Zwykle leżał jeszcze śnieg, dużo śniegu. Dni były już wyraźnie dłuższe, a słońce zachodziło „na czerwono”.  No i mróz! „Ostatki” – bo tak się je u nas częściej nazywało – kojarzą mi się mroźną pogodą, sutym jadłem na wtorkową zapustną kolację i grupką przebierańców -„Cyganów”, na których czekali tak samo wszyscy – dorośli i dzieci.

W tamtych czasach (lata 60-te ubiegłego stulecia) na wsi przedziały czasu, wyznaczane przez kalendarz świąt katolickich, znacznie różniły się między sobą. Nie tylko pogodą i zajęciami, związanymi z porą roku.  I tak na przykład koniec karnawału charakteryzował się tym, że nie żałowano sobie jadła. Wyciągano z komórek połcie zasolonej słoniny, zdejmowano wiszące u pułapu wędzone lub suszone kumpiaki, czyli szynki z całych udźców wieprzowych, wraz z nogą. Gotowano, pieczono, smażono… Byle obficie i tłusto!

Na ostatnią przed Postem niedzielę gotowało się galaretę z nóżek i golonki, za którą dzieci nie przepadały, bo w środku znajdowały się skórki wieprzowe i chrząstki. Rodziców drażniło, kiedy dzieciaki „grzebały” w galarecie, wyszukując smaczniejsze kąski. To było zabronione. Szykowano też kiszoną kapustę, wcześniej rozmrożoną. Trzeba było ją najpierw po kawałku „wyrąbać” ze stojącej w sieniach dużej beczki. Taką beczkę kapusty zakiszano na jesieni w każdym gospodarstwie. Na Ostatki gotowało się kapustę bardziej na gęsto i „bogato”, bo na mięsie, a czasem nawet dodawano do już ugotowanej spore kawałki swojskiej kiełbasy. Choć taka dokładka była raczej zarezerwowana na wypadek, gdyby pojawili się goście. Czasem na tę okoliczność była nawet pieczona gęś, ale to jedynie wtedy, kiedy się gęsi hodowało w swoim obejściu.

Ostatkowe szaleństwo to też pączki lub faworki. Pączki smażyły mama z babcią, czasem do podziału, ale praca nad nimi była wspólna. Nam, dzieciakom, zapachy drażniły nozdrza, więc snuliśmy się jak zaczadzeni, a jednocześnie – mile podrażnieni. Nie mogąc doczekać się, kiedy wreszcie wystygną, bo gorących nigdy nam jeść nie pozwalano, tłumacząc z nieudawaną obawą, że „mogą się zakleić w żołądku”.

Kulminacją tego objadania się był zapustny wtorek – ostatni dzień przed Popielcową Środą. A dokładniej, kolacja. Stół był zawsze suto zastawiony tak wymienionymi wcześniej, jak i innymi smakowitościami, a wokół zasiadała cała rodzina bez wyjątku. Nie wiem czemu akurat  dokładnie w tym dniu tak szczególnie odczuwaliśmy swoje „równouprawnienie”. Tata kupował nawet jakieś tanie wino, co w naszym domu pojawiało się niezwykle rzadko. Ale to był wieczór wyjątkowy! Byliśmy nad wyraz świadomi, że przez nami aż siedem tygodni postu, aż do Wielkanocy, kiedy znów będzie można dorwać się do smakołyków.

Ostatkowy wieczór zapowiadał jeszcze jedną atrakcję. Jej niezwykłość potęgował fakt, że do końca pozostawało niewiadomą, czy w ogóle zaistnieje. Bo nie w każdym roku znalazła się grupka chętnych, potrafiących się zorganizować. Otóż dorośli, na ogół młodzi żonaci ludzie, przebierali się za Cyganów i chodzili po wsi od domu do domu. Naszą uwagę przyciągały ich niezwykle „pstrokate” stroje: bardzo kolorowe spódnice kobiet, kwieciste sukienki i chustki, do tego korale i inna tania biżuteria, jakieś peruki ze sztucznego włosia, obowiązkowo w czarnym kolorze. Mężczyźni byli w kapeluszach, z mocno wymalowanymi wielkimi wąsami. A te „makijaże” to najpewniej wykonane… węglem! Podobnie jak i brwi u kobiet. One miały też intensywnie czerwone usta oraz nienaturalnie różowe policzki. Często jedna z młodszych kobiet miała przewiązaną na skos przez ramię chustę, w której „tuliła” kukłę umotaną ze szmat, mającą imitować cygańskie niemowlę. Coraz to zaglądała doń, czule przemawiała, „karmiła” na niby butelką ze smoczkiem, napełnioną prawdziwym mlekiem, to znów kolebała, poruszając tobołek zawinięty w chustę. Inna Cyganeczka udawała wróżenie z talii kart. Zaś Cygan za wszelką cenę usiłował obłapić i… pocałować gospodynię domu. Śmiechu i jazgotu było przy tym co niemiara. Przebierańcy zachowywali się  hałaśliwie, nieskładnie śpiewali, bezładnie tańczyli, wciągając do zabawy gospodarzy. Oczywiście obowiązkowo częstowali się tym, co było na stole, a szczególnie chętnie raczyli się alkoholem. Dlatego rodzice bardzo dbali, by źle nie wypaść i należycie podjąć tych niezwykłych gości. Ale oni długo nie zabawili, bo trzeba było iść do następnych.

Zazwyczaj albo zaraz po ich odejściu, albo następnego dnia, odkrywaliśmy brak jakiegoś drobiazgu. Bo do tradycji należało, że zapustni przebierańcy- Cyganie „kradną”. Tę na moment przywłaszczoną rzecz oczywiście niebawem zwracano. Dlatego też i nikt ani nie zamartwiał się jej zniknięciem, ani obawiał straty. Mieliśmy też sporo rozrywki, kiedy wyszli, a my bawiliśmy się w domysły, kto tak naprawdę był wśród przebierańców? Trzeba  przyznać, że niektórzy potrafili doskonale się maskować i skrywać za makijażem i strojem, ale też – po mistrzowsku-  zmieniać głos. Przez kilka następnych dni wieś żyła wymianą mniej i bardziej trafionych domysłów.

Kładliśmy się do snu pełni wrażeń, trochę później niż zwykle. Było na to nadzwyczajne przyzwolenie rodziców. Nazajutrz bowiem następował już ponury dzień, z wyjątkowo ścisłym postem. W Popielcową Środę na śniadanie, przed pójściem do szkoły, dostawaliśmy dziwną potrawę. Na szczęście była gorąca. Może tylko w tym jedynym dniu w roku taką  spożywano? To zwykły swojski chleb razowy, zalany gorącą wodą z cukrem. Smakowało nieźle, kwaskowato i słodkawo. Ale… było to jedzenie bardzo „głodne”! Niestety, trzeba było przyjąć do wiadomości, że oto nastał Wielki Post i rarytasów raczej nie będzie. Dla nas najbardziej odczuwalną różnicą czasu owego było to, o czym mama kilkakrotnie przypominała, że odtąd codziennie, przy każdym pacierzu, należy dołączyć modlitwę „Któryś za nas cierpiał rany…”. Niekiedy ktoś dorosły przyniósł w tym dniu z kościoła poświecony popiół, wsypany pomiędzy kartki książeczki do nabożeństwa. Wtedy posypano nim głowy i dziatwie, bo w czasie nabożeństwa byliśmy w szkole.

(foto” pixabay i Archiwum Białostockiego Muzeum Wsi)

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok