foto: pixabay.com

_

Zadaniem historii jest badanie faktów.
Niesienie przesłania jest zadaniem legend.
Badając własną historię spotkałem legendy, na których wyrosłem.
Uznałem, że warto je spisać. Wy ocenicie, czy miałem rację.
Wojciech Więckowski

Pingwiny

foto ze zbiorów rodziny autora: Antoszka i Franciszek Rzadkoszowie z trójką Pingwinów na letnich wakacjach 

Pingwiny zaczęły się skromnie: moja chrzestna, Zoo z Szuchów Nikielowa wraz z siostrą mojej Mamy Marysią Wernerówną wyjechały z kilkorgiem rodzinnej dziatwy na zimowe ferie do Bukowiny, gdzie kwaterowali u zaprzyjaźnionych gazdów – Antoszki i Franka Rzadkoszów. Gazdowie to w zasadzie temat na oddzielną Legendę. Tu w ogromnym skrócie zaznaczę jedynie, że oprócz pracy na maleńkiej gazdówce (takiej na jedną krówkę i dwie świnki) Antoszka działała w Domu Ludowym, zaś Franek robił meble, strugał narty, tudzież był przewodnikiem tatrzańskim oraz instruktorem narciarskim. I gdy Gazda na ośnieżonym stoku wprowadzał w narciarskie tajniki tę nieporadną jeszcze, czarno–białą gromadkę (o kolorowych skafandrach nikomu się wówczas nie śniło) dziewczyny skonstatowały: zobacz, one wyglądają jak stadko pingwinów. (Przypisy 1 i 2)

foto ze zbiorów rodziny autora: DELFIN – Maria Wernerówna

Ponieważ obie dziewczyny były przedwojennymi instruktorkami harcerskimi, widok pingwiniego stadka nasunął im pomysł szerszej pracy formacyjnej i stworzenia dla jej potrzeb pingwiniego rytuału. Ja do pingwiniej gromadki dołączyłem dość późno i tylko na dwa obozy, więc nie byłem świadkiem rozrastania się przedsięwzięcia i krzepnięcia rytuału. Można powiedzieć, że przyszedłem na gotowe. Byłem wtedy w IV klasie technikum, gdy Foka zaproponowała mi, bym pojechał na obóz w charakterze zastępowego Diablików, czyli zastępu starszych chłopców. A zastępów było wówczas już cztery. Oprócz Diablików  i Burzyków, czyli młodszych chłopców, którzy kwaterowali u Chowańców, ulokowane były u Stokfiszów dwa zastępy dziewcząt – starsze Koty i młodsze Fregaty. Uzgadniając z Foką wyjazd miałem skrupuły natury finansowej – czy rodzice zdołają opłacić wyjazd i mój i Michała. Zaproponowałem więc, że wezmę śpiwór i będę spał na sianku w obórce. Na co Foka: po to jedziesz jako zastępowy, żeby mieć stale na oku zastęp, którego nazwa jest całkiem nieprzypadkowa. Jak Foka uzgodniła z rodzicami płatności, tego nie wiem do dzisiaj. Wiem natomiast, że na obozy jeździły dzieci z lepiej i gorzej sytuowanych domów i to Foka z Delfinem decydowały kto ile zapłaci, tak aby bilans się zamknął. I miały do tego święte prawo, jako że same z tego przedsięwzięcia nie miały nic poza satysfakcją. Przez piętnaście lat z rzędu!

Używając powyżej ksywek „Foka” (w pełnym brzmieniu „Biała Foka”) oraz „Delfin,” otworzyłem temat pingwiniego rytuału. Tak więc każdy Pingwin miał swoją indywidualną ksywkę. (Spis pseudonimów obejmuje 79 pozycji!). Musiało to być zwierzę. Albo polarne, albo tatrzańskie. Tak więc Koty o imionach Świstak i Sarenka mieszkały razem z Morsem i Białym Niedźwiedziem. Diabliki Lis i Wilk kolegowały się z Humbakiem, czyli 15-to tonowym wielorybem który sezonowo wprawdzie, ale wody polarne odwiedzał. Były też całkiem liczne wyjątki od tej tatrzańsko – polarnej reguły. Bo Delfin za krąg polarny raczej się nie zapędza, Krokodyl zdecydowanie woli Nil niż Morskie Oko, a Ipo (zdrobnienie od Hipopotama) pod reglami zdecydowanie nie występuje. Jednakże te imiona, zaistniałe w trybie przedpingwinim, bez problemu zyskały pingwinie obywatelstwo. Mnie podpowiedziano imię „Wapiti” i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że robię za jelenia, polarnego jednakże, więc bynajmniej i dotychczas mi to nie przeszkadza.

Najważniejszym aktem rytualnym było przyjęcie do grona Pingwinów. W moim przypadku odbyło się ono w noc sylwestrową i rozpoczęło pieszym podejściem na Głodówkę, z której w ślad za Gazdą szusowaliśmy w stronę Bukowiny. Po drodze zatrzymaliśmy się przy smreku, który – dziwnym zbiegiem okoliczności – obwieszony był łakociami. I tu zostałem przyjęty do grona Pingwinów, na dowód czego otrzymałem wyciętą z cienkiego filcu sylwetkę pingwina, którą od tej pory miałem prawo nosić przyszytą do rękawa skafandra. A akt powyższy uświetniły wspólne śpiewy oraz zimne ognie; które po zapaleniu i zagięciu drucika rzucaliśmy, usiłując zawiesić na jak najwyższej gałęzi.(przypisy 3 i 4)

foto ze zbiorów rodziny autora: BIAŁA FOKA – Zofia z Schuchów Nikiel 

Za rytuał należy też uznać kominki, przygotowywane kolejno przez zastępy. Z tych kominków, o mały figiel, mógł wyniknąć poważny kłopot. Otóż pewnego roku wizytatorkom z Kuratorium Oświatowego, kontrolującym gęsto po Bukowinie rozsiane kolonie i obozy, ktoś podpowiedział, że u Chowańców też jest jakiś obóz. Foka, na którą natknęły się zaraz po wejściu, tłumaczy im, że nie, że ona z kuzynką prywatnie tu się opiekują kilkoma dziewczynkami z rodziny. A tu faktycznie przybiega zapłakana dziewczynka:
– Foko! A Fregaty nie chcą, żebym na kominku zaśpiewała piosenkę.
– A to dzisiaj Fregaty przygotowują kominek? – panie wizytatorki przechwytują konwersację.
– Tak, wczoraj Diabliki zrobiły teatrzyk to one chcą też i nie dają mi zaśpiewać.
– To my jednak – panie wizytatorki powracają do rozmowy z Foką – popatrzymy sobie na ten kominek.

Przed kominkiem, pod wodzą Serwala, było jeszcze przygotowywanie kolacji, jako że Gaździna gotowała nam obiady, zaś śniadania i kolacje organizowaliśmy we własnym zakresie w udostępnionej nam kuchnio – jadalni. A po wieczornicy panie wizytatorki dały do zrozumienia, że choć „ich tu nie było”, to są pod wrażeniem i chciałyby, aby wszystkie obozy tak wyglądały.

A ze śniadaniowo–kolacyjnymi wiktuałami wiąże mi się śliczne wspomnienie. Jako zastępowy Diablików mieszkałem z nimi w świetlicy, czyli pokoju odrobinę luźniej zakwaterowanym, by mogły odbywać się w nim wyżej wzmiankowane kominki. Któregoś dnia uwaliliśmy się na swoich wyrkach w ramach poobiedniej sjesty. Łoś wymyślił sobie deserek: ze stojącej u wezgłowia sosnowej szafy wysunął dolną szufladę, w której stały dwie pięciokilowe torby – jedna z cukrem, a druga z grysikiem. Zaczerpnął garść cukru, wsunął szufladę, i sypie sobie po odrobinie do dzioba. W tym momencie wparowały Koty.
– Łoś, co żresz?
– Grysik.
– Głupi, tak na surowo? To niedobre!
– Się nie znasz!
– Nie bądź świnia! Daj trochę.
Łoś obdzielił dziewczyny po garstce grysiku po czym zaczerpnąwszy cukru jął go zażywać z wyraźną błogością na gębie. Wyszedłem na siusiu, aby nie ryknąć śmiechem i nie popsuć zabawy. Gdy wróciłem, Koty wylizywały spomiędzy palców ostatnie ziarenka grysiku. Ot, siła perswazji!

Jeśli jesteśmy przy jedzeniu, to pożywieniem zdecydowanie rytualnym było pingwinie jadło. Rytuał zaczynał się już w Warszawie, skąd Foka pocztą ekspediowała skrzynkę, a późniejszymi laty kilka skrzynek suszonych śliwek wraz ze stosowną ilością pudełek cukru w kostkach. I w Bukowinie, w czasie przerwy w codziennej szkółce na stoku czy też w czasie narciarskiej wycieczki, każdy Pingwin dostawał, wydzieloną z foczego chlebaczka, garść śliwek i kilka kostek cukru.

Tak więc pingwinie jadło podróżowało do Bukowiny Pocztą Polską, zaś jego konsumenci, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, zakopiańskim „nocnikiem”, który z Warszawy Głównej odchodził około 21-ej. Po kilku pierwszych wyjazdach, gdy Pingwinów nieco przybyło i przetransportowanie ich z Warszawy do Bukowiny i z powrotem stało się zadaniem uciążliwym, Foka postanowiła załatwić rezerwację przedziałów w pociągu. Udała się więc do Biura Rezerwacji PKP, gdzie przemiły pan powiedział, że on ją doskonale rozumie, ale on musi mieć podkładkę, czyli podstemplowane firmową pieczątką zamówienie.
– Ale my nie mamy żadnej pieczątki – sumituje się Foka
– No to kupcie sobie „Małego Drukarza” i spokojnie obleci – życzliwie doradza urzędnik.
Na szczęście wuj Tadeusz, znany w rodzinie jako Duże Ipo pozostawał w doskonałych relacjach z paniami z działu socjalnego i od tej pory, z punktu widzenia PKP, Pingwiny podróżowały jako zimowy obóz „Energetyki”.

A teraz wyobraź sobie, Drogi czytelniku, stadko Pingwinów promenujące w porze pokolacyjnej zmrożonymi opłotkami Bukowiny, jak wpatrzone w wygwieżdżone niebo, w zadumanym uniesieniu śpiewa kolędy. Rozśpiewane dochodzi do trans-bukowińskiej arterii, gdzie dołącza doń znana im z widzenia para Anglików, która w swoim „kamperku” mieszkała nieopodal Chowańców. Repertuar kolędowy przechodzi płynnie w piosenki wędrówkowo–obozowe, a magiczny wieczór kończą  „Stary niedźwiedź mocno śpi” i „Mam chusteczkę haftowaną”, tańczone z przytupem na pryncypialnej ulicy Bukowiny. I nie dziw się, że po latach widzę to jak żywe.

Wojciech Więckowski

 

PRZYPISY, sporządzone na okoliczność świadectwa żywości i wdzięczności pingwiniej pamięci:

1) Hej,
wzruszyłeś mnie tym tekstem, przypominając piękne obozy w Bukowinie. To był cudowny czas i moc dobra, którą nam One – organizatorki – ofiarowały, a także Gazda i Gaździny. My obie z Majką byłyśmy na pierwszym obozie jeszcze nie pingwinów z ciocią Marysią i jeszcze jakąś panią. Była Magda N., Joasia i Miśka i jeszcze ktoś. Mieszkałyśmy w dwóch pokojach u Rzadkoszów, łóżko przy łóżku. Pamiętam kolędników z szopką i uśmiechniętą Gaździnkę. Po wielu latach, gdy cała nasza rodzina znalazła się w Tunezji, spędziłam jedyną w życiu wigilię nie w rodzinie – w izbie Rzadkoszów. To było wielkie przeżycie pod każdym względem, również kulinarnym.

O pierwszym obozie i pomyśle na pingwiny pisała we wspomnieniach c. Marysia. Z materiałów pożyczonych mi przez Magdę zrobiłam jakiś rodzaj resume na jakieś spotkanie pingwinie po śmierci Cioci Zo. Mam cały tekst, jeśli go nie masz, mogę Ci przesłać; są piosenki pingwinie, spis uczestników kilku obozów oraz spis pseudonimów pingwinich.

Krzyś jest teraz z rodziną w górach, przesłał mi dziś zdjęcia zimowe , które także przypomniały mi Bukowinę – drewniane chaty w śniegu, droga zasypana, Tatry skaliste, groźne i białe. Cieszę się, że mogli urwać się z tego smogu warszawskiego i zachwycić się pięknem Podhala. Szkoda, że nie mają takich ciotek, jak my. Niech im Pan Bóg da wieczną radość za naszą radość dzieciństwa.
PS. Sylwestrowa wyprawa odbywała się kilkakrotnie z pochodniami i to był dodatkowy akcent tego wieczoru. Nigdy więcej nie miałam tak pięknych sylwestrów jak wtedy.
Uściski dla wszystkich na Nowy Roczek,
Mewa

2) Cześć Wapiti,
Bardzo mi się podoba załączone opowiadanie, super napisane no i ma wartość dokumentu. Cieszę się, że ktoś chce to opublikować. Niech ludzie czytają i zobaczą, że jak się chce, to można wszystko zorganizować. Te nasze Ciotki to były naprawdę osoby wyjątkowe. Pamiętam jak im dawaliśmy w kość, nie ze złośliwości, ale z żywości charakteru i wyobraźni.
Wszystkiego najlepszego,
Renifer

3) Cześć Wapiti,
Dzięki za opowiadanie… Znów znalazłam się w Bukowinie i dużo mi się przypomniało… Ja byłam chyba na 15 obozach, więc coś tam w pamięci jeszcze siedzi.
Pamiętam np taki czas, kiedy Ty byłeś i chyba z Foką pojechałeś na „sąsiedni” stok i tam ubieraliście choinkę w cukierki i prezenty dla Gazdów i Hanki. I wymyśliliście różne trasy „dotarcia” do owej choinki dla każdego zastępu. Koty ze mną włącznie dotarły pierwsze. Byłyśmy bardzo dumne. Ale radość moją przyćmiewało co innego. Pamiętam, że honorem, a jednocześnie egzaminem z jazdy na nartach, było trzymanie pochodni w drodze powrotnej ze stoku do domu. Trzymali ją najlepsi i pewnie starsi. Ja bardzo chciałam to robić, ale nigdy nie dostąpiłam zaszczytu. W tej konkretnej wyprawie jakoś wydawało mi się, że się uda. Ot, marzenia dziewczynki!!!
Ryś

4) Bywaj!
…Bardzo mocno wbiło mi się w pamięć wyróżnienie, jakim było trzymanie pochodni w czasie sylwestrowego zjazdu, ale nie przypuszczałem, jak trudnym to będzie zadaniem . Pęd powietrza ściągał płomień do tyłu, cokolwiek oświetlając drogę jadącym za mną. A przede mną czarna ściana, na której ledwo, ledwo majaczy się sylwetka prowadzącego zjazd Gazdy. A zjeżdżaliśmy po stoku pociętym na wąskie, góralskie poletka, więc co chwila zeskok z kolejnej, mniejszej lub większej miedzy.
Łoś