JUBILEUSZ

 Po długiej mroźnej zimie nastała wiosna. A z nią nadzieja, że w maju przyjadą dzieci. Urodziłam ich ośmioro – czterech chłopaków i cztery dorodne dziewczynki. Dziś wszyscy są już niezależni. Mają swoje rodziny, w maju biorą urlopy i zjeżdżają się do starego rodzinnego domu. Tego roku maj już się kończy, a moich pociech brak.

Domek stoi nad jeziorem, więc nawet dalecy krewni chętnie mnie odwiedzają. Latem jest tu ciasno i gwarno. Ponieważ wszystkie pokoje są wynajęte, dzieci przyjeżdżają przed sezonem, żeby pomóc. Tego roku, jakby się zmówiły, żadne nie przyjechało, ani listu, ani telefonu, ale dobrzy ludzie pomogli w przygotowaniu do sezonu, nie wzięli zapłaty. To mnie wzruszyło.

Lato powoli mijało, zaczynał się rok szkolny, większość gości wyjechała. Zostałam sama, wieczory się dłużyły. Nagle przyjeżdżają moje ukochane dzieci, wnuki i prawnuki. To już wrzesień, nic z tego nie rozumiem.
– Dlaczego zmieniliście czas przyjazdu?
– Ot, tak, żeby było inaczej, tylko na weekend, rok szkolny zaczyna się od poniedziałku, dziś jest piątek. Jutro pójdziemy wszyscy do kościoła trochę się pomodlić. Zjemy wspólny obiad, w niedzielę odjedziemy. Tak, że wszyscy będą zadowoleni.

Długo nie mogłam zasnąć. Głowiłam się, dlaczego, skoro zawsze przyjeżdżali pojedynczo, jak komu pasowało, tym razem, jak na wesele, wszyscy zjawiają się jednego dnia i razem odjeżdżają. Co to ma znaczyć? Nie mogłam zrozumieć. Zasnęłam.

W sobotę po śniadaniu, wszyscy odświętnie ubrani, pojechaliśmy do kościoła. O dziwo, normalna msza i ludzi sporo. Każdy się do mnie uśmiecha. Zastanowiłam się, w sobotę o tej porze też są odprawiane nabożeństwa? Nagle, przez mikrofon słyszę swoje imię i nazwisko. To ksiądz proboszcz, wzywa mnie i męża przed duży ołtarz. Córka trąca mnie w ramię:
– Niech mama idzie.
– A po co? – spytałam
– Ksiądz wszystko wytłumaczy.
Nieśmiało podeszliśmy z mężem do ołtarza.
– Oto małżeństwo które wytrwało w doli i niedoli 50 lat.
Zaszumiało mi w głowie, zaczęłam liczyć na palcach. Zgadza się, co do dnia. Syn najstarszy
w styczniu skończył 48 lat. A to mi dzieci zrobiły miłą niespodziankę!

Po powrocie nie poznałam własnego obejścia. Dom i podwórko przybrane, stoły nakryte, a muzykanci grają marsza.
– Czym poczęstuję muzykantów? – pomyślałam.
Sąsiedzi gratulują, ja z radości płaczę.

Nagle podjeżdża samochód dostawczy, wyładowują z niego różne smakołyki i przybrane półmiski, rozstawiają wszystko na stołach. Czy ja śnię? Usiadłam, zamknęłam oczy, niech sen dobry się nie kończy.
– Niech mama siądzie z nami – słyszę znajomy głos.
Powoli otwieram oczy, ten sen trwa nadal. Goście czekają. Dotarło do mnie, że to nie sen, to dzieje się naprawdę. Usiedliśmy z mężem na honorowym miejscu, przed nami ogromny bukiet z pięćdziesięciu róż.
– A dlaczego telewizor jest na podwórzu, czy to też gość?
– W pewnym sensie. Teraz chwila uwagi, w telewizji koncert życzeń.

Nic nie rozumiem, goście za stołem, wszyscy zapatrzeni w to pudło.
Spikerka zapowiada: – Na życzenie dzieci i wnuków, z okazji pięćdziesięciolecia pożycia małżeńskiego państwa Leokadii i Wacława P, piosenka o miłości.
– Kto za to zapłaci? Telewizja dużo kosztuje – pomyślałam.
Potem przyszedł ksiądz i fotograf, który zrobił zdjęcia.

To był najdłuższy i zarazem najpiękniejszy dzień mego życia.

Anastazja Michalina Banasiak