnym drzewie, znajdującym się na jej posesji. 

To urodziwy dąb, który właśnie ukończył dwadzieścia osiem lat. Jego historia jest o tyle interesująca, że obejmuje cykl życia rośliny od nasionka do… nasionka! Jak to więc z tym dębem było? Otóż pewna pierwsza klasa szkoły podstawowej w Węgrowie zasadziła w doniczce nasionko dębu. To dzieci z rocznika 1985, a ich wychowawczynią była pani Ewa, która wcześniej dyrektorowała w naszym przedszkolu. A ja zostałam jej następczynią. Oczywiście, nic nie wiedziałam o zasadzonym i przez rok troskliwie pielęgnowanym drzewku. 

Nastał nowy rok szkolny, wrzesień 1993. Drzewku było już za ciasno i nieswojo w pomieszczeniu, więc drugoklasiści wraz ze swoją panią zdecydowali, że trzeba je przesadzić do ziemi, bo powinno rosnąć na dworze. Odpadły pomysły zasadzenia na placu szkoły, bo ta jest molochem z kilkoma pawilonami i nie posiada placu ani ogrodzenia. Mała roślina szybko zostałaby zadeptana. Jednocześnie kierowane wtedy przeze mnie przedszkole przeniosło się do nowej siedziby. Plac przy okazałym budynku wymagał zagospodarowania od podstaw. 

Właśnie zaczynaliśmy organizację ogrodu, odbyły się pierwsze nasadzenia roślinek, zasiano trawę. Nawet przedszkolaki nie korzystały w tym czasie z podwórka, plac był więc bezpieczny. A ponieważ w klasie pani Ewy było akurat sporo naszych absolwentów, ta zaproponowała, aby to właśnie tutaj zasadzić malutki dąbek. Głosowanie poszło gładko, a ja zostałam powiadomiona, jaki to dar chcą nam sprawić uczniowie z pobliskiej szkoły. Wcześniej wspólnie wybraliśmy miejsce. Widoczne, honorowe, od frontu budynku. Przy głównym wejściu, z lewej strony tarasu. 

Dwie kolejne dyrektorki oraz grupa najstarszych przedszkolaków przy „Dębie Ewy’

Wtedy wszędzie była jeszcze pustka. Podłoże było kiepskie, bardzo słaba gleba, bo plac po budowie zasypano zwałami ziemi z jakichś nieużytków. Należało więc zadbać o dobry nawóz. Pamiętam tamte starania. Pan Andrzej, dozorca, wykopał głęboki dół, uzupełnił go kilkoma wiadrami zakupionej ziemi oraz specjalistycznego nawozu. Z torbą czekoladowych cukierków oczekiwaliśmy małych gości. Zjawili się ze swoją panią w pochmurny jesienny dzień. Ustawili się dużym półkolem, a dwoje z nich włożyło roślinkę w dołek, lekko zasypując piaskiem korzenie. Wszyscy popatrzyli, coś zaśpiewali na pożegnanie, zostali poczęstowani cukierkami. Zajęli się jedzeniem smakołyków i zwyczajnie odeszli. Ale odwiedzali swoje drzewko, początkowo nawet bardzo często, wręcz codziennie. Aż trzeba im było wytłumaczyć, że żadnych zmian zbyt szybko nie mogą się spodziewać. Wkrótce spadł śnieg i nic nie było widać. No, chyba że malutki płotek, którym zostało ogrodzone/. Tylko moje czujne oko codziennie spoglądało w stronę tego miejsca, czy nic się złego nie dzieje. 

Czas płynął. Cieszył nas pierwszy „własny”, bo wyrosły już na naszym gruncie listek. Potem następny, następny i następny – dużo liści, gałązek, konarów. Drzewko rosło powoli, ale z wiekiem coraz szybciej. Najpierw nie mogliśmy się doczekać, kiedy osiągnie wzrost przedszkolaka. Potem mijały lata i, nie wiedzieć kiedy, mały dąbek stał się dębem, przerastając również dorosłe osoby. Dawał upragniony cień na placu, na którym wciąż było go za mało. Był ozdobą i chlubą. Ale najwięcej radości sprawił, kiedy po raz pierwszy zaowocował. Mieliśmy pierwsze własne żołędzie na robienie ludzików! Oj, dużo ich przez te lata by się uzbierało.

Dąb w swoim naturalnym otoczeniu

W 2011 roku, kiedy nasz przedszkolny dąb skończył 18 lat, zgłosiłam go do ogólnopolskiego konkursu „Drzewo Roku”, organizowanego przez Klub Gaja. Historia drzewa nie doczekała się wprawdzie szczególnego uznania jury, ale zaistniało ono w świadomości społeczności lokalnej, o co chodziło nam przede wszystkim. Niezwykłe dzieje dębu poznali nowi pracownicy, wszystkie dzieci oraz ich rodzice. A prezentowane tutaj fotografie sprzed dziesięciu lat zostały wykonane na ten właśnie konkursowy cel. Dziś są sentymentalną pamiątką i przypominają o rosnącym daleko stąd drzewie, które stale się rozrasta. I które ma swoje „dwie matki”. Pierwszą jest pani Ewa, a drugą ja we własnej osobie.

Ciekawa jestem, jak zmienił się dąb. Pewnie symbolicznie, bo przez sześć lat w życiu dorosłego drzewa dzieje się niewiele. Myślę jednak, że rodzi więcej żołędzi. I zastanawiam się, czy dziś nadal dzieci wykonują kasztanowe i żołędziowe ludziki?

fot. Z archiwum autorki

źródło: Dzień Drzewa – Wikipedia, wolna encyklopedia

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska redakcja Seniora Białystok