Sprawy ostateczne – śmiertelna choroba, zgon, obrzędy pogrzebowe na wsi z połowy XX wieku – były czymś ważnym, podniosłym i jak najbardziej… społecznym! Towarzyszył im specjalny utrwalony tradycją ceremoniał, który urzeczywistniał się na oczach sąsiadów, obowiązkowo z ich udziałem i trochę pod presją ich opinii. 

Na wsi powszechnie się wiedziało, że ktoś z mieszkańców poważnie choruje. Jednak z niezrozumiałych przyczyn fakt ten ukrywano jak najdłużej. Jeśli jednak rodzina zaczynała się do tego przyznawać, wszyscy wypytywali o stan chorego. Wyrażali troskę, a niektórzy, trochę bliżsi, chodzili go odwiedzić. Było to swoistą powinnością. Często przywożono księdza „z Panem Bogiem”, tak określano wizytę kapłana z ostatnimi sakramentami. Wtedy szybko zbierała się gromadka najbliższych sąsiadów, by towarzyszyć krótkiej wspólnej modlitwie, już po spowiedzi odbywanej w odosobnieniu. Do dziś czuję nieprzyjemne ciarki na plecach, bo taka wizyta powodowała popłoch i lęk. Na ogół wiedziano też, kiedy zbliża się koniec. Rodzina czuwała przy ciężko chorym całe dnie i noce. Jakoś bezbłędnie rozpoznawano stan terminalny i wtedy ani na chwilę nie pozostawiano go samego. W nieuchronnej chwili często gromadziła się przy łóżku umierającego cała rodzina. Podawano gromnicę, odprawiano modły. Dlatego obawą samotnych było to, czy w chwili odchodzenia z tego świata będzie przy nich ktoś, kto poda zapaloną gromnicę. Przestrzegano też, aby w chwili śmierci nie płakać, bo uważano, że może to przerwać konanie. Po pogrzebie natomiast szeroko opowiadano o ostatnich chwilach i odchodzeniu bliskiej osoby.

Tymczasem w sąsiedztwie wypatrywano, czy za płotem w zagrodzie pojawiły się już czarne chorągwie. Były one znakiem, że po chorobie ktoś odszedł spośród żywych. Rzadko zdarzało się, że ktoś umierał nagle. Na zawsze zapamiętałam taki obrazek, jak wracającą ze szkoły naszą gromadkę jakiś jadący z naprzeciwka rowerzysta poinformował o śmierci ojca kolegi. Zamurowało nas, bo kolega, starszy o trzy lata, był zaledwie w czwartej czy piątej klasie. Jak się okazało, jego ojciec, sąsiad Kazimierz, doznał zawału serca. Nie zapomnę też swojego zdziwienia, gdy wszyscy mówili, że „umarł młodo”. Z pozycji dziecka, którym wtedy byłam, jego 44 lata to był całkiem zaawansowany wiek. Jednocześnie to pierwszy nieboszczyk we wsi, do którego zabrała mnie na czuwanie babcia Olesia. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to zakryte ciemnym materiałem wszystkie lustra i lusterka w domu. Zmarły leżał na szerokiej ławie, ubrany w garnitur i białą koszulę. Ręce splecione na piersi jak do modlitwy, owinięte różańcem. I tkwiący w martwych dłoniach święty obrazek z patronem. U wezgłowia, pośrodku stołu stał krzyżyk, a po obu jego stronach płonęły świece. Po bokach trumny ustawiono stołki i krzesełka, a na nich rzędem siedziały dzieci i zalewająca się łzami żona. Była to rodzina wielodzietna, a synowie i córki mieszkały w różnych miejscach kraju. Tylko dwóch najmłodszych synów pozostawało jeszcze w domu. Byłam świadkiem ich przybycia, witania się. I ten szloch, krzyk, łkanie, zawodzenie… 

Poza oczywistym w takich momentach gapiostwem, była oczywiście i modlitwa różańcowa, a nade wszystko śpiewy. Śpiewacy na takie okazje stanowili specjalną grupę. Mieli dobre i mocne głosy. Zaopatrzeni w różne śpiewniki, rozsiadali się przy odrębnym stole i dawali koncert. Pieśni żałobne były długie, kilkunastozwrotkowe i bardzo rzewne. Mam wrażenie, jakby ich głównym zadaniem było potęgowanie bólu najbliższych i powodowanie powszechnego płaczu. Takim zapraszanym do domu żałobnika śpiewakiem był mój dziadek Janek Chomicki. Mama często wspominała, że kiedy jej ojciec wychodził na nocne śpiewy przy zmarłym, wypijał kilka łyżek płynnego tłuszczu. Śpiewy te trwały długo, bo zaczynały się wczesnym wieczorem, a kończyły znacznie po północy. W międzyczasie uczestniczący w nich dostawali poczęstunek. 

Podczas gdy umarły „leżał na stołkach”, ktoś znający się na ciesielce robił szybko trumnę. Mało kogo było stać na zakup gotowej. Deski na trumnę pochodziły… ze szczytu stodoły! Odrywano je na ten cel, ponieważ były dobrze wyschnięte i dawały pewność, że taka trumna się nie rozeschnie. Były one najpierw solidnie wyheblowane i z takich wygładzonych zbijano to „ostatnie pudełko”. W naszej wsi Mieciek robił to po mistrzowsku. Po pogrzebie łatano ubytek w ścianie stodoły świeżymi, białymi deskami. Wnętrze gotowego „mebla” wyściełano drobnymi wiórkami spod hebla oraz przykrywano białym prześcieradłem, które przybijano malutkimi gwoździkami do desek. Poduszeczkę do trumny również wypełniano tymi wióreczkami. Nie wszystkich zmarłych kładziono w butach, bo nie każdą rodzinę było na nie stać. Czasem musiały wystarczyć pończochy lub skarpety. Normą było ubranie czarne. Zmarła kobieta na ogół była ubrana na czarno od stóp do głowy. Na głowie obowiązkowo zawiązywano czarną chustkę. Jeśli zmarła była młodą osobą, czyniono wyjątek i później wszyscy długo o jej trumiennym stroju rozprawiali. Na szczęście w dzieciństwie nie miałam możliwości tego widzieć. Znam fakty jedynie z podsłuchanych opowieści dorosłych. Mieli podświadome przeczucie, że dzieci na takich pogrzebach bywać nie powinny, więc nas na takie nie zabierano.

Foto: pixabay

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok