Sześć dekad temu, kiedy byłam kilkulatką, nadejście Wielkiego Postu dzieci odczuwały na równi z dorosłymi. Zmieniał on codzienność na jeszcze bardziej prozaiczną, ponurą i uboższą w żywieniu. Nikt nie uskarżał się jednak i nie narzekał, bo zmiana jedzenia była powszechna. To nie do pomyślenia, by ktokolwiek z mojej wioseczki nie dostosował się do kanonu naówczas obowiązującego.
Jeśli ktoś z czytelników miałby wnioskować, że pozyska tutaj proste przepisy na bezmięsne smakowitości, to źle trafił. Lubuję się w tamtych czasach i kocham lokalne tradycje, więc pragnę przywołać albo zapomniane albo nikomu nieznane dania, które wtedy kosztowaliśmy. Od dawna uważam, że w żywieniu potrawy najprostsze są najzdrowsze i najsmaczniejsze. Ponadto tamto jedzenie trafia w moje niewybredne upodobania smakowe i stąd potrzeba powracania doń z sentymentem.
Nigdy nie zastanawialiśmy się, co na nasz stół poda mama w Popielcową Środę, bo był to od lat identyczny schemat. Na śniadanie, wiadomo, był kapłonik. Zapewne wielu nie ma pojęcia, co to takiego. Otóż kapłon lub kapłonik, których to nazw używano zamiennie, jest jedzeniem najprostszym z możliwych do wyobrażenia. Ciemny razowy chleb własnego wypieku, pokrojony w kostkę i zalany w naczyniu posłodzoną obficie gorącą wodą. Tyle. Czy można w ogóle nazwać to potrawą? Ale przecież jest jadalne. Ba! Powiem więcej, było nawet całkiem smakowite. Słodko-kwaskowaty miąższ chlebowy w słodkiej gorącej zalewie. Zważywszy na porę roku, to dość logiczne danie na pusty żołądek. Przed każdym stanęła parująca miska i zajadaliśmy się kapłonikiem przed wyjściem do szkoły. Tylko… Po godzinie już chciało się ponownie jeść.
Ze szkoły pędziliśmy strasznie głodni, mając stuprocentową pewność, co dostaniemy na obiad. W tym dniu jedyny raz w roku mama gotowała „cienką zupę”. Składników zawierała niewiele: ziemniaki pokrojone w kostkę i ugotowane na czystej, osolonej wodzie, a gdy już znalazła się w miseczce, okraszana była cebulką podsmażoną na oliwie. Z konieczności każdy z nas zjadał jej dużo. A i tak na długo przed kolacją burczało w brzuchach. Na wytęsknioną wieczerzę były już jak zwykle chleb i mleko. Zaznaczę, że mleko dawano tylko dzieciom. Dorosłym podobno i tego ścisły post zabraniał. Zresztą niektórzy z nich nie jedli nic przez cały dzień, co dla mnie było wówczas czymś niewyobrażalnym.
Aż tak ściśle jak w Popielec żywiono się jeszcze tylko w Wielki Piątek. Jednak przez cały Wielki Post przestrzegało się kiedyś umiaru i powściągliwości w jedzeniu. Podstawę stanowiły dania z piecyka, którym przecież i tak opalano codziennie domostwa. Była okazja przygotować jedzenie bez dodatkowego kopcenia w kuchni. U nas szczególnie często były to bliny. Ale niech nazwa ta nie zmyli znawców, gdyż blinem nazywano babkę ziemniaczaną, którą wszyscy uwielbialiśmy. Żeby natrzeć kartofli na dwie duże blachy dla wielodzietnej rodziny, matka nie tylko wylała wiele potu, ale też… niejedną kroplę krwi z zatartych palców. Była bardzo sprytna w tym, co robiła i nie narzekała, bo dzieci nakarmić trzeba. Inną lubianą potrawą były tuszone kartofle. Średniej wielkości ziemniaki obierało się i układało w garnku żeliwnym, przekładano plastrami słoniny i pokrojoną cebulą, dodając przyprawy czyli listek laurowy i ziele angielskie. Ziemniaki dusiły się w piecu pod pokrywką, a zapach roznosił się aż na podwórko. Po wyjęciu z pieca były wonne, miękkie i pyszne. Jedliśmy je z surową kiszoną kapustą, której duża beczka znajdowała się zimą w każdym domu.
Pewną mniej pracochłonną modyfikacją były pokrojone ziemniaki, posypane solą i pieprzem, pieczone na blasze jedynie na tłuszczu. Były rumiane i chrupiące, ale suche, więc często popijaliśmy je mlekiem. Inną potrawą z pieca były powałki. Nie wiem, skąd ich nazwa, ale to rodzaj ciasta wyrobionego z gotowanych ziemniaków dokładnie jak na kopytka, ugniecionych z mąką. Z takiej masy formowało się dość grube wałki, które następnie krajano ukośnie, by miały kształt rombu. Piekło się je na blasze posmarowanej tłuszczem. Po wyjęciu z pieca były rumiane, ale miały grubą skórkę, więc bywały jeszcze kraszone i umieszczone pod przykryciem, aby sparowały i zmiękły. Zaś z ciasta jak na powałki, do którego dodawano drożdże, piekło się bułeczki nazywane bądkami. Też były smakowite.
Nie przepadałam zaś za dużymi plackami z blachy na sodzie. Niektórzy mówili, że to osuchy. Choć o tej samej nazwie funkcjonowały osuszki z ciasta bez żadnego spulchniacza, przypiekane wprost na ruszcie lub na płycie kuchennej. Coś w rodzaju podpłomyków, tylko grubsze. Najsmaczniejszą potrawą z pieca była, oczywiście, kiszka ziemniaczana, ale jej nikt w Poście nie uświadczył. Świniobicie w każdej zagrodzie odbywało się co najwyżej dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, a daty te są odległe od omawianego okresu na tyle, że jelit do kiszki nie dało się wtedy uświadczyć.
*
Były też postne potrawy gotowane, oczywiście, bez mięsa. Wszystkie zupy były więc albo na skórce ze słoniny, albo kraszone skwarkami. Najczęściej gotowano kartoflanki. Raz z zacierką, potem znów z kaszą. Barszcze i kapuśniaki też w wersji do popijania okraszonych ziemniaków. Podobnie gotowało się zupy mleczne, takie jak i dzisiaj. Ciekawym daniem, dla niektórych nawet wielkim przysmakiem, były kartofle polane parzonym mlekiem. Często w moim rodzinnym domu podawano na kolację czerstwą bułkę, pokrojona w kostkę i zalaną gotowanym gorącym mlekiem. Nawet teraz potrafię to sobie przyrządzić.
Rarytasem była zimna solona słonina w plasterkach, polana… octem. I zjadana często z pokrajanymi talarkami cebuli. Lubiły to nawet całkiem małe dzieci. Kiedy bardzo zgłodnieliśmy, a do posiłku głównego trzeba było długo czekać, wystarczyła pajda chleba z cukrem i wodą, marmoladą, smalcem, nawet z margaryną. Bo masła nikt nie kupował. Czasem tylko robiło się je na większe okazje.
Wiejskie jadło sprzed półwiecza bazowało na mące, kartoflach, tłuszczu i mleku. Bo jajka, choć od własnych kur, skrzętnie oszczędzano, ponieważ nosiło się je do skupu, aby utargować parę złotych na inne rzeczy potrzebne w kuchni: sól, cukier, ryż i kasze, przyprawy, kawę z cykorii i inne. Zadziwia mnie dzisiaj niewiedza tamtych gospodyń co do używania zimą warzyw okopowych, cennym źródłem witamin. Marchew dodawało się tylko do niektórych zup, jeszcze rzadziej pietruszkę. Buraki używano raczej wyłącznie do barszczu. Jedynie cebula była w codziennym użytku. A przecież wymienione warzywa każdy miał w piwniczce.
*
Pisząc powyższe, wspominałam okres wczesnego dzieciństwa. Potem, powoli, poziom żywienia trochę się poprawiał. Zwłaszcza po świniobiciu. Albo latem, kiedy co niedziela był rosół z kurczaka własnego chowu oraz różnorodne warzywa z własnego ogródka. Tutaj chciałam opisać jadło proste z najprostszych, ubogie, postne. Na koniec nie mogę nie wtrącić, że często do tamtych smaków tęsknię. A czasem namówię siostrę, by coś z tych dań przyrządziła. Bo to ona ma do tego przysłowiową „rękę”, no i praktykę. Obie zaś mamy wtedy wielką sentymentalną ucztę.
Kiedyś bardzo odróżniano okresy wyznaczane przez religijny rok liturgiczny. Dzisiaj taki sam jest każdy dzień – „i świątek i piątek”, jakby powiedziała moja mama. Prawda to, bo u większości tak wierzących jak i niewierzących, jednakowe jedzenie zagości i w Zapustny Wtorek, i w Popielcową Środę. Dla mnie osobiście jest to smutne nie tylko ze względów religijnych.
zdjęcia: pixabay.com
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok