ANALFABETKA

 Kobieta w podeszłym wieku, o czerstwej twarzy, gustownie ubrana, z małym tobołkiem na plecach, siedziała w poczekalni dworca PKP. Zainteresował się nią podróżny, któremu dłużyło się czekanie na pociąg. Nawiązała się luźna rozmowa.

– Dokąd pani jedzie o tak późnej porze?
– Do syna.
– Gdzie on mieszka?
– Właśnie miał wyjechać po mnie, ale jakoś się spóźnia. Może zaspał. Poczekam.

Świeżo poznany mężczyzna budził w niej zaufanie. Szczerze zainteresował się starą kobietą. Wypytywał o jej przeszłość.

– A może pójdziemy do bufetu dworcowego – zaproponował.
– Napijemy się czegoś gorącego. Tam możemy porozmawiać o wszystkim. Lubię ciekawe, prawdziwe opowiadania.
– To będziesz młody człowieku miał o czym słuchać – pomyślała kobieta.
– Byłam kobietą niepiśmienną – powiedziała. – Przed wojną nie chodziłam do szkoły. Rodziców nie miałam, osierocili mnie, gdy miałam siedem lat. Kto miał się o mnie zatroszczyć? Pamiętam, jak ojciec ciągle kaszlał, potem leżał w łóżku. Mama po porodzie zmarła. Została pochowana razem z dzieckiem, które urodziła. Pogrzebu ojca nie pamiętam.
– Z kim pani mieszkała po śmierci rodziców?
– Sama w swoim domu. Co jadłam? Nie wiem, nie pamiętam. Czy byłam głodna? Nie przypominam sobie. Mocno przeżywałam ich śmierć. Pamiętam, że za wyżywienie zatrudnił mnie gospodarz do pilnowania gąsek. Pracowałam u niego, ale wieczorem wracałam do swojego domu. Gdy przyszła zima, gospodyni zabrała mnie do siebie. Powiedziała: – Dominiko, tu będziesz spała, będzie ci wygodnie, a rano musisz posłanie sprzątnąć. – Spałam w kuchni na ławie. Gospodyni była bardzo dobra dla mnie, traktowała jak córkę. W nocy podchodziła i przykrywała mnie.
– Czy gospodyni nie miała swoich dzieci?
– Miała dwóch synów, bardzo rozpieszczonych, wszystko było im wolno. Wychowaniem chłopców zajmował się ojciec. Całą zimę pomagałam gospodarzom w domu, było mi tam dobrze. Brakowało mi rodziców, najbardziej odczuwałam to wieczorem, jak chłopcy tulili się do mamy i taty na zmianę. Ja siedziałam w kątku, z żalem przyglądając się ich szczęśliwym buźkom. Wtedy na płacz mi się zbierało. Dlaczego ja nie mam rodziców, czemu moi rodzice umarli? Miałam żal do ludzi, którzy mamę zakopali. Często chodziłam na cmentarz, nosiłam polne kwiaty. Gdy skończyłam piętnaście lat, gospodyni powiedziała:

– Czas ci wyjść za mąż, mam dla ciebie gospodarskiego syna, będzie ci z nim dobrze. Teraz weźmiesz ślub, a on podpisze zobowiązanie, że przez rok będzie cię traktował jak siostrę, dopóki nie skończysz szesnastego roku życia. To jest warunek księdza. Będziesz panią na swoim.

Wykręcałam się jak mogłam, nawet tym, że nie mam posagu. Gospodyni i na to miała odpowiedź.

– Pierzynę, pod którą śpisz, zabierzesz, a także zmianę pościeli. Obrusy i ręczniki ja ci dam. Jak wiesz, nie mam córki, a ty nie masz rodziców, więc wyprawę dostaniesz ode mnie. Ten chłopiec przychodził właściwie do ciebie, przyglądał się, ale cię nie zaczepiał, bo czekał cierpliwie, aż dorośniesz.

Mimo tych wszystkich obietnic odeszłam od nich. Poszłam na służbę. Dopiero tu otworzyły mi się oczy. Dowiedziałam się, co to jest posługa u obcych. Po roku wróciłam do gospodyni z zapytaniem, czy by mnie nie wzięła ponownie na służbę i czy ten chłopiec jest jeszcze wolny? Gospodyni miała już inną dziewuchę do pomocy, a ten chłopiec już się ożenił.

– Widzisz – powiedziała gospodyni, chciałam dobrze dla ciebie, chciałam zastąpić ci matkę, ale ty odrzuciłaś to, co dobre i poszłaś swoją drogą. Teraz poznasz, co to jest żyć na własny rachunek.

Tak się też stało. Poszłam na służbę. Co roku zmieniałam chlebodawców. Żaden chłopiec nie interesował się mną, bo byłam biedna. Trafiali mi się wprawdzie ubodzy parobcy, ale ja ich nie chciałam. Założyć rodzinę i iść na służbę? Nie wyobrażałam sobie tego.

W 1936 roku skończyłam dwadzieścia dwa lata. Pewnej niedzieli przyjechał swat z narzeczonym.

– To do ciebie, idź się ogarnij.

– Który to? Ten, co trzyma lejce?

– Nie, ten co siedzi na wozie. Lepiej trafić nie mogłaś, to syn bogatego gospodarza. Jego matka jest szlachcianką, ze starej szlachty, będzie ci tam bardzo dobrze.

Wszedł swat z kawalerem gotowym do żeniaczki. Kawaler nic nie mówił, był dużo starszy ode mnie, czułam, że mu się podobam. Byłam ładną i zgrabną panną. Gdybym miała posag, to bym wysoko mogła mierzyć. Widywał mnie w kościele i wysłał swatów. Sam był mało rozmowny, wolał słuchać. Powiedział, że był wychowywany przez wuja w mieście i że ma skończone gimnazjum. Obecnie pracował w tartaku jako kierownik. Jego rodzice prowadzili gospodarkę. Matka szlachcianka, popełniła mezalians. Rodzina się jej wyrzekła. Gdy urodziła i odchowała syna, brat matki wziął go na wychowanie do miasta. Tam posłał do szkoły. Dlatego mój przyszły mąż był wykształcony.
 Swat to miał gadane. Tak zachwalał, że szybko uległam namowom i już za tydzień daliśmy na zapowiedzi. Po trzech niedzielach – ślub. Po ślubie przeprowadziłam się do jego rodziców. Dostaliśmy samodzielny pokój, kuchnia była wspólna. Prócz męża było dziesięcioro rodzeństwa. Szybko się zaaklimatyzowałam, już nie czułam się sierotą. Koleżanki zazdrościły mi tak bogatego męża. W 1938 r. urodził się syn, któremu daliśmy na imię Kazimierz. Wybuchła wojna. Mąż został powołany do wojska. Wtedy nie było takiej komunikacji, jak dziś. Wziął bochenek chleba i poszedł na piechotę. Gdy doszedł do wyznaczonej jednostki, tam już nikogo nie było. Poszedł więc do wójta, żeby podstemplował wezwanie. Inaczej byłby uznany za dezertera. I tak przesiedział całą wojnę przy rodzinie. Wtedy to postanowił postawić dom. Miejsce wybrał pod lasem.

– Dlaczego tu? – spytałam.
– Tu ziemia licha, nic nie rośnie, na dom miejsce wymarzone. Blisko las, w lesie zrobię szałas.
– Po co szałas?
– Na wszelki wypadek, czasy niespokojne, może przyjdzie tam wojnę przeczekać.
– Gdzie ja zrobię ogródek? Nie pomyślałeś o tym?
– Na ogródek można kompostu dać, będzie wszystko rosło.

Uległam. Domek był mały, jedna izba, maleńka kuchnia i sień. W kuchni stał piec wmurowany w ścianę. Część grzewcza znajdowała się w pokoju. Piec był tak postawiony, że Kazio chętnie przy nim siedział. Miał ciepło, a my nareszcie byliśmy na swoim.

Któregoś zimowego wieczoru przyszła zmarznięta stara kobieta, twierdząc, że jest moją babcią.

– To niemożliwe, nie mam żadnej rodziny.
– A jednak masz.
– To dlaczego, babko, pozwoliłaś mi błąkać się po obcych ludziach?
– Co miałam zrobić, zapomogi żadnej, do pracy za stara, chodziłam od chaty do chaty, prosząc o kawałek chleba. Dobrzy ludzie dawali, a źli psem poszczuli.
– Gdzie babko spaliście?
– Tam, gdzie noc mnie zastała.

Przygarnęłam tę starą kobietę, bo wiedziałam, co to głód i samotność. Była niskiego wzrostu, szczupła, raczej wychudzona, mało się odzywała, umiała prząść. Siedziała cichutko w kącie, przędła i zajmowała się dzieckiem. Wiele nie przeszkadzała. Nawet było mi z nią dobrze. W 1940 r. urodziłam drugiego syna, a w dwa lata później było ich trzech. Babka zmarła. Do dziś nie wiem, czy to była moja prawdziwa babka.
 Wojna toczyła się nadal. W dzień baliśmy się Niemca, a w nocy bandy. Mieszkaliśmy w pobliżu lasów Parczewskich. W lasach grasowała banda, walczyli też partyzanci. Wszyscy przychodzili po żywność. Sołtys chodził z Niemcem po wsi i tłumaczył, kto ile może dać. Znał gospodarzy, wiedział, na co kogo stać. Banda nie pytała, brała, co chciała. Mąż w nocy siedział w lesie, a w dzień pracował na polu. Mieliśmy konia starego i kulawego, którego wojsko nie chciało. Któregoś wiosennego ranka mąż poszedł w pole orać pod zasiew i zaraz wrócił.

– Co się stało?
– Nie mam dziś ochoty na pracę w polu, a i koń jakiś niespokojny. Trochę się prześpię, to dobrze mi zrobi.

Nagle usłyszałam huk bomb. Wybiegłam na podwórze po dzieci, ale one już się schowały. Za domem był wykopany dosyć głęboki dół, tam dzieciaki się ukryły, ja też do nich dołączyłam. Nalot szedł wzdłuż lasu. Z samolotów na uciekających przed zbliżającym się wschodnim frontem Niemców – staruszków, kobiety i dzieci, niemieckich żołnierzy, leciały ze świstem bomby To wszystko stało się tam, gdzie nasze pole. Pomyślałam, że koń to rozumne zwierzę. Uratował ojca dzieciom. Po nalocie poszłam na pobojowisko. Widok straszny, pozabijane zwierzęta, ludzie ranni i proszący o wodę. Przybiegło więcej ciekawskich, nikt nie pomógł, każdy się bał. Tej nocy spaliśmy wszyscy w lesie. W dwa dni później była łapanka. Niemieccy żołnierze chodzili po domach i wyciągali chłopów, bez względu na wiek. Kobiet i dzieci nie brali. Mego też zabrali. Wszystkich zapędzili do lasu na polanę, obstawioną żołnierzami z karabinami maszynowymi. Samochodem osobowym przyjechał generał. Coś tam po swojemu poszwargotał i odjechał. Żołnierze zaczęli grupować mężczyzn. Do 45 lat na lewo, powyżej tego wieku na prawo. Mój nie wiedział, gdzie stanąć, bo właśnie skończył 45 lat. Podszedł do niego Niemiec, ten, co go z domu wyciągnął, mówiąc: ojciec dzieci i popchnął go do staruszków. Ciężarówki załadowane młodszymi chłopami natychmiast odjechały. Reszta powróciła do domu. Łapanek było wiele, ale najczęściej uprzedzano nas o nich. Cała ludność uciekała wtedy do lasu, bo niemieccy żołnierze bali się polskich partyzantów.
 Nie zawsze jednak można było nas ostrzec. Pewnego razu Niemiec niespodziewanie wszedł do izby i odbezpieczył broń. Trójka dzieci z płaczem przypadła do nas. Popatrzył na nie, być może miał swoje. Krzyknął:

– Matka, schowaj gdzieś męża! – krzyknął.

Wyjrzałam przez okno, wszędzie pełno żołnierzy, nie ma szansy ukrycia go. Niemiec wskazał łóżko – chowaj prędzej. Stałam, nie wiedząc, co robić, pogroził mi automatem. Podniosłam więc pierzynę i przykryłam nią męża. Nie zauważyłam jednak, że wystają mu nogi. Niemiec pokręcił głową, naciągnął na nie pierzynę i wyszedł. Stanął w drzwiach i nadchodzącym żołnierzom powiedział, że tu nikogo nie ma. Po skończonej łapance dałam Niemcowi połeć słoniny i pół litra bimbru. Słoninę oddał z powrotem:

– Dzieciom daj!

Wódkę włożył do kieszeni, jakoś nie pasowała, włożył do drugiej, też nie było dobrze, wypił łyk, a resztę postawił na stole.

Po zakończeniu wojny byliśmy zmuszeni wyjechać. Dostaliśmy wagon do przeprowadzki. Zabraliśmy konia, wóz, krowę żywicielkę, siedem kurek i dwa małe prosiaki. To był nasz cały dobytek. Pojechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Zamieszkaliśmy w małym miasteczku. Domek stał samotnie, z daleka od miasta, bez żadnej całej izby. W kuchni zamiast okna – dziura od kuli. Od południowej strony – róg domu wyrwany. W następnym pokoju – okno też poszerzone przez pociski. Tylko sień była cała, no i drzwi miały solidny zamek. Klucz jeszcze w nim tkwił. Mąż wyszedł, ukopał wiadro gliny i zaczął zamurowywać dziurę w ścianie. Ja natomiast zajęłam się przygotowaniem posiłku i noclegiem. Zjedliśmy coś na zimno, bo nie było na czym ugotować. Położyłam dzieci spać. Było ich czworo. Najstarsze miało siedem lat, najmłodsze zaś rok i osiem miesięcy. Wiatr hulał po mieszkaniu. Zaczęłam płakać:

– Wacek, czy nie było dla nas całych domów, tylko to rozwalisko?
– Może było, ale to mi się podobało. Wkoło pola, ziemia urodzajna, las blisko i jezioro. Z ryb i leśnego bogactwa można się wyżywić. Dom sam naprawię.

Miał rację. Jezioro nie tylko w ryby, ale i w raki obfitowało. Mąż z początku zajmował się rybołówstwem i naprawą domu. Zamurował wszystkie dziury i poszedł do pracy, do odgruzowywania miasta. Ryby i raki łowił po robocie.
Po latach postawiliśmy obok duży dom, prowadziłam w nim agroturystykę. I choć nie pracowałam zawodowo, ręce urabiałam sobie po łokcie. Synowi kupiłam elementarz i posłałam go do szkoły. Zaglądając mu przez ramię podczas odrabiania prac domowych bardzo dziwiłam się tym czarnym znaczkom, że tak mało ich jest, a tak dużo można dzięki nim wyczytać. Postanowiłam poznać poszczególne literki i zaczęłam razem z synem dukać. W ten oto sposób nauczyłam się czytać. Podpisywać dokumenty nauczyły mnie moje dzieci. Było im wstyd, że matka stawia krzyżyki…

Anastazja Michalina Banasiak