Dawniej, w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości okres Wielkiego Postu oznaczał jednocześnie dużą zmianę w codziennym życiu. Przynajmniej w mojej wsi i rodzinie tak było. Dzisiaj nie odczuwa się żadnej różnicy, ale w tamtych latach od rana do wieczora nie dało się zapomnieć, jaki to czas przeżywamy. Obrzędowość związana z Wielkim Postem nie była wprawdzie zbyt bogata, ale kilka zwyczajów istniało i były one zachowywane.
Pierwszy dzień Wielkiego Postu rozpoczynał Popielec, czyli Środa Popielcowa. W kościele odbywało się nabożeństwo, podczas którego ksiądz posypywał głowy wiernych popiołem, pochodzącym ze spalonych, ubiegłorocznych palm wielkanocnych. Duchowny wypowiadał przy tym formułę: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.
W Popielcową Środę obowiązywał bardzo ścisły post. Starsi opowiadali, że jeszcze wcześniej, za ich młodych lat, gospodynie myły i wyparzały oraz szorowały popiołem wszystkie garnki, aby się na nich jakaś pozostałość tłuszczu, broń Boże, nie uchowała. W mojej rodzinie już używano tłuszczu, ale mięso było co najwyżej w niedzielę. Dominowały potrawy „z piecyka”, ponieważ i tak paliło się w nim codziennie, ze względu na mróz. Ale poza ogrzewaniem domu, piece posiadały funkcję „piekarnika”, zazwyczaj takiego na dwie blachy. W dużej rodzinie starczało akurat, by nakarmić wszystkich. Tam można było udusić w garnku ziemniaki ze słoniną, czy też ziemniaki z kapustą. Była też pieczona babka ziemniaczana, nazywana u nas do dzisiaj „blinem”. Na blasze mama piekła również kartofelki, które po wyjęciu z pieca – takie rumiane i pachnące – były niezwykle apetyczne. Uwielbianą rzadkością była kiszka ziemniaczana, szykowana raczej na niedzielę. W moim domu również dlatego, że wtedy tata nie był w pracy i mógł pomóc mamie, bo przy tej potrawie było dużo roboty. Czasem wyrabiało się też taki rodzaj pieczywa, którego skład był identyczny jak kopytek. Tyle że te „kluski” były większe, a nazywały się „powałki”. No i nie gotowane, a pieczone na rumiano na blaszce. A jak smakowały polane tłuszczem ze skwareczkami! Niektórzy piekli też postne placki z cebulą, czyli tzw. „osuchy” (które rzeczywiście były suche). Niekiedy prosto na płycie kuchennej, bez żadnego tłuszczu. Popularna też była kapusta jako kwaśna zupa. Do jedzenia z kartoflami na sypko, okraszonymi skwarkami ze słoniny. Szczególnie ściśle przestrzegano postnego żywienia we wszystkie piątki, a w niektórych domach również i w środy.
W Wielkim Poście obowiązywał szereg zakazów, dotyczących głównie powstrzymania
się od zabaw, śpiewania wesołych pieśni. Dotkliwym rodzajem umartwiania się, zwłaszcza dla młodych, był zakaz słuchania muzyki. Jako nastolatki mieliśmy w domu adapter i niemało płyt winylowych oraz pocztówek dźwiękowych. Nasz tata jednak chował je na ten długi czas Postu, aż się nam serca ściskały. Niekiedy jednak późniejszym wieczorem, gdy rodzice już spali, wyciągałyśmy z siostrą jakąś jedną ulubioną płytę i wysłuchiwałyśmy kilku piosenek. Na tyle cicho jednak, że aż uszy wciskać nam przychodziło do głośników. Oczywiście nie było mowy o żadnych tańcach, zabawach, czy innych wesołych zgromadzeniach. Kiedy mieliśmy już telewizor, w Poście włączało się go tylko na Dziennik Telewizyjny. Przypomnę, że piszę o zachowaniach sprzed pół wieku.
Podczas długich wieczorów kobiety schodziły się na „wieczorynki” w domach sąsiadów. Zwykle przybywały z robótką. Popularne było dzierganie na drutach, zwłaszcza niezbędnych w tym czasie ciepłych, wełnianych skarpet, rękawic, czapek i nauszników. Inne zwijały wełnę z motków na kłąbki. Zdarzało się, że jakaś przyszła z „kółkiem” (tak nazywano kołowrotek) i przędła na nim. Zaglądaliśmy z ciekawością, jak to się dzieje, że z mięsistego, puszystego kłaka, spod sprytnych rąk prządki snuje się zgrabna, równa i cienka nitka. Była też i sąsiadka, która tkała na rozstawionym w swoim domu krośnie przepiękne, barwne pasiaki. Było czym nacieszyć oczy, bo to akurat była mama naszych koleżanek, które się odwiedzało. Inne kobiety szyły, cerowały, łatały, no i oczywiście rozmawiały przy tym. Można się było nasłuchać różności. Dzieci dopraszały się o opowieści z dawnych lat. Dyżurnymi tematami były gadki o duchach, strachach i o wojnie. Mężczyźni wieczorami również nie próżnowali, zwłaszcza że obowiązywał zakaz gry w karty „na pieniądze”. Oni naprawiali w tym czasie końskie uprzęże: uzdy, chomąta. Wyplatali lub łatali kosze z wikliny. Albo coś strugali z drewna – czasem użyteczne łyżki, łopatki, chochle, a innym razem – zabawki dla dzieci. Nasz ojciec potrafił zrobić zabawnie kiwającego się „tracza”, taką zmyślną chybotkę oraz „cygę”, czyli rodzaj kręcącego się bąka – z niepotrzebnej już szpuli od przędzy. Ileż one radości nam dostarczały! A ile wieczorów z otwartymi buziami patrzyliśmy mu na ręce – z ogromnym zaciekawieniem i rosnącą niecierpliwością.
Poza dodatkową modlitwą, dołączaną na ten czas do pacierza, odbywały się w domach specjalne nabożeństwa. Odprawiano je w kościele, ale nasza wieś była oddalona o kilka kilometrów, a mrozy silne i śniegi obfite bardzo utrudniały docieranie tam po szkole. Dlatego też w piątki gromadzono się w jednym miejscu na wspólne obchodzenie Drogi Krzyżowej, a w niedzielę – w mniejszych grupkach – zbierano się na śpiewanie Gorzkich Żalów. Były to modły ku czci Męki Pańskiej. Bardzo lubiłam te pasyjne nabożeństwa. Również i dlatego, że można było wyjść z domu i spotkać z innymi.
Jedyną atrakcją świecką, jaką sobie przypominam, przerywającym ciszę i powagę, było półpoście (inaczej: śródpoście, środopość). Oznaczało to połowę, przepołowienie Postu. Wtedy każdy musiał być mocno uderzany pięścią w plecy. Nieswojo czułby się ten, kogo by zaciśniętym kułakiem nie walnięto w kark, aż zadudniło. Zaczynało się w domu, gdzie rano z lekka czynili nam to rodzice. Wykrzykiwano przy tym słowo „środopość”! W też tym dniu młodzież wyprawiała różne psoty i figle. Specjalizowali się w tym głównie chłopcy, szczególnie w odniesieniu do domostw, w których mieszkały młode panny. Chłopcy wrzucali do izby garnek wypełniony popiołem, wciągali na dach wozy. Biegali po wsi hałasując i waląc z hukiem drewnianymi ciężkimi narzędziami, a nawet kamieniami, w ściany domów. Co raz to dało się słyszeć silny i głuchy odgłos, co znaczyło, że jakaś chałupa zatrzęsła się w posadach. Zwało się to wybijaniem półpościa. To był ten jeden wieczór z przyzwoleniem na „dokazywanie”. Od tego momentu zaczynało się oczekiwanie z nadzieją Świąt Wielkiej Nocy. Zwłaszcza w tych latach, kiedy Wielkanoc wypadała późno, można już było wówczas poczuć w powietrzu wiosenną świeżość.
Był jeszcze jeden szczególny dzień – Świętego Józefa, który obchodzono 19 marca. W tym dniu wyjątkowo można było organizować zabawy i nie obowiązywał post. Imieniny swoje obchodził dziadek Józef, więc czekało się na cukierka. Wtedy można było również zawrzeć sakrament małżeństwa czy chrzest dziecka i zorganizować przyjęcie, a nawet wesele. To do dzisiaj jedyny taki dzień w czasie Postu.
Jeszcze tylko jeden dzień był zaakcentowany – Świętego Grzegorza (12 marca). Przysłowie na ten dzień mówiło: „Na świętego Grzegorza pójdzie zima do morza”. I odtąd już czekało się wiosny, a wraz z nią – Wielkanocy.
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok