Święto Zmartwychwstania Pańskiego jest obchodzone wiosną – porą, która jednocześnie wyznaczała część przygotowań do uroczystości.
Dotyczyło to przede wszystkich porządków w domach i obejściach, które rozpoczynano co najmniej dwa tygodnie przed Wielkanocą. Wybierano z pieców sadzę po okresie zimowego codziennego palenia w nich. To było bardzo nieprzyjemne, ale obowiązkowe zajęcie. Uzupełniano ubytki kitu mocującego szyby w okiennych ramach. Potem malowano białą farbką fugi pomiędzy kaflami, a drzwiczki pieców i inne metalowe elementy powlekano substancją ozdobną zwaną srebrolem. W chałupach posiadających ściany gliniane (pamiętam jeszcze takie u sąsiadów) bielono je specjalną glinką. Czasami lekko ją podbarwiano na odcień zielony, rzadziej – niebieski. Niekiedy usiłowano nanosić na bieli jakieś wzorki. W mojej pamięci zachowały się takie pacnięcia grubym pędzlem własnej roboty, wykonanym z lnu. Tak odnowiona izba wyglądała od razu inaczej, wiosenniej. I cieszyła oczy domowników oraz odwiedzających, ale też przyczyniała się do ogólnej czystości.
W innych domach, w tym i moim rodzinnym, powszechnie tapetowano na nowo pomieszczenia. Gospodynie jedna przed drugą przechwalały się tymi tapetami, przynosiły swoje do obejrzenia i chodziły oglądać już odnowione ściany u sąsiadów. Potem wyjmowano „dubeltaki” tj. drugie zimowe okna, malowano ościeżnice, framugi, drzwi, lamperie, sufity. Myto szyby, rozsadzano kwiatki doniczkowe. Szorowano do białości drewniane posadzki. Domy pachniały czystością i świeżością, zanim rozpoczęto bezpośrednie przygotowania do świątecznej uczty.
Kolejnym etapem szykowania się do Wielkanocy było świniobicie. Jeśli ktoś tego nie planował, to albo pożyczał połówkę czy ćwiartkę świnki od innych, albo… był obdarowywany przez wielu sąsiadów. Kilkoro dało po kawałku mięsa, inni przynieśli swojską kiełbasę. Raczej nie pamiętam, by w okresie mojego dzieciństwa ktoś kupował na Wielkanoc mięsiwo w sklepie. Samo świniobicie zaś było całym wydarzeniem w danej zagrodzie. Zaczynało się świtem. Zabić świnkę potrafił prawie każdy gospodarz, choć zawsze przy pomocy innych. Dzieciom nigdy nie pozwalano na to patrzeć. Słyszeliśmy tylko przerażający kwik… Potem pojawiało się zaraz w domu naczynie z juchą, z której gotowało się „szary barszcz” tj. czerninę. Ubitego prosiaka następnie osmalano z włosia za pomocą palących się wiechci ze słomy. Po czym – długo myto, polewając całą powierzchnię zwierzęcia wodą i szorując „do białości” długim ostrym nożem oraz specjalną szczotką. Umytego – rozprawiano. Tym zabiegom nachalnie asystowały koty i psy oraz… dzieci. Które, oczywiście, usilnie odpędzano. Tuszę zręcznie i fachowo dzielono na stosowne kawałki i sortowano. Wpierw mięso na kiełbasę – od tego zaczynano, bo w Wielkanoc kiełbasa była drugą potrawą po jajkach. Następnie na inne wędzonki, czyli boczki i kumpiaki. Z pozostałości wykrawano polędwicę (tę później zalewano gorącym smalcem w dużym naczyniu) część na mielone, a reszta z kością to już do kapusty i na zupy. W oddzielnym miejscu panowały wielkie połacie słoniny – jej grubość była powodem do chluby i przechwałek pomiędzy gospodyniami. Osobno zajmowano się podrobami, bo każdy z nich miał swoje przeznaczenie, np. do zrobienia pasztetowej, do „szarego barszczu”. Najbardziej nieprzyjemną czynnością było staranne oczyszczenie jelit. Zajmowały się tym pilnie kobiety. Długo je opróżniano, przewlekano i przelewano dużą ilością wody na obie strony. Nic nie można było zmarnować. Wszystkie były potrzebne do wyrobu kiełbas, kaszanki, pasztetowej, czy wreszcie do pieczenia uwielbianej kiszki ziemniaczanej. Wędzono kiełbasy, kumpiaki i boczki w przydomowej wędzarni zrobionej z metalowej beczki, ustawionej na przykład na kilku cegłach. Drewno do wędzenia musiało być surowe oraz, w przewadze, olchowe. Procesu wędzenia trzeba było pilnować, a trwało to cały dzień. Zapachu, jaki stamtąd się wydobywał, opisać nie sposób!
Osobnym zwyczajem było w moich dziecięcych oczach „misterium” szykowania chrzanu. Roślina ta, nigdy nie zasadzona, obficie okupowała nasz ogród i podwórko. Dlatego co najmniej połowa wsi korzystała z tego bogactwa przed Wielkanocą. Co rusz przychodził ktoś ze szpadlem i koszem, by go sobie wykopać. Tym pierwszym dostawały się najokazalsze korzenie, ale starczało dla wszystkich. A chrzan, jak wiadomo, jest obowiązkowo obecny w koszyczku ze święconką, jak i na wielkanocnym stole. Wykopane okazy należało oskrobać, a potem umyć i zetrzeć. Tarcie… ach, to całe historie! Czegóż to nie próbowano, by umniejszyć pieczenie oczu i bezwiedny potok łez! Większość tych, co musieli się z ową czynnością zmierzyć, wychodziła na podwórko. Bo wiatr podobno sprawiał ulgę. A trzeba wiedzieć, że przygotowywano go dużo, bo był naówczas jedyną przystawką do mięs, jaj i wędlin. Łez więc wylano niemało, ale miskę chrzanu białego można już było łączyć z drugą podobną rozmiarem, pełną startych drobno buraczków czerwonych. Tak połączonego z buraczkami chrzanu jeszcze nie zamykano od razu – mówiło się, że musi „wywietrzeć” żeby nie był za mocny. W mojej rodzinie mistrzynią jego przygotowywania była mama. Dodawała jeszcze do smaku: sól, cukier i ocet, ale tak potrafiła intuicyjnie dobrać proporcje, że był znakomity w smaku. Wszyscy bardzo go lubiliśmy i jeszcze długo później chętnie braliśmy po słoiczku, wyjeżdżając od niej po Świętach. Nawet wnuczęta zachwycały się chrzanem babci.
Potem nadchodził czas innych zajęć. Było to głównie pieczenie ciast; królowały dwa rodzaje: babki i mazurki. Kobiety miały różne przepisy, ale ciasta nie różniły się zanadto. Zależało trochę od hojności lub skąpstwa, tj. ile się dodało jaj, masła czy bakalii. No i jeszcze to, czy miało się dobry piec -bo pod tym względem piece różniły się bardzo, ponieważ fach zduna już wtedy zanikał. Do dziś intryguje mnie to, dlaczego oba te ciasta były… drożdżowe? Ależ tak, mazurki też. Tylko one częściej były posypane kruszonką i czasem posiadały nalepiony na wierzchu napis „Alleluja” z cienkiego wałeczka ciasta. No i pieczone w blachach, zaś babki – w okrągłych formach, a nawet w garnkach. Ciasto na babki było bardziej wykwintne. I jedne, i drugie niekiedy lukrowano po upieczeniu. Pamiętam, że w dzieciństwie nie lubiłam rodzynek, a po zjedzeniu kawałka ciasta zostawała mi ich garstka w zaciśniętej rączce, z którymi nie wiadomo było co zrobić… Oczywiście później pojawiały się również inne ciasta i inne potrawy. Opisuję ten okres, dokąd moja pamięć sięga najgłębiej.
Jednocześnie z przygotowaniami „dla ciała”, odbywano obowiązki chrześcijańskie w kościele. Najważniejsze były rekolekcje wielkopostne i spowiedź nazywana „roczną”. Jak to na wsi – wszystko o wszystkich było publicznie wiadome. Bardzo źle odbierano kogoś, kto nie odbył takiej rocznej spowiedzi. W tamtych czasach księża głoszący rekolekcyjne nauki bardzo głośno krzyczeli z ambony, bili w nią pięścią i grozili wiecznym potępieniem. Powszechnie tylko takich uznawano za dobrych rekolekcjonistów. Jako dzieci – trochę się go baliśmy. Tak samo zresztą jak i spowiedzi, biorąc swoje małe przewinienia za duże grzechy. Ale kłopot z tym związany rekompensowała radość z nieodległych już Świąt Wielkiej Nocy.
(foto: pixabay)
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok