JANUSZ PYZIŃSKI Z DĘBICY SPOIWO ” i „LOKATOR” – MIEJSCE II

 

Za intrygującą prozę poetycką, w której obserwacja świata skłania do użycia oryginalnego języka pełnego metafor. Za obrazowe nazywanie stanów po stracie lub w samotności, właściwych każdemu człowiekowi. Za przejrzystość myśli i celne, choć pełne symboliki przesłanie.

Spoiwo      

cierpliwie łasząc się do bosych stóp, zastyga budulec jaskółczego gniazda, rozjeżdżają
się drogi, każda do swej codzienności. schowaliśmy w tych miejscach, wszystkie wygaszone
słońca i splecione dłonie jasnych źródeł ciepła. symbolikę dotyku. rany, które należy przezwyciężyć, żeby móc opowiadać o wydeptywaniu ścieżki, w nieznanym, różanym ogrodzie.
i milczeć o zbieraniu cierni. wpisani w drewno, jak Chrystus umierać, za każdego z nas, osobno, dzień po dniu, aż Madonny z przydrożnych kapliczek, odpłyną na łodziach przeciągu
donikąd. gdybym był stąd, powróciłbym po wewnętrznej stronie ścian, bo tam najczulej
wymyślać można historyjki, o wyciu psów zamrażającym staw, do ślizgania na butach.
zstąpić w ból, jak mleko do nabrzmiałej piersi. drzewa ułożyć w konfesjonał.
echo słów w modlitwę. w głód nietknięty chleb, wyrzucony na śmietnik.

coraz częściej spotykają się dni, tęskniące za drewnianym progiem. mógłbym się z nim
podzielić tłumem cieni, po drugiej stronie okna. puste ściany nie zbudują domu,
samą trawą nie zazielenieje las. nie zawróci do komina dym. nie zazgrzyta kosa o kamień.
a ojciec tak bardzo chciał, by wszystko zostało jak dawniej. co mam mu opowiedzieć?-
dojrzała pierś do przebicia, kości do zrośnięcia. narasta we mnie deszcz do przerwania tamy.
to, co najdotkliwiej boli, to odliczanie kroków wstecz, do miejsc wciąż tkwiących w pamięci,
i ludzi, którzy gdzieś odeszli, niczym wspominający ciepło śnieg, ciężki jak sumienie.
zaczynam wierzyć w każde słowo śladu, zapisanego alfabetem Braille’a na twardej
skórze odłogów, w kolebce upadków pośród obcych ścian, gdy niebo imituje dach,
rozkołysany samotnością. niepewność wszystkiego w eksplozji czarno- białych klisz,
zgaszonych słońc, nad antologią tamtych zakamarków, śniących rozpędzony pociąg.

mogą być domem lub szubienicą, odwiedzać świątynie, sadzić las, poznawać siebie
po zapachu książek, by wymilczeć wspomnienia. podobno litery odstraszają zło,
choć czasem rozdają truciznę i jad. dopóki można czytać, oszukując wzrok.
dopóki brnąć w zgodnym stadzie, wznosić ponad, by zamieszkać na odległej gwieździe.
śnić wyraźnie niewyraźne sny. liturgię ostatniej wieczerzy ze skradzionych jabłek.
tam i z powrotem krąży myśl, jak natarczywa mucha. zanim stanę się krzyżem
nie do udźwignięcia, z różnych zakamarków czasu, próbuję zlepiać świat
w pień z którego wyrosłem. rana po gałęzi goi się najtrudniej. ból ciąży we mnie,
nie daje się spłukać pierwszą lepszą kroplą. nazywa po imieniu, wszystko to
co martwe, a czego za życia nie umiałem nazwać. brodzę po kolana w słowach,
których znaczeń, muszę uczyć się od nowa, gdy czas układa w dłoniach pożegnalny bukiet.

w wietrznej szczelinie nocy, przypominam sobie jedno z najprawdziwszych słów. piszę nim
kolejne ikony, nazywając po imieniu rzeczy Mistrza Czasu w skrytce pod schodami.
zegarek z okrążoną tarczą, taki sam jak wczoraj; trzeba umieć nieść słońce na przegubie
dłoni, wymodlić pod Twoją obronę, by w pięty nie wbiły się drzazgi z polakierowanej
pamięci drzewa. potem już tylko język samotności będzie mielił swą ciemną materię.
dokładnie poznałem koleiny dróg na mapie sufitu. teraz bawię się w ciemno-zimno. eksplozja czarno-białych zdjęć, pod mosiężnym płaszczem dzwonu, rozrasta się jak cmentarz.

Janusz Pyziński

Lokator

teraz dom mieszka we mnie. pulsuje żywicą, zamkniętą w krwioobiegu słoi, i kroplami
słońca w cieniu starej prawdy, że spotkania są zawsze piękniejsze od rozstań. patrzymy
na siebie wspólnym wzrokiem, w jednakowym dla wszystkich języku zachwytu,
zaciskającym pętlę na gardle klepsydry, by zawrócić czas na powrotną drogę.
wcisnąć się w każdy szczegół drewnianego muru. zamieszkać na dłużej w szczelinach,
między ciałem a korą, wczytując się w mapy korników drążących swój żywot,
cierpkim smakiem tarniny w oliwkowym gaju.

tyle razy znikał, żeby bardziej być, osadzony w miejscach które nie istnieją.
dotykiem klamki, dzwonieniem do drzwi, natarczywiej niż deszcz i nieobecność.

zamieszkał we mnie, zanurzył w bezpieczną codzienność palcem z przebitego boku.
uwierzył, że pozostałem mu wierny, jak chwile zastygłe na progu, pielgrzymi w nawach
katedr. ma chłodną twarz i coraz więcej pod węgłami ziemi. podobno niczyjej. i miejsc
do których już nikt nie zagląda. z rzeczy o których milczymy, stawiamy nowe ściany,
pamiętając o domykaniu kątów na wspólny mianownik strzechy.

krajobraz pelargonii cierpliwie rozsupłuje sznurówki okien. cień Chrystusa,
przybity do krzyża nad drzwiami, z wytartym grzbietem kot wydeptuje skarpetki
na drugą stronę mruczenia. na śnieżnym płótnie ściany kilim malw, i pielgrzymi szlak

słodkiego zmęczenia pątników z odległej pasieki w zakurzone smugi słońca.

kamień podpiera starość węgła, ojciec posadził jeszcze jedną jabłoń. i choć mięta nie pachnie
już zdrowiem, cisza zasiana makiem wspomina gwarne popołudnia, gdy dom wypełniał się świergotem, zwołującym rozproszone niebo, droższe od własnego oddechu.

dlaczego tyle musiało się zdarzyć, by nie stało się nic, co by mogło zawrócić tęsknotę
z drogi wstecz, do zbawczych brzegów przypomnienia, gdzie stary płot wita wciąż
rozkołysane pąki marzeń. jak obraz światła niedomalowany, to co nieważne, takie ważne
teraz jest – rodzinny stół, opasujący każdą z naszych rozmów. tu potem znikąd nie przyjedziesz.

gdzie się rodziłem umierając ziarnem, na skibie ciemnej niby bochen chleba. tasowałem czas,
jak szczęśliwą talię malw, wróżących pod płotem sierpniową pogodę, wyciągając szyję
ponad dach, z czuwającym odwiecznie kominem, nad snem kuchennego ognia. gdzie
cień matki w potężnych konarach ramion cienia ojca, dryfował aż po krokwie
wonią kapuśniaku i suszonej mięty, gubiąc się w nostalgii za przylotem ptaków.

lęgną się sny, nieznośnie oparte na faktach, smaku pamięci z czarno-białych zdjęć.
nie pierwszy raz, i nie ostatni, pisze się opowieść tamtych dni świata, który nagle
zamilkł, przed próchniejącym sakramentem świątka, w mszalnym mateczniku pól.
w jednym odbijamy się lustrze zapatrzonym w niebo. tam wiatr pochyla głowę
przed Matką pod dziurawym dachem, przez który słońce schodzi z tronu,
prowadzi do drzwi, i przekazuje znak pokoju niezdecydowaniu;
– co wejść ma pierwsze – kamień czy źdźbło trawy ?-

wszystko milknie i znika, jak kurz po przegranej bitwie. osiada we mnie obrzmiałe
zmęczenie, niczym Stanisławskiego Ule pośród pól. w środku tego świata
obcy świat się zatrzymał, brudną kroplą po szybie spływa, jak cząstka czasu
co już minął. ktoś się stąd wybrał w daleką podróż; z lampą księżyca i brzozowym
kijem, polami błądzi bezzębny zgryz. słabiutkim szumem kolęduje las, na próżno dukty
w radość wiąże. na zapomnianym progu samotny siedzi Bóg, jak naga zgarbiona prawda.

Janusz Pyziński

HALINKA BOHUTA-STĄPEL Z WILKANOWA  – „A W PONIEDZIAŁKI SPOTYKAM ALICJĘ”  – MIEJSCE III

To nagroda za osobistą i niebanalną próbę opisu rzeczywistości nieistniejącej. Pomysł, pieczołowita konstrukcja i bogactwo szczegółów pozwala przenieść się w świat „zza lustra”. To okazja do poznania tajemnicy, w której wszystko się splata i przenika, a jednocześnie możliwość odkrycia bogatego wnętrza autorki, która staje się tu… bohaterką. Nagroda za silę poetyckiego przekazu. 

 

A w poniedziałki spotykam Alicję 

 1/2

Makijaż trzeba nałożyć starannie, więc włączam bezlitosne światło i nakładam kit, który wciskam tym, którzy muszą na mnie patrzeć – smutny czart, bogu ducha winna ekspedientka czy mój klient.

Oni wszyscy widzą mnie taką, jaką jestem. Wszyscy, ale nie ja, bo lustro w łazience, technicznienazwane przez fizyków zwierciadłem płaskim, pokazuje zawsze obraz pozorny . I ta baba, którą widzę w nim, to nie ja. Bez znaczenia, czy z makijażem, czy bez.

A ta mała dobrze wie, że nie znoszę mordoklejek i mocnego alkoholu więc w każdy poniedziałek ma dla mnie przygotowany kawałek twardego sera oraz kieliszek czerwonego wina, tak czerwone-go, jak barwy wojenne Królowej Kier. Ta mała wspaniałomyślnie wybacza mi, gdy jak mantrę powtarzam, że alkohol i dzieci lubię w jednakowym stopniu – bardzo, bardzo, ale w małych ilościach.

Wybacza mi, bo wie, że ja mówię prawdę – tylko jeden kieliszek. No i rozmnożyłam się tylko w jednym egzemplarzu. I ta mała wybacza mi także to, że choć boję się bać, to zgrywam chojraka i stanowczo za dużo gadam.

Jest poniedziałek, pędzę uprawiać hygge z garstką Zakręconych. Literacko zakręconych, taplających się w melasie metafor, smakujących oksymorony jak duńskie ciasteczka. Zakręceni mają pokręcone życiorysy i nigdy nikomu nic za złe. Wyłączam laptopa punktualnie o 16,45 i pędzę do nich jak swój do swego po swoje. Gaz do dechy i nerwowe poszukiwanie dobrego miejsca parkingowego, dobrego, czyli że ani ja nikomu, ani nikt mi niczego wbrew. No i jest, parkuję, potem trucht po  opękanych płytach chodnika. Zamykam świat zewnętrzny szklanymi drzwiami kafejki.

Niekoniecznie świeczki, ale światło musi być przytłumione, bo Poezja przycupnięta w kącie boi się ostrego oświetlenia – ma przykurzoną sukienkę, zmierzwione włosy i twarz zoraną bruzdami zmarszczek. Czasami siada przy stoliku Białego Królika i półgłosem rozprawia  z nim o czymś, a nas ignoruje. Nie jest atrakcyjna, a właściwie można powiedzieć, że nie każdy jest w stanie docenić jej urodę, specyficzną urodę uwodzicielki, kłamczuchy, dziwki, świętejoraz troskliwej mamuśki.

A ta mała nauczyła mnie podziwiać Poezję za jej niezależność i wieloznaczność. Nie wiem już, czy to Poezja czy to ta mała wyciska z mojego długopisu strużkę granatowej albo czarnej krwi. I nie wiem, która z nich steruje moją ręką.

Czasami obie przysiadają się do mojego stolika i, milcząc, cedzą przez słomkę moją porcję soku pomarańczowego, gdyż obawiają się, że jak ja go wypiję, to urosnę do monstrualnych rozmiarów albo skarleję tak, że inni mnie niechcący zadepczą. One piją mój sok, a ja wyrzucam z siebie tygodniowy balast codzienności i mam pewność, że przy ich pomocy opiszę go tak, że ci moi Zakręceni wysłuchają mnie z uwagą. Nie muszą mnie zrozumieć, bo i po co, wystarczy że zechcą współodczuwać.

Poezja zbiera filiżanki ze stolików – teraz udaje zwykłą barmankę, ale ja wiem i Zakręceni też wiedzą, że to kamuflaż. Spoglądamy na siebie pytająco, by po chwili przymróżem oczu przekazać sobie komunikat, że ją rozpoznaliśmy. I wówczas ta mała oddycha z ulgą – jak dobrze, że świat nie jest głuchy i ślepy, jak dobrze, że hygge rozciągnie się do późnych godzin nocnych.

2/2

I znów gaz do dechy i hajda na jurgowską karczmę, w której czeka na mnie smutny czart, kieliszek czerwonego wina i czarny kot. Ale zanim wbiję zęby w twardy kawałek sera, gilotyną drzwi od garażu zetnę łeb kolejnego dnia.

Makijaż trzeba starannie zmyć, więc włączam bezlitosne światło i zmywam resztki kitu, który przez cały dzień wciskałam tym, którzy muszą na mnie patrzeć – smutny czart, bogu ducha winna ekspedientka czy mój klient. Oni wszyscy widzą mnie taką, jaką jestem. Wszyscy, ale nie ja, bo lustro w łazience, technicznie nazwane przez fizyków zwierciadłem płaskim, pokazuje zawsze obraz pozorny.

Ale pewna mała rezolutna dziewczynka pokazała mi, jak bezpiecznie można przechodzić na drugą stronę lustra. Korzystam z jej wskazówek i wcale nie przeszkadza mi to, że tę małą wymyślił sobie około sto pięćdziesiąt lat temu pewien dziwny matematyk.

Halinka Bohuta-Stąpel

ALINA KRUK Z  ZIELONEJ GÓRY „ADMIRALICJA CIENI” – WYRÓŻNIENIE W KATEGORII PROZA

 

To wyróżnienie za śmiałe podjęcie tematu przyszłości, obrazowe i pomysłowe przeniesienie w przyszłość.  Futurystyczny świat jest tu spójny poprzez próbę zapisu – nowe słowa, nowe światy i tylko człowiek pozostaje tak samo bezbronny jak dawniej. 

ADMIRALICJA CIENI

AR leżała na platformie odizolowana od świata, w którym wolność i swoboda zostały poświęcone interesom Góry. Z zaciekawieniem dotykała każdą cząstkę swojego zregenerowanego ciała.
Członkowie Admiralicji Cieni z podziemia obserwowali od lat wysiłki i efekty jej pracy nad sprawnością umysłu. Wprawdzie chemia lat 2040 dawno poradziła sobie z rakiem, alzheimerem i parkinsonem ale lenistwo populacji jej współczesnych, wywołane cybernetycznym i neurolingwistycznym sterowaniem Góry, spowodowało bezpowrotne zaniki komórek w milionach hipokampów. Dlatego to ona z jej podobnymi dziewięćdziesięciolatkami zostały wybrane do programu FR (Funduszu Regeneracyjnego), przez Admiralicję Cieni.
Zdjęła okulary, by bez widoku w wirtualnej ich przestrzeni – piasku, który nie pachniał piaskiem, trawy w której brzęczały cyborgi owadów – poczuć dawną, młodzieńczą gładkość skóry. Ten dotyk wywołał u niej nieodpartą chęć teleportacji do wówczas – tam. Wyjęła smartporter i odnalazła katalog 1968. Szybko odszukała plik LS nacisnęła ….
Na ławce pod rozgwieżdżonym sierpniowym niebem z deszczem spadających perseidów, siedziała wtulona w ramiona LS. Czuła zapach maciejki. Jego błękitne oczy z nadzieją szukały potwierdzenia słów „na zawsze”. Wiedziała, że za chwilę musi wrócić. Nie można zmienić biegu tego potem, którego „jeszcze raz” nie było warte by zostać. Chwila jedynej prawdy odrodziła się nową tęsknotą wraz z naciśnięciem pliku 2040 smartportera.
Kiedy wróciła, zdała sobie sprawę, że Admiralicja Cieni nie bez przyczyny nie zmieniła jej poziomu hormonów pozostawiając na wartości odpowiedniej do wieku. Jej umysł potrzebny był do walki z cyberprzemocą Góry, choć po regeneracji, bez hormonów i LS, była skazana na dalszy bezsens egzystencji w ciele kobiety. Włączyła teledeporter myślowy z wiadomością do Cieni.
1.07.2040 godz.10.00 Pani Komandor

Zostałam wybrana. Góra powierzyła mi programowanie dwustu, po uśpieniu ich w komach kriogenicznych. Moim zadaniem jest:
-dokumentacja zapisów sperlingatorów przy dezaktywacji pamięci trwałej w płatach mózgowych osób poddanych zabiegom;
-aktywacja stworzonych przez Górę śladów pamięciowych;
-przeniesienie nowych danych do pamięci roboczej uśpionych.
Interwencja wstępna odbywa się na sensoryzatorach pamięci i zmysłów USTM,operatorach STM i LTM.
Aktywność dziewięciu mózgów przed interwencją homeostatyczną wykazuje poziom 65. Wstrzymałam im działanie aparatu. Sen przewidziany jest na 48 jednostek t. To jest czas na Wasze działanie, by ich odzyskać. Każdego oznaczę dla Was promieniami bik. AR

2.07.2040 godz. 10.00 Pani Komandor

Góra nie zauważyła braku dziewięciu. Udało się. Nowe programowanie przewidziane jest za 500 jednostek t. Nowi będą przeznaczeni do walki z Cieniami. Spodziewam się zadania przesterowania homeostatów.
AR

AR czekała na nowe zadania od Góry i Admiralicji Cieni. Jednostki t odpoczynku zostały jej podarowane tak, jakby zwierzchnik był jeden. Platforma otoczona kopułą izolacyjną była jedynym miejscem, gdzie nie dochodziły szpiegowskie fale rezonatora. Założyła okulary i w wirtualnych obrazach szukała odprężenia. Ten Świat jednak nie pachniał, nie smakował. Takie odczucia były tylko wówczas-tam.
Wyjęła smartporter i odszukała katalog 2015. Wiedziała, że ma tylko 2 jednostki t. Szybko odszukała plik LANZEROTTE nacisnęła ….dwie jednostki t wystarczyły by znów ujrzeć wulkaniczne krajobrazy, poczuć smak kalmara w Purita Mujeres i potraw kuchni hotelu Barcelo, obejrzeć z tarasów Mirador del Rio panoramę La Graciosy, dotknąć szafirowych fal laguny Ariety, zajrzeć do krateru wulkanu z zielonym jeziorem, popatrzeć na Wrzące Wybrzeże, panoramę Arrecife, jaskinie i ogrody Cesara Manrique… nie! Nigdy nie pozwoli, by jej mózg utracił doznania tamtych chwil. Zrobi wszystko, by Nizinianie nie stali się cyborgami Góry! Czas t dobiegał końca. Odnalazła w smartporterze katalog 2040 i plik Cienie. Wróciła.

3.12.2040 godz. 10.30 Pani Komandor

Wśród 400 badanych odnalazłam jednego, z aktywnością przewyższającą wskaźnik 94. To mężczyzna. Nie zdążycie go odzyskać więc nie podłączyłam go do komory kriogenicznej. Z świadomością i nadzieją czekał na uwolnienie. Muszę teleportować go na platformę. Będzie Wam wierny. Proszę o zgodę na przeniesienie mnie do mojej prawdy-wówczas-tam. Smartporter z jednostkami t przekazałam uratowanemu wnukowi LS.
AR

3.12.2040 godz. 10.31 Komandor do AR

Zgoda. Dziękujemy. Bądź szczęśliwa. Administracja Cieni

8 sierpnia 1968 godz.23.30 AR do LS

…na zawsze…

Alina Kruk

HALINA ŁOZIŃSKA Z BYDGOSZCZY – „PIANO, PIANO” –  CZYLI  ALL INCLUSIVE SOFT” – WYRÓŻNIENIE W KATEGORII PROZA

Wyróżnienie zostało przyznane za humor w opisie wymyślonej podróży na wakacje. Za dystans do tego, co tworzy nasze życie: upływu czasu, pogoni za codziennością, stresu i nerwów, gdy coś się nie udaje. Dyskretna ironia jest tu najcelniejszym tworzywem literackim.

 „PIANO, PIANO” –  CZYLI  ALL INCLUSIVE SOFT”

– A może by tak na wczasy?- pyta Adam i łypie w moją stronę znad okienka monitora.
Siedzę wciśnięta w sam róg skórzanej kanapy, dumy mojego męża i kredytu wziętego „na dowolny cel”
-Teraz, na jesieni – urywam w pół zdanie i wracam do gazety, gdzie gwiazdy jednego serialu dumnie wypinają co tam mają.
– Są przecież miejsca na tym świecie, które można odwiedzać bez strachu o porażenie słoneczne dopiero teraz – odcina się mój mężczyzna
– Na przykład?
– No np. takie Włochy – mówi z włoskim zaśpiewem i intonuje „Felicita”
„Zadowolony jakby wygrał seta w tajbreku” – myślę i spoglądam z zazdrością w jego błyszczące oczy.
– Odpada, trzeba by wlec się pewnie aż do Warszawy, a nasz wehikuł może tego nie przeżyć.
– A od czego są pociągi? – nie daje za wygraną. Niech to będzie na dobry początek, takie nowe otwarcie czy coś w tym rodzaju. Wierz w naszym wieku nie warto niczego odkładać na potem, bo tego potem może już…
– Cicho !– w porę przerywam tę filozoficzną dywagacje powodowana rzecz jasna zwykłym strachem, żeby nie usłyszeć pointy.
Widzę, że wyraźnie zapalił się do pomysłu ”wakacje po sezonie”, więc chyba nie mam dużych szans wybić mu to z głowy. Po jednej kawie i 2 kieliszkach czerwonego wina poddaję się i wracam do gazety, żeby jeszcze trochę pogrzać się w ciepełku cudzego sukcesu. Musi mi go wystarczyć aż do następnej dostawy w osiedlowym kiosku
Lotnisko pełne ludzi gotowych na odlot do lepszego świata. Wreszcie przychodzi kolej na nas. Mamy trochę łatwiej. Odprawa bez biletowa jak to w czarterach. Tylko walizka musi zmieścić się w limitach. Patrzę ze strachem na cyferki wyskakujące pod blatem kontrolera. Mamy fart. Każda z osobna może by się nie prześlizgnęła, ale liczą nas razem. I już nasze skarby, oklejone kolorową banderolką, podskakują wesoło na taśmie.
– Cholera, żeby tylko cholera bagażu mi nie zgubili– mówi mój Rafa Nadal i pełnym czułości wzrokiem odprowadza swoją walizkę uwożącą jego największe skarby: 2 rakiety marki Prince, buty i całą resztę od Lotto.
Podczas odprawy paszportowej już nie jest tak łatwo. Podchodzę do bramki i próbuję jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie. Natychmiast zapala się lampka i coś zaczyna wściekle wyć.
– Z powrotem – mówi facet w mundurze
– Co pani tam ma?
– Ja nic – bąkam i zaraz przebiegam w myślach zawartość swojej torebki. Psia kość chyba nie został w niej nóż do obierania jabłek. Bo jak tu powiedzieć obcemu facetowi, że jestem już w tym wieku, kiedy jabłka trzeba obierać i kroić na cząstki. No bo chyba nie wyglądam jak jakieś pieprzony terrorysta?
– Buty – pada rozkaz, a ja posłusznie wyskakuję z moich sandałów ozdobionych metalowym motylkiem i już bez przeszkód wędruję na drugą stronę.
Po wyjściu z samolotu napiera na nas fala gorącego powietrza co z tym produkowanym przez moje własne ciało, będące już piąty rok z rzędu na hormonalnym zakręcie, daje temperaturę okolic pieca martynowskiego.
– Nareszcie, słońce, plaża i dużo, dużo dobrego jedzenia – rozmarza się mój małżonek
wstawiając walizki do luku w autobusie.
Słońce było. Dużo słońca, dużo więcej niż pojemność 2 tubek kremu z filtrem 30. Z resztą to już całkiem inna bajka. Ale po kolej.
Jedziemy klimatyzowanym autokarem, a za oknem przesuwają się wysokie palmy, srebrzą w słońcu oliwne gaje, a przypięte do palików zielone winorośle wyznaczają horyzont.
Nareszcie hotel. Ciągniemy walizki po żwirowej ścieżce, kółka jęczą i ledwo dają radę. Obok jeszcze kilku rodaków, jak my, umęczonych długą podróżą. Stajemy przed wielkimi oszklonymi drzwiami hotelu, a te jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otwierają się ukazując zaledwie kilka foteli z technorattanu i recepcję w kształcie bufetu.
-To na pewno nasz hotel? – pytam trochę zbita z pantałyku. W katalogu wyglądał jakoś… inaczej, żeby nie powiedzieć okazalej.
-W katalogu nawet nasze miasto wyglądałoby bajecznie – ripostuje Adam i wtacza się z dwoma walizkami do środka.
-Witamy państwa w hotelu Paradise. Są państwo prawdziwymi szczęściarzami, że trafili właśnie tu – wita nas rezydentka ubrana w firmowy mundurek.
Robi mi się trochę lżej na duszy, bo pewnie przez to zmęczenie nie doceniłam walorów. Patrzymy po sobie z nadzieją i uśmiechamy się na dobry początek
Już tylko jedno mnie interesuje. Ciekawe czy dostaniemy kolację.
Jakąś godzinę później.
Duża sala. Wiklinowe krzesła ustawione gęsto, zbyt gęsto. Pod ścianą długi bufet. Wchodzimy niemal uroczyście, bo to w końcu nasz pierwszy posiłek w raju. Kelner w przydużym czarnym garniturze, prowadzi nas w głąb sali, gdzie rodacy popijają wino ze szklaneczek przypominających jak nic kształtem PRL – owskie musztardówki.
– Wy już po kolacji?– pytam patrząc na stół zasłany kolorowymi resztkami
– Wy chyba też – odpowiada Niezadowolony.
– Nie, my dopiero przyszliśmy – mówię i spoglądam w stronę bufetu. Ale z tej perspektywy widać tylko miski z nierdzewnej stali no i niewiele poza tym.
– Pójdę się rozejrzeć. Biorę duży płaski talerz i zaczynam wędrówkę wzdłuż bufetu. Udaje mi się upolować kilka ćwiartek pomidorów i lekko już sfatygowane liście sałaty. Przystrajam wszystko krążkami czerwonej cebuli i dla wzmocnienia smaku całość polewam oliwą.
Adam ma więcej szczęścia. Od razu trafia na resztkę klusek rurek. Polewa je wściekle czerwonym sosem i posypuje drobno startym parmezanem.
Bierzemy po dzbanku wina, ja białe i słodkie, moja połowica czerwone i ku jego rozpaczy też słodkie.
Jemy w milczeniu. A ja cieszę się w duchu, że w pokoju zostały jeszcze kanapki z podróży.
Na dworze poszarzało. Palmy ogromnieją w świetle kolorowych latarni. Powietrze prawie stoi. Żwir skrzypi pod naszymi stopami, a morze mruczy jak kot głaskany za uchem. Gdzieś na horyzoncie migają światełka. Daleko na redzie stoją, pogrążone we śnie, małe stateczki.
– Prawda, że to co w życiu najpiękniejsze jest za darmo – mówię rozmarzonym głosem i wtulam głowę w mocne ramiona mojego męża.
– No nie tak zupełnie za darmo, a przelot, a hotel – wylicza mój osobisty księgowy.
– Cicho – szepcę mu wprost do ucha, nie psuj tej chwili jest taka piękna
Drugi dzień pobytu.
Nasza cała dziesiątka, jak jeden mąż, stawia się punktualnie o 12 w recepcji na spotkanie z rezydentką. Stoimy, bo wszystkie fotele okupuje dzieciarnia.
– Jeszcze się państwo nasiedzą – mówi pojednawczo nasz „anioł stróż’
– Zgadza się, bo gdzie tu można wyjść – nie wytrzymuje Niezadowolony
– Proszę państwa, jak to ktoś powiedział, wystarczy jeden dzień, żeby znienawidzić to miejsce, ale potrzeba zaledwie kilku tygodni żeby je pokochać
– Nie mamy tyle urlopu – mruczy inżynierek.
– Bo wiedzą państwo – kontynuuje niezrażona pani Sylwia Włosi to taki specyficzny naród tu wszystko jest piano, piano…
Po kilku godzinach spędzonych na odwracaniu parasola tyłem do słońca i łapaniu odrobiny cienia przychodzi nareszcie wieczór, a w raz z nim wraca życie. Podwieszone do wysokich palm kolorowe lampiony znów błyskają radośnie, a tubylcy w otoczeni całych rodzin gromadzą się w okolicach restauracji. Bezbłędnie odnajdujemy nasz stolik i ruszamy na żer. Dzięki wczesnej porze mamy farta. Po kolacji zabieramy dzbanek wina, kiść winogron i ruszamy na plażę. Musimy przecisnąć się przez dziurę w płocie, bo główne wejście jest już zamknięte. Jest ciepło i cicho. Przysuwamy leżaki do samego brzegu, a fale liżą nam stopy.
Trzeci i czwarty dzień takie jak poprzednie.
Piaty dzień pobytu.
Mała stacyjka. Niegdyś zapewne biały budynek z nieczytelną już dziś nazwą stacji i zaryglowanymi oknami. Nie wiadomo, czy tylko z powodu wszechobecnej tu siesty, czy może po prostu miejsce zapomniane przez Boga i ludzi.
– Jesteś pewien że tu coś jeździ? – rozglądam się do dookoła, żeby znaleźć jakikolwiek znak życia.
– Przecież na słupie wisi rozkład – mówi mój, od ponad 30 lat ten sam facet i studiuje przewodnik turystyczny.
Ku naszemu zdziwieniu w oddali słychać pociąg. Na stacyjkę wtacza się powoli jeden wagon. Wychodzi mężczyzna z gatunku „łatwiej przeskoczyć niż obejść” Wsiadamy, a on daje znak maszyniście czymś w rodzaju zielonej chustki. Pociąg rusza. Próbujemy zapłacić za przejazd. Konduktor macha tylko ręką w odpowiedzi na 2 euro wyciągnięte w jego kierunku.
– Nie to nie – mówi zadowolony Adam i chowa pieniądze do kieszeni.
Maleńkie miasteczko przycupnięte do zbocza góry obmywanej przez fale. Chodzimy wąskimi uliczkami. W oknach płoną czerwone pelargonie, starzy ludzie drzemią siedząc na drewnianych stołeczkach w zacienionych zaułkach swoich domostw. Sprzed drzwi do maleńkiego kościółka spogląda na nas papież.
– Polacco – mówimy do kobiety okupującej okno po drugiej stronie uliczki.
– Si Si – odpowiada stara Polacco
– We are też Polacco – chwali się Adam i jest naprawdę z tego dumny.
Kobieta pokazuje w szerokim uśmiechu różowe jak u niemowlaka dziąsła i znika za zielonymi drzwiach. Po chwili pojawia się z wielkim arbuzem. Tłumaczymy „że za ciężki” Ale ona nalega. Bierzemy go i taszczymy na zmianę wąskimi uliczkami. Schodzimy na plażę. Rozłupujemy go moim nożem do obierania jabłek i rękami wyjadamy słodki miąższ. Jego słodycz spływa nam po brodach, a ręce kleją się od soku.
– Nie pamiętam kiedy mi coś tak smakowało – mówię i wgryzam się w tą słodką masę
– Chyba wtedy, gdy byliśmy dziećmi.
– Bo wtedy wszystko smakowało najlepiej – ripostuje niepoprawny realista
I to już jest koniec.
Wracamy. Na lotnisku kłębi się tłum podróżnych. Kilka samolotów odlatuje niemal o tej samej porze. Automat do kawy wyrzuca, jakby od niechcenia, tylko papierowe kubki z gorącą wodą.
– Włosi ! – mówi ktoś z naszych i przykleja na automacie kartkę z niby angielskim „don’t work” Jakoś szczęśliwie wszyscy odnajdują swoje samoloty. Płyniemy pośród chmur. Trochę trzęsie. Warszawa wita nas deszczem. Patrzę na stolicę przez okno taksówki . Jak tu wszystko się zmieniło od czasów moich szkolnych wycieczek.
-Nie było tak źle? – pyta ostrożnie Adam i spogląda z nadzieją w moją stronę
-Źle? było fantastycznie – piszczę mu wprost do ucha.
Zasypiam wtulona w róg kolejowego przedziału między zasłonką z napisem PKP IC a moją różową kurtka. Widzę pióropusze palm i srebrne grzywy drzewek oliwnych. A co mi tam. Pozwalam im zostać jeszcze na trochę ze mną.

Halina Łozińska

DIONIZY PURTA Z  BIAŁEGOSTOKU   „DOKĄD ZMIERZAMY” i „IDĄC PRZEZ ŻYCIE” – WYRÓZNIEIE W KATEGORII PROZA

DOKĄD ZMIERZAMY

Rozpoczynając życie żyjemy przyszłością w oczekiwaniu na niewiadome jutro, zamyśleni jednocześnie we wspomnieniach, a teraźniejszość niepostrzeżenie mija. Żyjąc dniem dzisiejszym mamy satysfakcję z kontaktów z najbliższymi. Zacznijmy smakować naturalne, proste, nawet  małe wartości. Doceniajmy te, które posiadamy, bo w porę przypomniane stają się pomocne. Z tych niewielkich sukcesów, drobnych osiągnięć buduje się wewnętrzna satysfakcja, bez której trudno zachować zdrowie i być szczęśliwym. Zrozumiemy, że warci jesteśmy więcej niż się wydaje, ani gorsi, ani słabsi od innych bo każdy posiada własne poczucie godności i wartości. Sposób postrzegania świata, i oceniania go człowiek ma prawo do własnego szczęścia. Negatywne natomiast doznania i zjawiska odwracają uwagę i nie pozwalają doświadczać piękna upływającej chwili. Bo w procesie pielęgnowania samopoczucia, ważna jest świadomość własnych wartości, wad i zalet.

Rodzimy się zwyczajni i wchodzimy w ziemski świat, a w pewnym  punkcie droga rozdwaja się między niebem a ziemią – jasnością i mrokiem. Każdy krok jest swoistą granicą, jak każdy oddech, spojrzenie emocja czy myśl. Korzystajmy więc z każdego dnia i nie marnujmy mijających chwil. Wsłuchujmy się w oddech, spojrzenie, emocje czy myśl, tykanie zegara, szum liści na wietrze, świergotanie ptaków, a doznamy spontanicznej radości. Delektuj się spacerem, bo inaczej umknie to, że nie zobaczysz słońca, śpiewającego ptaka, że ludzie uśmiechają się do siebie. Opanowując umiejętność skupiania się na chwili będziesz panować nad życiem, eliminując z niego stres, złość i obawy o przyszłość.

Bez względu na to, co robimy, powinniśmy skupiać się na tym, by realizować to jak najlepiej. Aby rzetelnie wykonać – zadanie potrzebne jest skupienie i świadomość, że każda czynność ma głęboki sens i przynosi pożytek nam i światu. Gdyby wszystko było zwyczajne, może nie warto było by żyć. Szukamy zjawisk niezwykłych, podniosłych, zachwycających, niewytłumaczalnych, zadziwiających albo przerażających. Każdy chciałby być blisko rzeczy wielkich i niezwykłych. Chciałby mieć wpływ na coś, odegrać jakąś rolę, a przynajmniej być lepiej poinformowanym od innych, uczestniczących w czymś   ważnym, by nadawać zdarzeniom wyjątkowość.

Najważniejsze jest bycie „Tu i teraz”… A każdy chce być szczęśliwy, ale nie wie jak to zrobić. Obrazy przeżycia tworzą tło. Życie nie jest niczym innym jak podróżą pociągiem: składające się z wsiadania i wysiadania, naszpikowanym różnego rodzaju przeżyciami. Ta podróż pełna jest wyzwań, marzeń, fantazji, oczekiwań i pożegnań… ale nigdy powrotów. Tajemnica podróży polega na tym, że nigdy nie wiemy na jakiej stacji wysiądziemy. A gdy nadejdzie chwila wysiadania, pozostaje tęsknota i wspomnienia dla tych co kontynuują podróż.

Czy odnajdziemy radość oraz prawdę o świecie, zależy wyłącznie od nas samych. Wiedza ta jest trudna. Człowiek jest osobą skomplikowaną, a do tego targani jesteśmy namiętnościami, emocjami, nad którymi  nie zawsze potrafimy zapanować.

Musimy nauczyć się istnienia odmienności i z nią żyć. Ludziom  przerażonym tempem życia wydaje się, że świat się wali a chcieli by żyć w społeczeństwie równowagi i bezpiecznie. Być może temu zjawisku, kiedy najtrudniej nie poddawać się zwątpieniu, rozpaczy, znajdziemy siłę, by uwierzyć, że jutro może coś, a nawet wszystko zmienić. Za wszelką cenę powinniśmy dochodzić do prawdy, bo jeśli nie, to życie nie ma sensu. Najgorsze stanie się, gdy utkniemy w bezsensie. Czy to nie jest jeden wielki absurd – wielka niewiadoma. Po co istniejemy? Ten brak sensu może być dla jednego obrażający, dla innego wyzwalający. Więc, jak z tego zaułka wyjść, by życie miało sens i właściwą drogą dojść i żyć, być uzależnionym od uśmiechniętej pogodnej twarzy drugiego człowieka. Może to pokazać, że potrafimy wyciągnąć z małych punktów wielką filozofię i poezję wartości. A z rzeczy napuszczonych, bezwartościowych potrafimy wypuścić powietrze. A nada to światu znaczenie. Może przynieść ulgę i formę, bo forma jest ratunkiem, radzeniem sobie z traumą. Cytuję: „pewien człowiek był smutny, usłyszał podczas przechadzki śpiewającego paka: – zazdroszczę ci – powiedział stanąwszy pod drzewem – Musisz być bardzo szczęśliwy, skoro tak pięknie wyśpiewujesz swoją radość. Ale ja nie dla tego śpiewam, że jestem szczęśliwy, odpowiedział ptak – jestem szczęśliwy, dla tego śpiewam”. Po co więc zawracać głowę czymś, co nie ma nic wspólnego z upływającą chwilą… „Życie jest piękne, bo ja chcę to tak widzieć”. Nigdy nie wiadomo co przyniesie przyszłość, więc czego się bać. Bo, jak się nie boisz, jesteś silniejszy i czujesz się lekki a życie nabiera sensu.

„Człowiek jest światem, w nim żyje, jest z nim związany w jego materialno – metafizycznej strukturze. Jest obrazem wszystkiego co go otacza, impresją dobra i zła”. Żyje w tajemnicy w nieustanności upływu czasu, chorobie, radości i rozkładających ramion między niebem a ziemią. Odnajduje piękno, bądź brzydotę, lecz nie ideał – staje się wszystkim. Każda jednostka wprowadzona w sekret nieskończoności, traci naturalne źródło siły, piękna swej cielesności koniecznej do życia. Większość nie wie jak wiele znaczy ich widok dla innych. Jakim dobrem jest ich bliskość. O ile byliśmy biedniejsi bez nich. Nie wiedzą, że są darem niebios, zasługującym na szacunek, ale nigdy nie usłyszą słowa „dziękuję”. A to oznacza, że świat jest pełen osób niewidzialnych – „nie zauważyłem – że istniejesz, jesteś”.

Atmosfera ta kryje w sobie coś osobliwego, zasługuje, by być wzorcem do naśladowania. Należy mieć przekonania do ludzi, którzy posiadają jakieś właściwości, szczególny sposób istnienia, jako coś mistycznego. Ładunek emocjonalny ma siły promieniowania i przekonania niezwykłej ekspresji i może udzielać się samoistnie. Nadzieja w tym, że ten stan pozostanie, zagości w myślach by w przyszłości powrócić do czasu zapisanego w pamięci i sercach. Każdy czas przynosi nowe bogactwo i pozostają czytelne pamiątki.

Posiadamy siłę najpowszechniejszą, najpotężniejszą, najbardziej tajemniczą, z energii kosmicznych. Istniejemy i mamy odpowiedzialność „ Ja za Ty”. Żyjemy w atmosferze przyjaźni i zrozumienia mimo różnicy narodowościowych, pokoleniowych, odmiennych szkół i warsztatów. Życie jest siłą – w swej determinacji i dążenia naprzód. Nadawanie kolorytu bezbarwnym i szarym dniom losowi wyprowadza ze snu w jawę. Chcemy płynąć daleko, dalej jeszcze niż obłoki, jak najdalej przed siebie, słuchać jak bije zielone serce przyrody. Chcemy czegoś niezwykłego, nieziemskiego, twórczego spojrzenia na świat by miało to wpływ na zmianę stosunku człowieka do człowieka. Nie wstydźmy się uczuć – kochajmy się, łączmy kiedy to jest potrzebne.

Zmęczeni i rozgoryczeni nie wiemy co robić, by było lepiej, aby zapanowała harmonia i można było uzyskać to co ważne – sens życia. Brak wewnętrznego ładu stanowi źródło problemów i sprawia, że jesteśmy nieszczęśliwi nawet wtedy gdy osiągamy zamierzony cel. Dążąc do celu, możemy stracić przyjaciół, zerwać kontakt z najbliższymi. Więc „odpocznij, zanim się zmęczysz” głosi maksyma. Nauczmy się z niej korzystać. Znajdź czas na zdrowy styl życia. Przejdź się na łono natury.

Korzystajmy z dobroczynnego działania przyrody poprzez wzrok, słuch, węch, smak. Tak zwana „Sylwoterapia” ma kontakt z lasem i wykorzystywaniu przepływu soków i energii drzew do uzupełnienia potrzeb energetycznych i równowagi organizmu. Las postrzegany był jako miejsce baśniowe i skrywające wiele tajemnic. Drzewom zawdzięczano przetrwanie. Dostarczały pokarm, schronienie, ciepła i wiele innych ważnych potrzeb. Tak czy owak człowiek chce być przydatny dla świata, ale chce też żyć w zdrowiu i w miarę być szczęśliwym.

W tym całym chaosie – jest coś – co…? Każdy staje się być odpowiedzialnym za własne życie. Więc szuka podświadomie fundamentalnej odpowiedzi  – po co tu jestem. Dowiaduje się, że życie jest darem, którego nie można zmarnować a należy żyć efektywnie. Co to znaczy? Znaczy to , że należy pracować, mieć marzenia i dążyć do ich realizacji, by stać się wzorowym człowiekiem. Aby tak się stało z natury rzeczy żyć zgodnie z założeniami „Twórcy świata”. Rozumieć logikę istnienia i kształtować na właściwym poziomie linii rozwoju.  Być świadomym miejsca urodzenia i żyjąc wpływać na obraz otaczającego świata spokojnym spojrzeniem. Czuwać nad tym co się dzieje wokół siebie.

Człowiek istnieje podobnie jak drzewo, bo ma korzenie: czyli rodzinę, bliskich, przyjaciół, znajomych którzy dają siły istnienia. Należy zachować zdrowy rozsądek i dążyć do utrzymania stosunków społecznych i ich wartości. Bo pogarda i wykluczenie, stają się narzędziem polityki. „Kto nie za mną, ten niegodny, głupi, podejrzany”. Takie propagowane wzory rozpalają złe namiętności i zmieniają stosunki społeczne. W nienawiści i pogardzie ludzie skaczą sobie do oczu, wyrzucają z siebie idiotyzmy, by poczuć się lepiej i zaistnieć.

Można rozmawiać normalnie, a nie okładać się kijami w atmosferze nieustannego sporu, a w powietrzu fruwają iskry i rządzi tempo i dynamika nienawiści, depresja, świadomość bezsens i złe uczucia. Dziecko zapytuje mamę czy „Pan Bóg” śpi. Wygląda na to, że nawet mocno, bo na takie rzeczy by nie pozwolił. Życie staje się kruche a czy nie należałoby nawzajem celebrować życia do wysokości najwyższej?

Władza bywa ponad prawem, a dekrety obowiązują jedynie malutkich. Następuje indywidualizacja pracy, co daje kontrolę nad człowiekiem, jednocześnie wytwarza się nierówność społeczna i usuwa się z pola widzenia eksploatację przyrody.
Postępująca ekonomizacja ekologii stoi na usługach ustawy śmieciowej, boleśnie uderzając w solidarność społeczną i tradycyjne wartości. Dotąd była tradycja wytworzona przez samą siebie dzielenia się z potrzebującymi i współgrała z oszczędnością przekazywania rzeczy. Co nie miało nic wspólnego z rachunkiem ekonomicznym. Teraz „graty” chcą odbierać firmy, które zarabiają, ale odbierają tylko to, co im się opłaca.

Po wprowadzeniu opłat śmietniki są przepełnione, zsypy śmierdzące a śmiecie podrzucane też do lasu. Nagła zmiana zasad wycięła z rynku jednych wpuściła drugich. Zwiększył się trend zamykania śmietników i niechęć wobec tradycyjnej segregacji dokonywanej dotąd przez tzw. „nurków”. Lud oblał dekret i robi coś władzy na złość.

W szkołach wprowadzono edukację, by dzieci uświadomili dziadków, że plastik – tu, a bio tam. Przodkowie tych dzieci śmieci nie mieli, bo składali torby po cukrze, opakowania szklane dostarczali do skupu, chociaż za grosze, ale zawsze coś. Makulaturę odnoszono do szkoły, ubrania nosili międzypokoleniowo. Cerowano, przerabiano, a popiół wysypywano na grządki, jedzenia nie wyrzucano. Rzeczy przechodziły z pokolenia na pokolenia szybko się nie rozpadały, bo solidnie były wykonane.

Niszczenie dóbr wspólnych jest charakterystyczne dla kapitalistycznych procesów, w ramach których dobra są zawłaszczane przez ich „grodzenie”. Współczesny człowiek ma jakieś dziwne mechanizmy, które utrudniają zrozumienie niewygodnych zjawisk. Żyje chwilą, a „co to mnie obchodzi, skoro mnie już nie będzie”. Ziemię zamienia w wysypisko – liczy się tylko zysk. Ale nawet zwykły papier obciąża rachunek ekonomiczny – bo zawiera tworzywa sztuczne, które nie chcą się rozkładać, a nawet jeśli już, to uwalnia się z niego chemiczny koktajl. Tworzywa rozpadają się na mikroplastik, zjadany przez fitoplankton. Potem zooplankton zjada fitoplankton, a na szczycie znajduje się człowiek. Dwutlenku węgla nie widać, dewastacja łowisk dzieje się pod wodą i daleko. Czyli niby wszystko w porządku, a w organizmie kumulują się związki biologicznie udające hormony.

Zycie i szczęcie jest darem najwyższym, ale w tej wojnie pierwszą ofiarą jest prawda. Nie ma najmniejszego znaczenia, w co i jak to wierzy. Najważniejsze, by było mu z tą wiarą dobrze. Jedno jest pewne, że po nocy przychodzi dzień. Idziemy do przodu to fakt, ale… ? jak rozwiązać spory pokojowo? Mówić pełnym głosem, słowem, obrzędem o rodowodzie odnalezionym w wielu micie, baśni, historii?

Na drodze życia znajduje się karma dobra i zła, co możemy stosować z własnej woli lub wbrew niej, pokazuje też, że można czuć się szczęśliwym w największej nawet traumie. Życie niektórych osób to ciągła wspinaczka, bez realnych szans i możliwości. Po dołku zamiast się odbijać od dna, równie dobrze można się pogrążać w warstwie mułu. Człowiek może być na dobrej drodze, dawać świadectwo dobra nie tylko słowem, ale dobrym uczynkiem, bo inaczej nie można.

W tym całym chaosie, czy można wypracować ideę istnienia? Jest coś gnostycznego: nie prosiłem się na świat, a życie zostało narzucone. Wszystko się kręci, kłębi i nie wiadomo w którą stronę zmierza. Wciąż się zmienia, nie ma nic stałego, następuje nieprzewidywalność.

Każdy dzień jest inny. Raz tu, raz tam, raz tak, raz inaczej, raz źle, raz będzie lepiej. Najważniejsze, aby otoczyć się pogodnymi ludźmi i nie narzekać w tej sytuacji można zastanawiać się – czego chcę? Czy można mówić o przypadkowości istnienia. Według niektórych religii życie jest darem, a nie przymusem.

Każdy ma zmartwienia na swój sposób – większe, mniejsze, ale ma. Narzekaniem nic się nie rozwiązuje, a zatruwa życie innym. Nie wiadomo skąd to wszystko się bierze, wyłazi ze szpar rzeczywistości. Drażni. Nagle wiesz że idzie coś nie tak, ale nie masz pojęcia, czego właściwie dotyczy i gdzie jest początek. Niepokoje jednak zawsze wracają. Można próbować je odganiać magią, paleniem świec, świateł czy kadzidłem, jeżeli się uzna, że to może pomóc! Mamy poczucie, że nie jesteśmy na swoim miejscu, a przyszłość zanadto się spieszy. I że wszystko jest nie tak, jak być powinno – nieskładane, niedopasowane,  niepoprawialne, że jesteśmy jacy jesteśmy, a to nasze lepsze „ja” nigdy się nie zjawi i będziemy stali nieprzygotowani, nieumiejętni i niepewni a radość nie ma racji bytu.

W perspektywie ziemskiej egzystencji dzieje się jakoś tak, że jeden ma rodzinę i dom, drugi mieć nie będzie, a składane życzenia w różnych okolicznościach one nigdy się nie spełniają. Liczenie na kartę, która niechybnie się odwróci, może poprawić tylko jedynie na chwilę samopoczucie. I tak się kręci to nasze Ja.

Co ciekawe, zachodnia cywilizacja nie tylko strąciła z piedestału starszego człowieka, ale przestała go potrzebować. Brakuje tu czasu na zwyczajne bycie razem, wspólnej szklanki herbaty raczej nie ma. Odstawiani są na boczny tor w poczuciu utraconego celu.

Popadają w depresję – „Smutku w samotności nie ukoi nawet widok najpiękniejszego oceanu”. Jeśli brakuje kogoś obok, nie musi mówić, ale jest. Najgorsza w tym monotonia i cisza. Nie ma na kogo czekać, bo wiadomo, że nikt nie przyjdzie. Stają się więźniami własnego mieszkania.

Starszy wobec depresji staje się bardziej bezbronny – przeżywa ciałem, bezsennością, bólem głowy, klatki piersiowej, zaburzeniem układu moczowego, mięśni. Objawy nasilają się do poziomu urojeń. Często przekonani o swojej grzeczności, winie, konieczności poniesienia kary. Czują się przeklęci. Więc – co robić?! – Trzeba o siebie troszczyć się i walczyć. Dbać o potrzeby ciała i ducha, stawiać cele, być twórczym, ciekawym świata aktywnym fizycznie. Wtedy mamy szansę na mniej znaków zapytania, co robić z dalszym życiem. Można tu wymyślać – radzić – proponować – pomagać kiedy to nie dotyczy mnie??? W tej okoliczności dużo dobra może dziać się przy wsparciu ludzi dobrej woli. Bo są osoby o sercu otwartym na potrzeby tych mniej uprzywilejowanych.

Dionizy Purta

IDĄC PRZEZ ŻYCIE

Wszystko co istnieje w kosmosie, ma historię i własną przestrzeń. Powstawało, gdy wschody i zachody przez nikogo nie były jeszcze dostrzegane ani podziwiane. Matka Ziemia przygotowała scenerie wielobarwną, na której rozpocząć miało się tajemnicze widowisko zwane życiem.

Istniało bezkresne morze i krążący nad otchłanią pod postacią łabędzia Bóg Światowid, któremu doskwierała samotność. Światowid władca świata nieba i piorunów. Miał wszystko wiedzieć i co noc objeżdżać świat. Królestwem jego kultu była Arkona na wyspie Rugii. Postanowił oddzielić od siebie cień i ciało związane z cieniem. I oto w ten sposób powstali dwaj nowi bogowie: Swaróg jako Bóg słońca i ognia, a Weles jako Bóg magii i zaświatów. Swaróg większość czasu spędzał na powierzchni w łodzi, Welus zaś pod wodą. Z czasem znudziło się obu i stworzyli ląd. Współpraca rozwijała się harmonijnie do momentu, gdy Welus zapragnął zapanować nad światem. Bogowie pokłócili się ze sobą, a to zdenerwowało Światowida, który podzielił świat między obydwu. Z czasem narodziło się wiele bogów. Dzielili się oni na dobrych, związanych ze Swarogiem, i złych, związanych z Welesem. Powstały w między czasie jeszcze inne bóstwa, powiązane w większości z kultem sił natury.

Przodkowie wierzyli, że Bogowie mają wpływ na powstanie świata, jego rozwój oraz na wiele czynników życia. Oddawali bóstwom cześć, czyniąc to przez ofiary składane ze zwierząt, płodów ziemi, a nierzadko i z ludzi, zwłaszcza niewolników.

Wyznawcy Światowida i innych starosłowiańskich bogów rozpalali w chłodne dni ogniska na mogiłach dla dusz błąkających się po ziemi, aby się grzały i nie marzły. Więc tradycja zapalenia światełek jest znakiem rozpoznawczym Słowian. Z czasem zmienił się sens i znikła troska o chłód dusz, a płomień zniczy wskrzesza pamięć o zmarłych i jest świętem rodzinnym, czyli otuchą, która spaja żywych. Zapalanie światła w dzień pamięci o zmarłych jest żywym dowodem bezsensu darcia szat o Halloween. To nie ważne, że wyparty został zwyczaj przyjęty od Prasłowian. Śmierć warto oswajać na różne sposoby. Pogańskie zwyczaje i święta przetrwały w części do dziś dnia. Lecz pod zmienną nazwą. Są one często elementem lokalnego dziedzictwa ściśle związanego z chrześcijaństwem. Szczególną rolę w wierzeniach odgrywał kult zmarłych. Po nich przyjęliśmy wiele zachowań, które dziś służą przepięknej kulturze społecznej i chrześcijańskiej. Nazywamy przodków poganami, a oni przecież mieli swoich bogów i modlili się jak wskazywała ówczesna kultura . Czy potrafimy modelować wszechświaty odmienne i czy istnieją drogi prowadzące od niebudzących wątpliwości obserwacji świata przyrody.

Powstałe chrześcijaństwo długo nie mogło poradzić sobie z wykorzenieniem praktyk przodków. Władcy usiłowali zrobić to siłą, ale metody te nie przynosiły pozytywnego oddźwięku. Zdecydowano na stopniowe adaptowanie dawnych miejsc kultu i wierzeń. Na wyobraźnię prostego ludu bardziej działały symbole i gesty, niż przymus. Msze sprawiały wrażenie podobnych uroczystości, palono święte ognie i śpiewano pieśni. Zabiegi te przyniosły efekt. Chrześcijaństwo ostatecznie upowszechniło się między XIII a XVI w. Kościoły budowano w miejscach świątyń, do których miejscowi przychodzili nawet z przyzwyczajenia. Kontynuowano pielgrzymki do tych miejsc, gdzie oddawano cześć domniemanym grobom herosów. Pytano wyrocznie o rady, oczekiwano uzdrowień. Lud chciwy cudów wędrował po leki i amulety, zaś kult czarowników uwijał się wokół sanktuariów, powołując się na natchnienie, jakiego udzielał im Bóg.

Ta jedna z oznak pobożności, jaką były pielgrzymki przyjęła się też w chrześcijaństwie z myślą, że ów pobożny uczynek przyniesie jakąś doczesną korzyść. Oczekiwano cudów. Nie tylko grobowce i szczątki stały  się przedmiotem kultu, ale wszelkiego rodzaju relikwie. Nawet najmniejsza cząstka czcigodnego ciała otoczona była hołdami. Wierzący w ich cudowną moc posunęli się w swoich praktykach jeszcze dalej – za relikwie zaczęto uważać wszystko to, czego święty dotykał za życia, a także wszystko to, co mogło przez zetknięcie się albo sąsiedztwo napełnić się fluidem, jaki rzekomo ma promieniować ze świętych szczątków. Często była to odrobina pyłu, jaka osiadła na grobie. Pielgrzymki, jak i kult relikwii, stwarzały okazję do zabobonnych praktyk i świadczyły o upadku prostej, „czystej” wiary ewangelicznej. Zmieniała się kultura i obyczaje na świecie.

Chrześcijanie ową przemianę pojmują tylko jako zaczyn , ale zaczyn działa. Przede wszystkim tworzy wizję, cel przemiany – jeśli się wierzy w postęp moralny ludzkości. Jezus jest Zbawcą, który się począł z Ducha świętego, narodził się z Maryi Panny. Jego pojawienie się, to dzieło Tego, który w sposób niezwykły przenika, a wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości. Jezus stał się człowiekiem z całym cierpieniem ludzkiego gatunku. Żył i zginął – „ukrzyżowan, umarł i pogrzeban”. W tych trzech słowach zwiera się niemal cała wiara chrześcijaństwa.

Chrześcijanie pogodzili się z faktem doczesnego istnienia świata. Żyjemy jakbyśmy utracili smak życia, a niebo nie pojawia się w myślach. Jak wybrnąć z tej materii?

Styl życia wskazuje, że mamy zdobywać świat, a nie błądzić po marginesach. Żyjemy pod presją dokonywania wyborów, ale cena bywa czasami wysoka. Funkcjonujemy w społeczeństwie porażek i upokorzeń, poddajemy się modom, które tworzą korporacje w czysto komercyjnych celach. Budujemy społeczeństwo podzielone na światopoglądowe i oddzielone od siebie stopniem zamożności oraz społecznym. Wielu z nas nie marzy o wieczności, a gabinety psychologów i szpitale psychiatryczne pękają w szwach zaś liczba samobójstw rośnie lawinowo.

Lęk ciągle nam towarzyszy, bo w smudze cienia można bać się wszystkiego, tylko nie wiadomo już, czy strach ma sens. Zdaje się, że to nie ja idę tym poboczem, lecz człekokształtna nerwica postępu. Udaje się wejść w to, ale potem nie wiadomo, co opłakiwać z tej wielkiej hecy, jaką jest życie. Przychodzi niepostrzeżenie „coś”, co odczuwa się coraz silniej, a nazywa się obumieraniem. To myśl o śmierci jako oczywistość, coraz śmielej toruje drogę do miejsca, które  określa zapytanie, kim jestem? Powoli, ale schodzi się już na pobocze, bo nie nadąża się za nowoczesnością. Czegoś ciągle się boję, czy to nie jest echo „smugi cienia”. Kurczy się uwaga na sobie, a następnie na innych, co jest wspólnym rozdziałem wszechludzkiej księgi obumierania. Czy mam dbać o siebie, może już nie warto, bo jakiś czas dożyję z bolącym organem, a i tak mam szczęście, że jeszcze żyję. Godze się na kolejne rocznice , ale też czekam na sygnał, że do czegoś mogę się jeszcze przydać.

Co można powiedzieć o teorii obecności człowieka na ziemi? Może to, że ma umiejętność przeżywania każdej chwili życia. Uzmysławia co dzieje się tu i teraz wewnątrz i wokół; w zmysłach, ciele i emocjach w relacjach z innymi osobami, naturą, otoczeniem. Płynie z prądem życia zamiast z nim walczyć. Życie nabiera wartości. Pod warstwami ego odkrywa swoją prawdziwą naturę.

Nauka upowszechnia pogląd, że najlepszym przewodnikiem jest ludzki rozum i wiedza, ale wiedza jest ograniczona. Ludzie podświadomie pragną doznania czegoś wielkiego. Dzięki rozumowi i osądowi potrafią rozumieć dobro i zło.

W konsumpcyjnej cywilizacji ludzie ograniczają się do spotkań. Boją się serdeczności i czułości – wieczna gonitwa, brak czasu, zwiększa się zachorowalność na zaburzenia psychiczne. To obraz bezsilności w zmaterializowanym świecie. Postawa cywilizacji to świadomość, że każda chwila jest niezwykle ważna, i że od tej chwili zależy następna. Tyle spraw – jedne z wyboru, inne – bo los  tak chciał pokierować życiem, ale też pozwolił zobaczyć, co tak naprawdę ważne. Czuje się bezsilny, zagubiony, bez miłości, bez pracy, poczucia przyszłości. Uśmiech często zmienia się w łzy, a ból i radość obok siebie i tak zjednoczone, jakby chciały powiedzieć, że nie ma jednej bez drugiej. Mieszczą się w  przestrzeni między śmiercią a życiem.

Powstają sytuacje, w których widzimy strach przerażenie, będące reakcją na brutalną, pełne przemocy rzeczywistość na co nie ma wyjaśnienia i nie ma próby zrozumienia wrzaskliwego i wściekłego świata. Dopuszczane są do głosu porażki i słabości.

Gdy budzimy się  w dobrym humorze i dobrym nastroju do życia a tymczasem wieczór niekiedy niespodziewanie obraca się w smutek i ból. Gonitwa bez umiaru i opanowania wykańcza depresją. W taką oto huśtawkę wpisani jesteśmy ludzkim losem. W drodze życiowego pielgrzymowania doświadczamy podstawowej prawdy, tego że życie jest zamknięte między bólem i radością, czyli rodzimy się w bólu, oczekiwani z radością, bo tylko przez chwilę tu jesteśmy.

Prawdy przyrody  są kodeksem, który siłą zmusza materialny świat, by zachowywał się zgodnie z jego nakazami. Choć nie możemy wyłamywać się spod tych praw, możemy je rozumieć. Jesteśmy więc elementem Kosmosu, pierwiastkiem, żywiołem, podstawowym składnikiem. Kosmos zrodził, Kosmos nosimy w sobie. Dominującym uczuciem jest przerażenie rzeczywistością, absurdalnością i nieprzewidywalnością życia. Przychodząc z nieskończoności  i do niej wracając zostawiamy cząstkę siebie i zawsze zostaje niezakończone zadanie i udręka. Ona jest między skrajnościami, punktem oparcia w niestałości, źródłem siły, aby unieść jedno i drugie. Człowiek zmaga się, osiągając wyznaczone cele, cieszy się ze swych wypracowanych sukcesów, jest też świadomy, że pewnego dnia, kiedy zacznie ubywać sił, pod jego adres zgłosi się cierpienie. Stoi wobec spraw podstawowych – musi zaspokoić głód i znaleźć dach nad głową. To nie głód prawdy, Boga, lecz głód chleba określa i poniża człowieka. Doskonale wiedzą o tym władcy świata, znakomicie potrafią wykorzystać niskie instynkty mas do własnych korzyści. Za miskę strawy, większe pieniądze, stanowisko godzi zapomnieć o własnych zasadach, moralności czy wierze ojców. Głód wartości jest tak dokuczliwy, jak ssanie w żołądku.

Doświadczenie rzeczywistości ma słodko – gorzki smak. Robimy rachunek strat, mierzony erozją życia społecznego, stresem, brakiem czasu i sensu. A pokora to postawa, która nie cieszy się uznaniem. Zastępują pojęcia – asertywność, kreatywność, tolerancja. A pokora? Jaki z niej pożytek? Co z tego, że idziemy do przodu, skoro przed nami przepaść.

Zacznijmy uznawać wolność inność, dzięki czemu będziemy doświadczać coraz mniej sytuacji konfliktowych, zaczniemy uczyć się stawiać granice, zdejmijmy maski i zbroje, a zacznie w nas wzrastać  wewnętrzne poczucie wartości, dzięki czemu relacje staną się mniej uzależnione. Otworzymy się na dotyk, słuch i inne zmysły w byciu, zacznijmy doświadczać czystej miłości do drugiego człowieka.

W eterze i na falach współczesnego świata nie potrafimy kontrolować własnego głosu, rozmawiamy głośno a może wręcz krzyczymy. Wydaje się, że nikt nie słucha. Wokół coś psuje i zaczyna być nieciekawie. Wiemy, że tak rozmawiamy i wiemy, że musimy od siebie zacząć coś robić, by zmienić sytuację, ale czy można samego siebie uciyszyć? System nerwowy wysiada i mamy rozumieć, że to choroba, a może coś innego, bo biologicznie jesteśmy tak zbudowani.

A więc na czym polega praca nad samym sobą? Czy zmienić miejsce otoczenia, wziąć książkę, gazetę i udawać że nic się nie stało, wziąć coś twardego do ręki, cisnąć i krzyknąć, pójść na spacer, grzyby, ryby bo tam trzeba być cicho, bo się spłoszą. Zacząć śpiewać, żeby gardło rozbolało, a wtedy głośność się rozładuje. Włączyć głośno muzykę i krzyczeć – e e e e, przeklinać. Rozmawiać ze sobą przy lustrze, by siebie widzieć. To w sobie się nosi i ten krzyk jest wypróżnieniem, wyładowaniem. Przestaliśmy chyba już, o zgrozo, zauważać, jak się traktujemy. Zamiast rozmawiać, wrzeszczymy na siebie. Jesteśmy agresywni, mrukliwi i opryskliwi. Rodzice krzyczą na dzieci, sąsiadki warczą na siebie gorzej, niż psy. Może odrobinę moglibyśmy spróbować ocieplić klimat, uśmiechem. Może wyjściem do lasu, bo las jest apteką, sklepem, wszystkim. To czego potrzebujesz znajduje się wokół siebie. Wystarczy tylko podłączyć się do natury. Tutaj nie trzaskamy drzwiami, nie rzucamy słuchawkami. Las jest terapią.

Kiedy pojawiły się mikrofony, głośniki, wzmacniacze, które służą nie tylko przekazywaniu informacji, lecz z ich pomocą poszły w eter głosy i stały się wręcz powietrzem. Niektórzy bez określonej liczby decybeli w głowie nie mogą żyć. Cisza pozwala im nie tylko na koncentrację i odpoczynek, ale jest naturalnym stanem rzeczy. Miłośnicy hałasu w ciszy stają się jakby puści i brak im pewności. Dlatego nie można odmówić prawa do jej słuchania. Wojny z głośną muzyką nie można wygrać. Przegrana została z chwilą wynalezienia urządzeń, gdzie głos wzmocnił się tysiąckrotnie. Niektóre pustkowia są miejscem odpoczynku i idealnego przeżywania nudy. Ale są i takie, gdzie zjeżdżają rodziny, skąd dobiega łomot muzyki popularnej i podłej – krzyki, skakanki, pontony, i co tam jeszcze. Wszystko, co żywe ucieka „Koszmar”.!!!

Wielokulturowość, to prawdziwy przekrój świata, w tym tkwi istota. Kultura w całości może złapać za serce, gdyż rodzą się przyjaźnie, miłość, niewinność, konflikty a to jest kluczowym przejawem tego, kim są ludzie. Poluźnienie rygorów może mieć i dobre skutki, ponieważ można znaleźć wspólny język do szczerego i pozytywnego mówienia i pisania. Zostały zdarte zasłony mieszczańskiej i księżowskiej obłudy, przełamany lęk i wstyd w zachowaniach seksualnych i nerwicowych, zerwane tabu co jest korzystne dla par, rodzin i dla ludzi w ogóle. Człowiek był bezradny, co nierzadko prowadziło do tragedii. Zniesiono tabu, odrzucono hipokryzję, która była wstrętna, która prowadziła do nurzania ludzi i ich uczucia w bagnie?

Cnotą jest – bycie wolnym i mieć autonomię „bo niczego, co cenne, nie daje się za bezcen”. Łatwość czerpania przyjemności powoduje łapania czegoś znacznie głębszego – tak nas pewnie ukształtowała ewolucja.

Wydaje się, że żyjemy w świecie ujednoliconym, zbudowanym przez globalne wartości i ekonomię. Gdy patrzymy z najbardziej uczęszczanej drogi, okazuje się, że znamy jakby tylko naskórek, pod którym trwa bogactwo różnorodności  kultur, języków, zwyczajów. A to bogactwo zdaje się być zagrożone i ginące. A twórczość nieprofesjonalna, której wyznacznikiem jest chęć tworzenia i przekazywania prawdy, ukazuje relacje ze światem. Prędzej czy później, człowiek zrozumie, że przybywając z ludźmi z odmiennych kultur porozumie się i zacznie budować lepszy świat. By nie zostawiać w gorszej kondycji, gdy zastaliśmy go, kiedy się rodziliśmy.

Kiedy rodzi się człowiek i zakrzyczy, w dorosłym budzi się radość i uspokojenie – nie tylko że jest zdrowe, że się udało, ale że świat trwa. Czas dzieje się tu i teraz, a nie wtedy, kiedy wspominamy czy marzymy. Powinniśmy zastanowić się nad wyższością rzeczy nadprzyrodzonych nad doczesnymi, wyższością „być” nad „mieć”. Żyjemy jakby pasażer na gapę, pod pokładem nawy społecznej. Znajdujemy się więc jakby w podziemnym świecie.

Wychowaliśmy się w czasie planowania lepszej przyszłości w przekonaniu, że warto budować strategie na lata, żeby kiedyś zobaczyć efekty. Dziś wielu obserwuje ze zdumieniem, że długotrwałe myślenia doprowadziło donikąd. Mieliśmy poczucie obywatelskiego wpływu na rzeczywistość. Codzienność szybko ustąpiła i dalej idziemy ze skwaszonymi minami. Jesteśmy pokoleniem, które nasiąkło demokratycznymi ideałami i marzeniami. Jesteśmy ostatnią generacją, dla której odzyskana wolność polityczna ma osobisty smak. Robimy rachunek start, mierzony erozją życia. Kultura wyraża świat ducha, który wyrywa się z doczesności ku temu, co ją przekracza. Można mieć wiele – wszystko – a odczuwać głód serca. Serce ma to do siebie, że bez miłości, prawdy, sensu będzie wciąż niespełnione. Człowiek to brzmi dumnie, bo jest kimś więcej niż proch, ziemia, doczesność. Skąd wzięło się pragnienie, miłość, skąd wołanie o sprawiedliwość?

Człowiek przychodzący na świat, jako osobowa całość, żyje, funkcjonuje w obrębie harmonii zwanej organizmem. Ma własne uczucia, emocje, ból, gniew. Ale na początek drogi nie wie, jak ma postępować i żyć. Chciałby rozumieć, a przynajmniej wypadałoby, jak iść w życiu. To co robi, to wierzy, że jest właściwe podejście do życia.

Zmaga się nawet z Bogiem, „z wiarą i niewiarą”, bo raz wierzy, raz wątpi, to znów zatrąca świadomość wszystkiego. Rodzi się i umiera w ciele, życie widzi jako wieczne, a śmierć jako tragedię, żałobę, nieodwracalność i koniec swego świata. Nie dziękuje, bo jego życie związane jest z cierpieniem i jawi się to mu jako porażką Pana Boga. Nie czuje się bezpiecznie. Stąd całe wieki prób okiełznania i kontrolowania sił natury. Jako istota rozumna stara się żyć racjonalnie.

Walczy do końca, bo ma duszę wojownika, który wie, kiedy traci siły i kiedy ma się poddać, a poddanie jest elementem walki, tak jak śmierć częścią życia. A życie można porównać do filmu, na którym można się pośmiać, popłakać, porozmyślać, lecz nie dać się przytłoczyć treścią, bo żadna wyimaginowana sytuacja nie załatwia tego, co ma się w głowie.

Idzie krętą drogą, a dzieje się wiele, więc musi pamiętać, by zmieścić się w jakichś ramach. Poprzez nieświadomość bywa wplątany w pewne zdarzenia i staje się rozdarty, bezradny. Tęskni za lasem i jego otoczeniem, bo las odsłania tajemnice, przez co można zrozumieć i zaobserwować piękno i życie, całego świata. Wsłuchawszy się w milczenie i odgłosy można więcej poczuć i więcej zrozumieć…

Wystarczy wyjechać za granicę miasta by wejść w rzeczywistość, która sprzyja całkowitemu odwróceniu się od poczucia czasu . Spotkasz się z nudą, a nuda wśród przyrody ma inny charakter pozwala na nicnierobienie, bez najmniejszego poczucia winy. Boimy się ciszy, bezruchu, mijających sekund, bo każda przypomina o prawdzie, że rozsypiemy się w pył, gdy zaprzestaniemy działania i pozwolimy się nieść  falom upływającego czasu. To połączenie znośnej i umiarkowanej trwogi wobec przemijania a poczuciem czasu.

Gdy człowiek traci rozmiłowanie w sztuce życia, świat staje się ciasny, zamknięty, zapadnięty, skulony w sobie, ukryty, choć w oczach lśni pożądanie. Chcemy mieć rodzinę, dom i żyć w realiach prawdziwych losów, nie szukać mitycznych treści i sensu realnego życia. Poszukiwać związków do życia, zarobienia na chleb, który osadzony głęboko w historii człowieka. Zdarza się wiele cudów w życiu. Nie możesz czynić ich sam, lecz możesz żyć tym, by niespodziewane zrządzenie losu – czyli cuda – się wydarzyły. Myśląc, że gdy osiągnę coś, będę szczęśliwy a za chwilę sięgniesz po nowe, czyli tworzysz następny cel. Powinniśmy dostrzec, że idealny jest moment, który przeżywamy „teraz”. W naszej wizji świata, ważne, byśmy starali się wprowadzać ją w życie – może się uda, może nie. Musimy coś robić, bo w tym odnajdziemy sens. Stawiać pytania, bo może w samych pytaniach jest już jakaś szansa ludzkości. Człowiek być może wmanipulowany przez samą historię, która wyciągnie co najgorsze, czy co najlepsze bo tak chciała rzeczywistość.

Przychodzę chwile, które przypominają, że nie rządzimy światem. I właściwie nie wiadomo dlaczego tu istniejemy. Jesteśmy jak rozsypany drobiazg i gdy powieje mocniejszy podmuch, fruniemy w otchłań. Burza przychodzi z oddali i odchodzi gdzieś w głąb, w nieskończoność, rozświetla czerwonym, srebrnym albo liliowym brzaskiem, jakby cała energia kipi i kotłuje się wokół, a reszta cieszy się spokojem, jakby tam dalej było sucho, jasno i cicho. Burza zamyka doliny ciemnym przykryciem, robi się ciemno jakby od hałasu i błysków, jakby grzmot tylko tu, a reszta świata ma spokój.  Potem moce milkną i gasną, robi się cicho i ciemno, czarno i bezdźwięcznie. Cisza pomieszała się z mrokiem, trzeba się poruszyć, czegoś dotknąć, coś przesunąć, by odzyskać zmysł, by coś usłyszeć. Ciało jakby się unosi a umysł trochę się dziwi własnemu istnieniu i niepokoi się tym, że musi zajmować się samym sobą.

Powietrze mokre i ciężkie, a dźwięki ledwo się niosą, pojawia się smuga brzasku i spłynie na dno doliny. Odzywają się ptaki, kruchy świergot wypełnia półmrok a wraz ze stającą się jasnością, staje się głośniejsze, tężeją, twardnieją. A poranki jakimś magnetyzmem promieniują, a na dole mało widzialna rosa. Przed wschodem słońca widać zagajniki, stawy ugory, piaszczyste wydmy porośnięte sośniną, to prawdziwa naturalna dzikość. Wśród łąk, zapadlisk, srebrnych od rosy pajęczyn panuje absolutna cisza i nieruchomość, tak jakby świat został dopiero stworzony, niedotknięty jeszcze cudzym spojrzeniem.

Bogactwo świata roślin i zwierząt, budowa geologiczna, morenowa, malownicze wzgórza, sandry, oazy, oczka wodne, dzikie rzeczki z artezyjskimi źródłami i czyste powietrze. To przepiękny ogród i tu koncentrują się niepowtarzalne walory i jeśli nauczymy się patrzeć i widzieć, zobaczymy siebie w zagajniku i tam, gdzie chcieliśmy być. Ogród to jak –  przestrzeń kwitnąca odradzająca się, czekająca na krople życiodajnej wody. To Eden mityczny, biblijny początek, gdzie wszystko prawdziwe, naturalne. To namiastka raju, tworzone w trudzie przez ludzi.

Bezwzględna cisza, a słychać tylko ptasie śpiewy, to wielcy wirtuozi, mistrzowie.

Horyzont jakby faluje, pozostawiając wrażenie, że pustej przestrzeni jest znacznie więcej niż samej ziemi, a spomiędzy cienkich warstw ni to chmur, ni to mgły przenika światło. Powstaje cień prostokątny, to znowu eliptyczny albo o wyglądzie zmiennym, a niebo i ziemia bawią się w słoneczny zegar, tworząc spójny i doskonały ekosystem.

Wolna przestrzeń przechodzi w zarośla i bagna, wśród których snuje się rzeka w pradolinie z tysiącletnim mułem, trzcinowiskami, olchami i innym drzewostanem. Rozlewa się spokojnie szeroko i dziko, woda srebrna, świetlista przetacza się i znika, a jej królewski spokój to jedynie wiórko, strużyna wieczność i czuć mulisto – rybną woń sprzed tysiącleci, a powietrze ma inną barwę i ciężar. Można pozostać z samym sobą, spędzając chwilę na dryfowaniu po bezkresach wybranego terenu,  kiedy to na początku świata była cisza, mącił ją jedynie szum mórz, powiew wiatru, grzmoty i uderzenia fal o brzeg. Flora to niezgłębiona apteka, to świątynia zwierząt i ludzi a drzewa to kapłani kierowani wzorcami postępowania, co daje szansę życia i przeżycia. Wystawiono to wszystko na wiatr, deszcz, czas, który drąży wewnątrz rzeczy, ciał, by kiedyś została tylko powłoka i pył.

Ten wiejski krajobraz: z bielą, czernią, zamykający horyzont różem zachodzącego słońca, zapachem malin, poziomek i uschniętych traw. Darem jest słońce, bo świat nabiera kolorów, i deszcz, bo wszystko się zieleni. Darem są niezwykłe wydarzenia, codzienna monotonia, bo mijające dni są jak wyszywanie serwetki. Każda chwila, która trwa, może być najpiękniejszą, najlepszą z chwil. Należy cieszyć się, być tu, kiedy jest okazja, oddychać powietrzem bez dymu, chować się w wysokiej trawie, wspinać się na drzewa chociaż wzrokiem. Cieszyć się z życia obfitego, soczystego i kwitnącego, jak drzewo nad płynącą wodą i być szczęśliwym. Wystarczy ująć to stwierdzeniem, jednego słowa – żyć!

Żyjemy w świece marzeń i nie doświadczamy nudy przyrodniczej co znaczy, że klimat mamy różnorodny, niepowtarzalny, ze zmiennością pór roku. Przeżywamy jako tego małego cudu. Przyroda przyodziewa ten szkielet zimowy z błota, badyli i zeszłorocznych resztek. Otoczenie z majową aurą ma w sobie czas z dyspensy, coś z licencji i pozwala jakby na małe szaleństwo, jak choćby szaleństwo z przyjaciółmi przy butelce tokaja. Czuć, jakby płynęło się wraz z nurtem zielonej krwi wewnątrz ojczystej natury. Jakby ojczyznę przemieszało się arteriami, tętnicami, które pulsują od nadmiaru gotowości, do otwierania się pąków, by pszczoły mogły nektarem zasilić swoje potomstwo. Żyjemy w środku raju, ale trzeba maja, żeby uświadomić sobie urodę tych wnętrzności a z niebios spływa jak łaska przenajświętsza złotawy pył, mgła zielonkawa. Skrapla się i krystalizuje w ruń, przenika w głąb ziem.

Być na łonie natury, patrzeć przed siebie i widzieć na horyzoncie zagajnik, do którego prowadzi piaszczysta droga, rozległe pole, dolina, górka przy bajorku gąszcz wysmukłych trzcin, las pełen jałowców, rozłożystych sosen i wysmukłych świerków.

Piękne, aż przepiękne a do tego jastrząb zatacza koło, kontrolując teren. Bezwzględna cisza promienie słońca i powiew powietrza. Piesek śpi skulony, a kotki leniwie przeciągają się i chyba o niczym nie myślą, bo tylko od czasu do czasu pomrukują. Tak wygląda upływający czas przy nicnierobieniu, a przy tym wzięte piwo z naturalnej lodówki – wykopanego dołu pod kamieniem.

Świat jak szafa grająca, ale zatraciliśmy umiejętność słuchania. Matka natura zadbała o odpowiednią głośność, a ustronne doliny, wzniesienia, przy których możemy się poczuć jak na salach koncertowych. Słucham grzmotów, kropli spadającego deszczu, hulającego wiatru, wsłuchuje się w otoczenie, a nie pojedyncze dźwięki, wyłączam myślenie, bo ziemia to szafa grająca na baterie słoneczne, a fauna daje fascynujący koncert. Uświadamiam sobie, że jestem w tej sytuacji wyjątkowo, chcę wytupać z ciała frustracje i nie traktuję niczego na tym świecie zbyt poważnie. To najlepsza recepta na spokój. Troski to rzeczy, które są częścią życia, więc trzeba to zaakceptować jako część „kontraktu” na ludzkie życie. Cisza jest potrzebna, żeby móc się rozwijać, inaczej nie wyjdziemy z pułapki zagrożenia. Trzeba zatrzymać się, dać swobodnie ponieść rzece czasu. Myśleć o „niebieskich migdałach”, czyli w głowie mogą okazać się rzeczy niebywałe, będzie to sugestia jakiegoś konkretnego pożytku z odpoczynku.

Wieś, kilka domów, a na dachach talerze telewizyjne anten. Słupy wysokiego napięcia przypominające, że i tu kiedyś dotarła cywilizacja, ale nie ma już ani jednej krowy, tylko gdzieś kilka kur plącze się po podwórku i od czasu do czasu słychać pienie koguta. Kundel leniwie spogląda przed siebie, wystawiając łeb z budy. Dym spokojnie gdzieniegdzie wypływa z komina, oznajmiając, że jeszcze płynie życie. Dalej mniej lub bardziej okazała ruina; kiedyś ktoś tu mieszkał. W innym miejscu dom pusty a  na podwórku lekko pochylona wygódka, otoczona wysokimi pokrzywami, nawet płotu nie ma, tylko kilka pozostawionych próchniejących smutnych kołków, które już zbyteczne, lecz nie dały się czasowi, by odejść.

Wyobraźnia sięga przedwieczność, kiedy to na początku świata była cisza, mącił ja jedynie szum mórz i rzek, powiew wiatru, grzmot w czasie burzy i uderzenia fal o morski brzeg. Gdy pojawiły się człowiek i maczuga, zaczął walić w pień drzew by przegnać zwierzęta dziksze niż on sam, nie zakłóciło to zbędnie naturalnego porządku. W późniejszym czasie dochodzą okrzyki mówców do tłumu, którzy mocą strun głosowych przekonywali lud o pożytkach swoich poglądów.

Przemysłowy hałas, którego natura i ludzkość do tej pory nie znały, koncertował się w kilku miejscach świata. Większa część mieszkańców Ziemi budziła się przy śpiewie ptaków i szła spać przy dźwięku kościelnych dzwonów, czy mamrotaniu szamana.

Bóg oprócz człowieka stworzył inne byty rozumne i wolne, a Bogowie i ludzie podlegają prawu tajemnego ruchu, który sprawia, że te różne byty przybliżają się do siebie, albo oddalają. Nie stanowią jednej rodziny, a dostęp do ich kultu jest zamknięty. Widzimy jedynie krzeczące boskie iskry, pomiędzy którym błyska święte drżenie, czasami prowadzi to do lekceważenia świata duchowego, a nawet do niewiary w jego istnieniu. Taka postawa skutkuje zanikaniu świadomości, że człowiek żyje na styku dwóch światów.

Istnieją teorie, że w człowieku i przyrodzie występują energie siły, potencjały, nad którymi można zapanować w określony, rytualny sposób, dokonując obrzędów i wtajemniczeń. Niebezpieczna staje się też sytuacja, kiedy człowiek chce być idolem dla innych i by to jemu oddawana była cześć i chwała. W sposób świadomy bądź nieświadomy otacza się osobami, które stają się podległymi. Tworzy z siebie bożka, narzeka na otaczających go ludzi. Staje się agresywny, nerwowy, przygląda się innym, mówi o nich źle, by umniejszyć ich wartość. Nie może uzyskać tożsamości bez stworzenia własnego wroga. Wróg nadaje sens istnieniu, a to daje tożsamość i cechy heroiczne a więc wroga demonizuje, oskarża o przestępstwo, albo ukazuje nikczemność i tworzy diabła, który zagraża jego systemowi wartości. Sprawą egzystencjonalną staje się usunięcia wroga, wypchnięcie go na margines. Rozsiewa lęk, tworzy atmosferę, w której myśli o krwawej pomście. Przy tych praktykach demon mówi; „Pozwól, żebym mógł skorzystać z wiedzy o tobie, żebym mógł skorzystać z twojej woli otwórz bramy twego serca”. Jaki jest sens ludzkiej egzystencji i skąd się bierze chciwość czy bezwzględne pragnienie dominacji nad innymi?

Ludzie tańczą swoje tańce w różnych związkach, które mają swoje układy, kroki, a każdy ma w głowie jasne oczekiwania wobec kroków i zachowań drugiej osoby. Uświadomienie tego, co czujemy w kontakcie z drugim człowiekiem zamiast obwiniania go za to, jest początkiem narodzin tańca, którego nie trzeba nazwać, nadawać mu wytyczonych kroków… tańca, w którym tańczą :wolne istoty”.

Świat z trudem utrzymuje względną równowagę i nie trzeba wiele, by ją zburzyć, ale nową móc wytworzyć. Warto uczyć się pokory i szacunku do ożywionego i nieożywionego mikrokosmosu. Odpowiedzialność dotyczy nie tylko przekazania dziedzictwa ale i powiększania go, zachowania i ocalenia tego co wartościowe, przekazanie tym, co przyjdą po nas – czyli przyszłości.

Płyniemy jak chmury, przemieniamy się jak one i jest wrażenie zmieniającego się życia. Następuje stała zmiana barw, wieczny ruch, pozorny bezruch, który co chwilę się zmienia i nigdy nie wraca do punktu wyjścia. Doceń świat żyj w zachwycie i wdzięczności, żyj przeszłością albo przyszłością, mając nadzieję, że coś się uda. Przestań złościć się, wydziwiać,  skarżyć i czuć się skrzywdzonym dlatego, że kosmos nie spełnił oczekiwań. Uznasz, że to coś złego, zaczniesz cierpieć i wtedy będzie trudniej działać. Cierpienie jest wynikiem chęci, żeby świat był jakiś…, ale on taki nie jest. Prędzej czy później każdy wysiądzie na jakiejś ze stacji. Mając do dyspozycji tylko czas, próbujemy go wyprzedzać. „Jestem wodą i prochem, płynę jak obłok, a ciało moje żyć będzie jak trawa zielona, mam  obowiązek troszczenie się o świat, o człowieka. Jestem nie po to, aby mnie kochali i podziwiali, ale po to, bym ja kochał i działał.”

To ciekawe zatrzymać świat, czas i siebie samego, to protest wobec konieczności biegania z wywieszonym językiem po świecie, w którym coraz trudniej jest doświadczyć sensu życia. Utrzymuję stan obojętności, leże w wysokiej trawie, jest cicho i ciepło, mgła zalewa wszystko dookoła, ustaje atak komarów, widoczność sięga na kilka metrów, i jest coś wspólnego, jakiś rodzaj tożsamości między mgłą a nudą. Co jakiś czas skroplona mgła spływa po woli niczym minuta nudy. We mgle nigdzie nie trzeba się spieszyć, wszędzie tak samo daleko i tak samo blisko. Wszystko co może być interesujące, jest zasłonięte widokiem mgły.

Przebywając w krainie nudy, mogę pozwolić sobie na wyobraźnię jak ze snu. Zamykam oczy, słyszę i widzę najpiękniejszą operę na świecie. Wchodzę w świat mistyczny, chwalę Pana za dary natury, słyszę twórczość idei kultur, dźwięki, tonacje, akordy, barwy. Odnajduję krajobraz, gdzie widok niepojęty, dziwny, nieodgadniony. Odnajduje to, co cieszy co najbardziej pasuje, z czym dobrze. Przezroczyste powietrze, bujna roślinność, zróżnicowany krajobraz, bezkresne przestrzenie. Dzień ma się ku końcowi pora odpocząć. Nogi wyciągnięte i można od tak sobie poruszać palcami, połykając piwko, myśleć o niczym i gapić się do woli.

Jest to wymarzony, cel podróży – natura, ptasie śpiewy to namiętności, wielcy wirtuozi, mistrzowie – ten skowronek polny, pokrzewka, słowik, drozd, kruk, mewa, i inni więksi i mniejsi, o zmierzchu, nocą, świcie grają i śpiewają. Każde miejsce ma swój kolor, siłę, tajemniczą moc, a soki krążące w pniu stanowią krwioobieg niosące życie i energię.

Dionizy Purta

WYRÓŻNIENIA SPECJALNE REDAKCJI PODLASKI  SENIOR 

WŁADYSŁAW AMIELAŃCZYK Z SOKÓŁKI „PIERWSI NAUCZYCIELE, KTÓRYCH PAMIĘTAM”

Pierwsi nauczyciele, których pamiętam

Z pewną irytację obserwuję wielomiesięczne przepychanki zwolenników reformy szkolnictwa i ich przeciwników. Każda ze stron podaje przekonujące argumenty za swoją wizją nauczania. Podobne zmagania towarzyszyły reformie, gdy przed laty wprowadzano gimnazja, ustalano nowe zasady nauczania, zmieniano czas trwania szkół podstawowych i liceów. Z tej okazji, niezależnie od mojego punktu widzenia na skłonności reformatorskie Ministerstwa Oświaty, czy też Ministerstwa Edukacji Narodowej, przypominają mi się moi pierwsi nauczyciele i siedmioletnia szkoła podstawowa.
Przed II Wojną Światową – tam gdzie mieszkaliśmy – była sześcioklasowa szkoła powszechna. Obejmowała swoim zasięgiem kilka wiosek Powiatu Sokólskiego. Ukończyli ją moi rodzice. Nauka nie była popularna. Chłopi, w większości analfabeci, posyłali dzieci do szkoły niechętnie
i tylko w okresie późno jesiennym, i zimowym. W pozostałym czasie dzieci służyły do roboty
w polu.
We wrześniu 1939 roku, po zajęciu tych terenów przez Armię Sowiecką, cały rejon Sokólszczyzny wcielono do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i utworzono cztero klasową Szkołę Ludową, z obowiązującym językiem rosyjskim. Przez dwa lata okupacji, nauczycielki dawnej szkoły, odważnie i konsekwentnie działały na rzecz utrzymania polskości we wsiach zajętych przez zaborców. Jedna z nich, pani Stanisława Księżniak, za propagowanie mowy polskiej i rozpowszechnianie zakazanej literatury, została deportowana w głąb Rosji.

Po Rosjanach przyszli Niemcy. Rozpoczęła się druga, trwająca cztery lata okupacja – tym razem agresorów z zachodu. Nie mogło być już żadnej szkoły. Były natomiast nauczycielki: pani Halina Zaborowska, Stefania Burdacka i Maria Belczyk. Tak jak poprzednio, z zaangażowaniem, na tajnych kompletach, uczyły języka polskiego i historii. Chętnym, a więc moim rodzicom również, pożyczały książki – najczęściej Sienkiewicza, Konopnickiej, Prusa i Orzeszkowej – pisarki tych stron. Na „Trylogii” Henryka Sienkiewicza, pisanej „ku pokrzepieniu serc”, uczyliśmy się z bratem sztuki czytania.
Trzy nauczycielki, które uczyły moich rodziców, przetrwały wojnę i to one, zaraz po ustąpieniu frontu, spontanicznie, bez etatowego zatrudnienia, rozpoczęły organizowanie nauczania.
Panie Zaborowska, późniejsza kierowniczka szkoły, Burdacka, przyszła moja wychowawczyni
i Belczyk, przeprowadziły rekrutację do szkoły, i przydzielały dzieci do odpowiednich klas. Umiejętności czytania i pisania mojego starszego brata panie wyceniły na klasę trzecią, moje –
na drugą.
Mimo, że utworzona szkoła była siedmioklasowa, dzieci starczyło na trzy podstawowe klasy. Pozostałe były niepełne, po kilkoro uczniów, albo na początku nie było ich wcale. Tak zapóźnione w edukacji były wsie tego regionu.
Pewną ilustracją takiego stanu rzeczy może być „Konopielka” Edwarda Redlińskiego, pisarza, który mieszkał u mojej cioci w Supraślu. Historia, którą opisuje Redliński działa się jednak 30 lat później; przedtem było gorzej, dużo ciemniej – dosłownie i w przenośni.
Wielu chłopów, tak jak i przed wojną, sprzeciwiało się posyłaniu dzieci, a więc siły roboczej, do szkoły. Poza tym, wysłanie dziecka do szkoły wiązało się z obowiązkiem utrzymania nauczycielek. Kolejno należało dostarczać podstawowych produktów żywnościowych, jako że początkowo nie miały one innego źródła utrzymania.
Lekcje poszczególnych klas odbywały się u gospodarzy, którzy wynajmowali izbę, na ten cel adoptowaną. Jeżeli chodzi o podopiecznych, panie miały w części sprawę ułatwioną, bo część dzieci miała rodziców, których ci sami nauczyciele, w swoim czasie, uczyli również. Taki dwupokoleniowy nauczyciel kilku przedmiotów, to już nie był tylko nauczyciel, lecz cała instytucja wychowawcza.
Nauczycielki sprawdzały głowy, czy nie ma wszy; oglądały ręce i zaglądały do uszu, czy nie są brudne. W zależności od zachowania, określonego czynu lub wypowiedzi ucznia bywało, że biły po łapach linijką, albo piórnikiem; ale potrafiły też przytulić i pocałować w czoło jako przejaw uznania. Panie uczyły języka polskiego, rachunków, później przyrody, historii i geografii.
W tamtych czasach uczenie poprawnej polszczyzny wiejskich dzieci, mówiących „po prostu”, to jest mieszaniną białoruskiego i polskiego z przewagą tego pierwszego, było potrzebą chwili,
i punktem honoru każdego nauczyciela. Większość rodziców tych dzieci, tak jak i przed wojną, nie umiała czytać ani pisać.
Dużym problemem był brak podręczników. Regułą było przekazywanie ich przez starsze dzieci młodszym, oraz uczenie się z jednej książki przez kilkoro dzieci.
Na początku, tuż po przejściu frontu, uczyliśmy się ze starych, zniszczonych, przedwojennych książek, które nasze nauczycielki przechowały. Pisaliśmy obsadką przy kopciuchu, czyli lampie naftowej, na różnych poniemieckich drukach, lub między linijkami zapisanych zeszytów, które były rarytasem.
W utworzonej szkole nie zajmowano się gimnastyką, śpiewem i robotami ręcznymi. Śpiewu uczono na religii w kościele i w kółku ministrantów. O gimnastykę i roboty ręczne dbali w nadmiarze rodzice.
Nauczycielki, niezależnie jakimi przedmiotami się zajmowały, uczyły miłości do Boga, ludzi, zwierząt i roślin; wdzięczności i szczególnego uznania dla rodziców, i ludzi starszych; szacunku dla kromki chleba i medalika. Do dziś z pewnym zażenowaniem ucinam gałąź, lub ścinam drzewo. Robię to tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Nie wyobrażam wyrzucenia kawałka chleba do śmietnika; a gdyby był już niejadalny, spaliłbym go, lub delikatnie odłożył na pryzmę kompostową. Nauczycielki wpajały nawet najmłodszym, że są Polakami, że naszym znakiem jest Orzeł Biały, a ojczyzną – Polska; a jak zdobywaną, czytaliśmy w obowiązkowej i pożądanej „Trylogii” Sienkiewicza. Wiersz „Kto ty jesteś?…”, znało obowiązkowo każde dziecko. Poza tym uczono dzieci wiejskie, aby nie siorbać, nie smarkać, nie przeklinać. Odkrywano też istnienie i możliwość użycia noża, i widelca. Nauczono używania słów „dzień dobry”, proszę”; uczono, że bezcenne są słowa „dziękuję” i „przepraszam”.
Pani Burdacka nauczyła nas też wiersza, „Chcesz być czymś w życiu, to się ucz…”; powtarzały go przy różnej okazji pozostałe dwie panie. Nie wiedziałem wówczas kto był autorem tych wierszy, chociaż panie pewnie mówiły. Dla nas uczniów były to wiersze naszych nauczycielek, były treścią ich nauczania. Dopiero później, już w wieku dojrzałym, sprawdziłem że autorem jednego jest Władysław Bełza: poeta, publicysta, piewca polskości, a drugiego Ignacy Baliński: prawnik, pisarz
i działacz społeczny.
Gdy skończyłem drugą klasę, zdarzyło się, że w poszukiwaniu lepszego chleba, z całą rodziną wyjechaliśmy do Gdyni. Tam chodziłem do trzeciej, czwartej, piątej i szóstej klasy. Z tego okresu zapamiętałem, jeżeli chodzi o nauczycieli, dwoje – no może troje. Pana od polskiego, wychowawcę trzeciej klasy, który z zaciekłością i upodobaniem bił uczniów kijem, nie wyjaśniając zbytnio za co. Delikwenta wypiętego na ławce przytrzymywało dwóch przerośniętych kolegów – Kaszubów. Z klasy szóstej pamiętam pana od matematyki, nazywanego przez nas Narciarzem, bo nosił takie spodnie – i tak jak my nie lubił przedmiotu, którego uczył. Z własnej inicjatywy i oczywiście też z naszej, przynosił książki, które odcinkami czytał. Gdy miała być klasówka, albo nie odrobiliśmy zadania domowego, wystarczyło tylko napomknąć, wyrazić zaciekawienie co było dalej. Robiły to zwykle dziewczyny, do których pan miał wyraźną słabość. Gdy zaczynały prosić i robić przymilne miny, z wyraźną ulgą wyciągał książkę, i z przejęciem czytał ciąg dalszy – przykładowo – książki o poławiaczach pereł. Był tylko jeden drobny mankament tej ratunkowej dla nas sytuacji. Czytając pan chodził między rzędami i gdy spostrzegł, lub mu się zdawało, że któryś z nas niezbyt uważnie słucha, boleśnie ciągnął go za ucho dodatkowo je wykręcając. Wspomnę jeszcze panią od fizyki, która potrafiła wzbudzić, szczególnie w chłopakach, zainteresowania fizyczne – a to z racji posiadania obfitego biustu.
Po powrocie do rodzinnej wsi, poszedłem do siódmej klasy, mieszczącej się w izbie u tego samego gospodarza i z wielką ulgą, wręcz radością, spotkałem moje nauczycielki: Panie Burdacką, Zaborowską i Belczykową, a także dawnych kolegów. Nauczycielki przywitały mnie
z nieukrywaną serdecznością, a koledzy, zwłaszcza koleżanki, z zaciekawieniem. Panie były jakby trochę starsze i bardziej zmęczone, koledzy bardziej wyrośnięci, a koleżanki rekompensowały
z nawiązką wspomnianą panią od fizyki.
Był zwyczaj, że na poszczególne lekcje nauczycielki zapraszały kogoś z rodziców, takich bardziej światłych, mówiących poprawną polszczyzną, których kiedyś uczyły – żeby też zachęcały dzieci do nauki. Moją mamę, zaprosiła pani Zaborowska na lekcję geografii. Słuchałem z przejęciem i byłem dumny z mojej mamy. Mówiła pięknie i przekonywająco. Mówiła o dalekich krajach, żyjących tam ludziach, o zwierzętach i roślinach, których oczywiście nie zna, a nawet nie wyobraża; ale wie od swoich, a więc i naszych nauczycielek, że tam są. Wie też, że my, jeżeli będziemy pracować nad sobą i uczyć się wytrwale, to będziemy mogli kiedyś tam pojechać, i to wszystko zobaczyć – również w imieniu swoich rodziców. Ich szansę na większą edukację
i poznanie świata zniweczyła bieda, zacofanie, i wojna. Na zakończenie powtórzyła znany nam wiersz o potrzebie nauki, którego ją też nauczyły nasze nauczycielki. Takich wierszy i takich treści uczono w podstawówce, przed i tuż po II Wojnie Światowej, w zabitej dechami wiosce Ziemi Sokólskiej.
W PRL – owskiej szkole, wspomnianych wierszy raczej nie uczono. Program był narzucony przez marksistowskich ideologów, kreował inne wartości, a socjalizm miał być ustrojem powszechnej szczęśliwości.
Teraz w szkole uczą, przede wszystkim, języków obcych, obsługi komputera, mnóstwa niezbędnych rzeczy do sprawnego poruszania się we współczesnym świecie – i bardzo dobrze. Jest to konieczne. Ostatnio słyszałem, że wiersz „ Kto ty jesteś?…” znowu ma rację bytu.
Niestety, zachowania prymitywne, brutalność, cynizm, cwaniactwo, narkotyki, bezideowość, stępienie uczuć wyższych i zwykłe chamstwo plenią się w najlepsze; zdają się nie razić w stopniu wystarczającym, części rodziców i niektórych nauczycieli. Dzieje się tak zarówno w szkołach wiejskich jak i miejskich. Pojawiły się też, tu i tam, przypadki wszawicy.
„ Nauka to potęgi klucz”; miałem to już w sobie – nawet po wielu latach, gdy moje nauczycielki poumierały. Tę prawdę powtarzali moi rodzice, którzy też umarli. Myślę, że to one, pierwsze nauczycielki, które pamiętam, wpłynęły w decydujący sposób na dwa pokolenia naszej rodziny. Zaszczepiły w nas pęd do wiedzy, poznawania świata i pracy nad sobą. Pozostawały w cieniu wydarzeń, zawsze skromne, konsekwentnie realizując swoje powołanie, nie oczekując pochwał, oklasków, podwyżek i reform.
Rodzice, rodzeństwo i ja zapamiętaliśmy słowa, które wpajały uczniom, powtarzając za ich autorem, Ignacym Balińskim; „Chcesz być czymś w życiu, to się ucz, Abyś nie zginął w tłumie; Nauka to potęgi klucz, W tym moc, co więcej umie”. Uwierzyliśmy tym słowom, uwierzyliśmy naszym Paniom.
Moja mama, przez całe życie wcielała je w czyn, uzupełniała wykształcenie, pracowała społecznie organizując kobiety w Koło Gospodyń Wiejskich, tworząc zespół folklorystyczny, pisząc dla niego teksty piosenek, projektując i szyjąc stroje, uzyskując razem z zespołem szereg nagród, i wyróżnień. Organizowała i uczestniczyła w najrozmaitszych kursach, wygrywała konkursy literackie, w tym ogólnopolskie mimo, że miała tylko wykształcenie podstawowe.
Nam dzieciom, przypominała nauki, mądrość naszych wspólnych wychowawczyń. Za swoją działalność na rzecz społeczności miejscowej, popularyzowanie oświaty i krzewienie kultury, wdrażanie praktycznych umiejętności wśród kobiet wiejskich, wychowanie, i wykształcenie dzieci otrzymywała liczne dyplomy, odznaczenia; między innymi Order Serca, Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Nawet komunistyczne władze doceniły jej zasługi, chociaż była osobą głęboko wierzącą i bezpartyjną. Dla nas, swoich dzieci, była bardzo ważnym pedagogiem i wychowawcą – przedłużeniem myśli i pracy naszych wspólnych nauczycielek.
Było nas pięcioro rodzeństwa. Świadectwa dojrzałości uzyskaliśmy po 4 letnich Liceach Ogólnokształcących. Wszyscy ukończyliśmy wyższe uczelnie i mamy tytuły naukowe: magistrów, doktorów, profesorów. Niektórzy z nas są po siedemdziesiątce. Nadal pracujemy, uczymy się nowych rzeczy i… zwiedzamy obce kraje. Byłem w ponad 80, nie tylko wzdłuż i wszerz globu, ale i w głąb, i w górę. Byłem więc nad morzem Martwym , 418 m p.p.m. , i jako najstarszy Polak zdobyłem Kilimandżaro, na wysokości 5895 m n.p.m.
Myślę, jestem pewien, że w osiągnięciach i odznaczeniach jakie otrzymywaliśmy, jest pierwotny, odległy w czasie, ale znaczący udział naszych pierwszych, wiejskich nauczycielek. Mogę powiedzieć, zmieniając nieco znaną sentencję, że „Dobry Nauczyciel to potęgi klucz”. Jestem szczęśliwy i zaszczycony, że nauczycielkami moich rodziców, mojego rodzeństwa i moimi, były Panie Stefania Burdacka, Halina Zaborowska i Maria Belczyk. Cieszę się, bo wiem, że i one byłyby dumne ze swoich uczniów.
Nowe czasy, inne – dużo lepsze możliwości życia i edukacji, Niezależnie od takiej czy innej reformy uważam, że w kształceniu, a także kształtowaniu charakterów najważniejsi są nauczyciele: rodzice i pedagodzy szkolni. Ich mądrość życiowa, wiedza, umiłowanie zawodu i dzieci sprawiają, że dla młodych są autorytetem, inspiracją, drogowskazem.

Władysław Amielańczyk

MARIAN BIZIUK Z SOKÓŁKI  – „MOJA PRZYGODA Z MOTORYZACJĄ” – WYRÓŻNIENIE SPECJALNE REDAKCJI PODLASKI  SENIOR

 

Moja przygoda z motoryzacją

Po zakończeniu nauk w Olsztynie, jako jedyny z sokólskich maturzystów rocznika 1954 wróciłem do rodzinnego miasta. Czekał już na mnie wolny etat do pracy zgodnie ze zdobytym wykształceniem. A praca ta miała wybitnie terenowy charakter. W roku 1960 komunikacja publiczna była skromna. Drogi w powiecie w większości gruntowe lub podsypane żwirem. Jedynym środkiem lokomocji pozostawał rower, którym czasami trzeba było pokonać 29- 30 km. W tym czasie pojawiły się w sklepach motorowery marki Simson, produkowane w NRD. Były stosunkowo drogie. Kosztowały 6000 zł, półroczne moje wynagrodzenie, ponieważ zarabiałem miesięcznie 1300 zł. Chęć kupna tegoż Simsona zaprzątała nieustannie moje myśli. Nie spełniałem warunków abym mógł kupić ten pojazd na raty. Ale w sklepie sprzedawcą był sąsiad, który dokonał jakiejś manipulacji i stałem się posiadaczem wymarzonego wehikułu. Tym samym zostałem po raz pierwszy zmotoryzowany. Przez kilka lat eksploatacji motoroweru, zjeździłem w sprawach służbowych cały powiat. Kilka razy byłem w Białymstoku. Intensywnie wykorzystywany pojazd wymagał kapitalnego remontu silnika. Sprzedałem go mechanikowi.

Coraz liczniej pojawiały się motocykle naszej rodzimej produkcji: Junak, SHL 175, WFM 125. Bieg czasu i postęp techniczny zmuszał do zmiany pojazdu. Jednak na przeszkodzie stanął problem posiadania prawa jazdy. W 1962 roku zapisałem się na kurs prawa jazdy w kategorii motocykl. Razem ze mną zapisał się nasz gospodarz, u którego wynajmowaliśmy mieszkanie. Zajęcia teoretyczne odbywały się w świetlicy Komendy Powiatowej Straży Pożarnej. Organizatorem kursów w tym czasie była Liga Obrony Kraju. Na zajęciach teoretycznych byłem kilka razy, gdyż doszedłem do wniosku po wysłuchaniu paru „wykładów”, że nic one mnie nie dają. Przepisów ruchu drogowego nauczyłem się z książki. Wykładowca wiedział tyle, ile było napisane w książce a może i mniej. Nie było sensu na marnowanie czasu. Nauka praktyczna jazdy odbywała się na targowicy. Poszedłem jeden raz jedynie po to by pokazać instruktorowi, że mnie nie trzeba uczyć. Jeżdżąc motorowerem jazdę miałem opanowaną bardzo dobrze. Prowadzenie motoroweru wymagało większej precyzji w operowaniu sprzęgłem i gazem, gdyż silnik miał małą moc.

Egzamin teoretyczny przed komisją, zdałem bez problemu. Egzamin praktyczny z jazdy odbywał się na ulicy Targowej. Polegał on na tym, że trzeba było ruszyć, przejechać odcinek ulicy po linii prostej, dokonać nawrotu, następnie przejechać dłuższy odcinek ulicy, ponownie dokonać nawrotu i podjechać do miejsca, z którego był start. Niby rzecz prosta, ale nie każdemu ten manewr wychodził sprawnie. Były kłopoty ze zmianą biegu i pokazaniem zmiany kierunku ruchu. Kłopot z precyzyjnym nawrotem, gdyż niektórym kursantom jezdnia była za wąska, a do tego dochodziły nerwy jak to ma miejsce przy każdym egzaminie. Gdy przyszła kolej na mnie, to usiadłem na motocykl, szybko i sprawnie zrobiłem kółeczko z wykonaniem niezbędnych czynności, to jest zmiana biegów, pokazanie kierunków, zatrzymanie się w wyznaczonym miejscu. Po zatrzymaniu się, zsiadłem z motoru i usłyszałem decyzję, że egzamin mam niezaliczony, ponieważ pojechałem za szybko i jestem piratem drogowym. Zdziwiony byłem nie tylko ja, ale i wszyscy zdający egzamin. Decyzja egzaminatora była jednak ostateczna. Mój gospodarz też nie zdał, bo jezdnia była mu za wąska i najechał na krawężnik. Było mu lżej przed żoną, gdyż i mnie oblano. Chcąc powtórnie zaliczyć egzamin trzeba było jechać do Wydziału Komunikacji przy Prez. WRN w Białymstoku lub szukać jakiegoś kursu w terenie, gdzie odbywał się egzamin i prosić instruktora o dopuszczenie do egzaminu. Ta druga ewentualność była dość kłopotliwa.

Zdecydowałem się na Białystok. Po opłaceniu egzaminu w wyznaczonym dniu stawię się w Wydziale Komunikacji na ul. Mickiewicza. Jest kilku chętnych do zdawania egzaminu. Po chwili oczekiwania zostajemy wyprowadzeni na zaplecze budynku, gdzie przed garażami samochodowymi jest wolny plac. Egzaminator wyciągnął z garażu motocykl, zapuścił silnik i każdemu z nas polecił wykonać ósemkę z pokazaniem zmiany kierunku jazdy. I to był cały egzamin.

Tylko obywatel posiadający prawo jazdy kategorii A mógł nabyć motocykl. Pieniądze nie było argumentem. Ot były czasy. Handel oferował dwa typy motocykli: SHL 175 ccm i WFM 125 ccm. SHL był motocyklem lepszym i droższym. WFM natomiast najbardziej popularnym i też nie tanim, gdyż kosztował 6000 zł, co stanowiło równowartość mojego czteromiesięcznego wynagrodzenia. Był już możliwy zakup na raty. Ostatecznie kupiłem motocykl marki WSK 125 w sklepie przy ul. 1 Maja, vis a vis ul. Garbarskiej. Był to zmodyfikowany egzemplarz. Podwozie WFM a silnik SHL, ale o pojemności 125 ccm. Motocykl okazał się bardzo dobrym pojazdem. Użytkowałem go z powodzeniem przez 10 lat. Poznałem dokładnie jego budowę, działanie i współdziałanie podzespołów. Podregulowałem gaźnik tak, że palił 2,5 litra paliwa na 100 km. przy prędkości max. 60 km na godzinę. Jeździłem zazwyczaj z prędkością 50 km. Za 10 lat zjeździłem kilka łańcuchów, dwa komplety opon, kilka przerywaczy, świec bez liku. Objeździłem cały powiat wzdłuż i wszerz w sprawach służbowych, pełniąc obowiązki biegłego sądowego, dokonując kwalifikacji polowej roślin uprawnych, selekcję negatywną ziemniaków, szkoleniami rolników. Motocykl był bezawaryjny i służył mi aż do momentu kupna samochodu. Po kupnie samochodu motocykl oddałem młodszemu bratu, który wykończył go w czasie jednego miesiąca. Pękła rama? Maszyna zakończyła swój żywot mimo sprawnego w dalszym ciągu silnika. Żal mi było tego „wiernego” motocykla, z którym przeżyłem w terenie wiele przygód.

Jak kupiłem motocykl to nie obowiązywały jeszcze kaski ochronne. W ciepłe dnie jeździło się bez nakrycia głowy. Gdy było zimno to głowę ochraniało się pilotką skórzaną. W połowie lat 60- tych wprowadzono obowiązek jazdy w kaskach. Pojawiły się one w sklepach ale były stosunkowo drogie. Kolega leśnik, pan H. B. załatwił mi kask ochronny, który używali drwale przy pracy w lesie i w nim jeździłem. Ponieważ kaski były nietypowe, milicja drogowa zaczęła je kwestionować i trzeba było kupić kask motocyklowy.

Motocyklem docierałem do miejscowości położonych w powiatach: sokólskim i dąbrowskim. W powiecie dąbrowskim miałem do załatwienia sprawy wynikające z obowiązków biegłego sądowego.. Najdalszy zakątek powiatu dąbrowskiego, do jakiego dotarłem, to była wieś Starożyńce nad rzeką Wołkuszanką. Rzeka ta w 1939 roku była granicą pomiędzy Niemcami i ZSRR. Rolnik, do którego miałem sprawę pokazał mi stojące na jego gruntach sowieckie bunkry z tzw. Linii Mołotowa, których stan techniczny był dobry. Jeden z stał na górce na otwartym terenie a drugi na wzniesieniu ,na którym już wyrósł lasek. W każdym bunkrze była wykopana bardzo głęboka studnia dlatego, że usytuowano je na wzniesieniach i trzeba było mocno wkopać się w ziemię aby dostać się do wody. W 22 czerwca 1941 roku Niemcy nie trudzili się w zdobywaniu tych bunkrów. Obeszli je bez walki. Załogi sowieckie bunkrów usytuowanych na polu rolnika,  wg. jego opowiadania, otworzyły ogień do Niemców i koło godz. 10.00, po poddaniu się zostały natychmiast rozstrzelane. Kilka razy kursowałem motocyklem do miejscowości położonych za Lipskiem po prawej stronie rzeki Biebrza.

Najdalsze wyjazdy były związane z kwalifikacją upraw nasiennych. Jednego razu przyjechałem do wsi Szaciły za Krynkami. Wieś wyludniona. Domy pootwierane. Nie ma kogo spytać gdzie są mieszkańcy ? W końcu docieram do jakiejś babci, która informuje mnie, że wszyscy są za lasem przy żniwach, a domy niestrzeżone, bo tu nikt obcy nie dociera. Przed swoimi nie zachodzi konieczność zamykania drzwi. Jadę za las, a tam faktycznie ludzie jak mrówki pracują przy sprzęcie żyta. Ponieważ we wsi było jeszcze zmianowanie trójpolowe wszyscy byli na poletku ozimin. Do Szacił dotarłem przez las od strony Góran i Grzybowszczyzny Starej.

Byłem u Wołoszyna, który mieszkał w lesie na kolonii za wsią Leszczany. Wołoszyn był bardzo ciekawą osobą. W swoim gospodarstwie wprowadzał różnego rodzaju rozwiązania techniczne. Na strumyku przepływającym obok gospodarstwa usypał zaporę i na tej zaporze zmontował elektrownię wodną. Wieczorami miał w swoim obejściu oświetlenie elektryczne. Do wozu drabiniastego zamontował silnik spalinowy ze skrzynią biegów, który pozyskał z rozbitej sowieckiej tankietki. Wóz ten uczynił pojazdem samobieżnym, którym z powodzeniem zwoził zbiory do stodoły. Nie miał wykształcenia a był konstruktorem- samoukiem urządzeń, które wymagały dosyć dużej wiedzy technicznej. Do wszystkiego dochodził na drodze dedukcji. Pewnego razu odwiedziliśmy Wołoszyna z redaktorem tygodnika „Panorama Północy”, panem Józefem Rybińskim, który napisał o nim obszerny reportaż.

Za wsią Wierzchlesie, w puszczy knyszyńskiej, na polanie o nazwie Suchy Grud mieszkał rolnik, który parał się nasiennictwem. Trzeba było do niego dotrzeć i dokonać oceny plantacji. Rozpytałem się w Wierzchlesiu o drogę i zagłębiłem się w ostępy Puszczy Knyszyńskie. Jadę i zastanawiam się, gdzie droga zaprowadzi zaprowadzi. W pewnym momencie las urywa się. Na polanie zabudowania gospodarcze a właściciel spokojnie nadzoruje pasące się stado owiec. Był mocno zdziwiony moim niezapowiedzianym pojawieniem się w tej oazie spokoju. Po oznajmieniu celu mojej wizyty, rolnik serdecznie ze mną porozmawiał. Odjeżdżając zauważyłem stojący samotnie, piękny dąb. Po kilku latach dowiaduję się, że pan H. podczas burzy schronił się pod ten wspaniały i zginął od pioruna. Spadkobiercą zmarłego był brat zamieszkały w Anglii, pilot w Dywizjonie 317 Wileńskim por. Cz. H.. Osobiście spotkałem się z pilotem, któremu jako biegły sądowy, dokonałem wyceny spadku. Gdy doszło do zapłaty odmówiłem jej przyjęcia, co spowodowało ogromne zdziwienie pana H. W ten skromny sposób chciałem dla własnej satysfakcji, uhonorować jego wojenne zasługi.

Innym razem pojechałem na kol. Kundzicze, w gminie Krynki, do pana S.. Była to osoba pracująca w Warszawie, która miała okazję podróżować po świecie. W tym reżimowym czasie uzyskanie możliwości wyjazdu za granicę czyniło taką osobę podejrzaną o współpracę ze służbami specjalnymi. Między innymi znalazł się w Japonii, gdzie kupił magnetofon, co w tym czasie było ogromnym rarytasem. Sidorowicz rozstał się z Warszawą, wrócił na ojcowiznę do Kundzicz i zaczął parać się „nowoczesnym rolnictwem”, między innymi kontraktując ponad 2 hektary trawy nasiennej w stopniu odsiewu superelita. Sąsiedzi, którzy borykali się ze swoimi gospodarstwami prosperującymi na słabych gruntach, podatkami, obowiązkowymi dostawami, mieli go za dziwaka. Taką też opinię miał i u innych. Po przybyciu do jego gospodarstwa poszliśmy na plantację. Trawa była wspaniała, nie zachwaszczona, wyrośnięta, kłosy bujne. Zapowiadał się dobry zbiór i dobry dochód. Sidorowicz mieszkał w dużej, betonowej piwnicy, stwarzającej pozory bunkra do wnętrza, którego mnie zaprosił. Byłem ostrożny w prowadzeniu rozmowy, gdyż byłem uprzedzony o nietypowym zachowaniu się S. Siadam za stołem w celu wypisania niezbędnej dokumentacji a S. w tym czasie pod stołem włącza magnetofon. W tej sytuacji oświadczam, że nie dostanie żadnych dokumentów o ile nie wyłączy magnetofonu. Moje stanowcze stanowisko poskutkowało. Zmieszany wyłączył urządzenie a ja szybko opuściłem tak „gościnnego” gospodarza.

Wracając do S. W początkowym okresie swego „gospodarowania” dojeżdżał do Kundzicz z Warszawy. Z czasem coraz dłużej przebywał w Kundziczach. Całymi wagonami kupował wapno nawozowe, brał kredyty na nawozy mineralne. Chciał nowocześnie prowadzić swoje gospodarstwo. Gdy rolnicy, jego sąsiedzi, starali się uciekać z tych słabych gruntów i bliskości granicy, która nie dawała żadnych perspektyw rozwoju, on angażował swoje siły w produkcję rolną. Wszyscy na niego spoglądali z podziwem.

Podczas powrotu do Sokółki przez Krynki, pękła w motocyklu linka od sprzęgła. Jestem na pustkowiu, bezradny. Po namyśle decyduję się na jazdę na drugim biegu. Byle dojechać do Krynek, a tam znajdzie się jakieś rozwiązanie. Zapalam silnik na pych, na drugim biegu i ruszam w drogę. Trzeba spróbować włączyć trzeci bieg bez sprzęgła. Dobieram odpowiednią prędkość, zamykam gaz i delikatnie wrzucam trzeci bieg. Wszedł. W tej sytuacji dojadę bez problemu do Sokółki. W Krynkach na rondzie stoi funkcjonariusz Milicji Drogowej R. przy swoim służbowym motocyklu marki „Junak”. R. znany jest wszystkim zmotoryzowanym w całym powiecie sokólskim jako osoba bezkompromisowa w przestrzeganiu przepisów ruchu drogowego. Zatrzymuję się przy nim i mówię, jaki mam problem techniczny z motocyklem. O dziwo, R. powiedział jak usunąć usterkę i dał mi część zamienną. Od tego czasu zmieniłem zdanie o tym człowieku.

W czasie prowadzenia kwalifikacji polowej plantacji nasiennych na kol. Łubianka, w gromadzie Białousy znalazłem się pod lasem u pana S.. Zaczął mi szwankować motocykl. Przed wyjazdem z Sokółki, zatankowałem do pełna bak motocykla. W stacji benzynowej była jakaś usterka i tankowano z paliwem wodę. Gdy woda dostała się do gaźnika, to powodowała przerwanie dopływu paliwa i silnik nie chciał pracować. Jak ja zorientowałem się w tej usterce, to już nie przypominam. Silnik stawał mi kilka razy i za każdym razem musiałem czyścić gaźnik. Na posesji S. zabieram się do kolejnego czyszczenia gaźnika, a tym czasie rozpętała się silna burza. Gromy walą jeden za drugim. Siedzimy przestraszeni w domu S.oczekując poprawy pogody. Ziemia została zlana strumieniami wody i w tych warunkach nie ma jak chodzić po polach. Musiałem wracać do domu. Drogą przez las do Szyndzieli i stąd przez Bogusze do Sokółki.

Innym razem ogromna burza zaskoczyła mnie we wsi Janowszczyzna. Była tak gwałtowna, że zostawiłem motocykl na ulicy i skryłem się w domu starszej, samotnej kobiety, mieszkającej vis a vis szkoły. Pioruny waliły wokół szkoły i domu tej kobiety. We dwójkę drżeliśmy ze strachu. Po kilkunastu minutach burza uspokoiła się.

Pewnego razu pojechałem na teren gromady Szudziałowo do wsi Ostrów Południowy. Dojeżdżając do posesji pana K., u którego miałem dokonać oceny plantacji, zostałem zaatakowany przez pszczoły. Porzuciłem motocykl pod płotem i szybko oddaliłem się od niego, gdyż nad nim krążyły bojowo nastawione pszczoły. Powoli dotarłem do domu K. Okazało się, że to u nich było miodobranie, co tak rozwścieczyło owady. Wracając do Sokółki we wsi Ostrów Północny zeszło mi powietrze z tylnego koła. Miałem ze sobą samoprzylepne łatki, więc zabrałem się za remont dętki. Zajęło mi to sporo czasu i ustalony plan pobytu w terenie uległ załamaniu. Uległa też załamaniu pogoda. Zaczął padać dosyć intensywny deszcz. Nie pozostaje nic innego jak powrót do Sokółki. Od wsi Ostrówek aż do Sokółki jechałem w strugach deszczu. Po przyjeździe do domu miałem tylko suche plecy. Deszcz tak zacinał w twarz i w oczy, że trudno było prowadzić motocykl, a okularów ochronnych nie posiadałem. Na drugi dzień rano okazało się, że w kole nie ma powietrza. Założona latka samoprzylepna nie zdała egzaminu albowiem była „przylepiona” niewłaściwą stroną.

Z pszczołami i motocyklem miałem kilka innych nieprzyjemnych zdarzeń. Pewnego razu pszczoła wpadła pod kask i użądliła w małżowinę uszną. Innym razem wracając z Kamionki Starej pszczoła wpadła w prawy rękaw i użądliła w przedramię. I nic by nie było, ponieważ nie jestem specjalnie czuły na pszczeli jad, ale mięsień na przedramieniu obrzękł i podczas jazdy drgając sprawiał dokuczliwy ból. Trudno było prawą ręką utrzymać kierownicę motocykla i manipulować pokrętłem gazu.

Najwięcej plantacji nasiennych sadzeniaków ziemniaka miałem na terenie gromady Bombla. Po kilkakrotnych wyjazdach znałem wszystkich plantatorów i gdzie są położone ich grunta. Do Bombli dojeżdżałem przez las z kierunku Rozedranki Starej przez kol. Gnidzin. Poznałem wszystkie drogi i dróżki w lesie pomiędzy Sokółką a Bomblą.

W latach 60- tych posiadanie motocykla było dużą nobilitacją. O samochodzie osobowym nikt nie marzył. O samochodzie zaczęliśmy snuć plany w połowie lat 70- tych. Poprawiła się sytuacja materialna społeczeństwa i rozpoczęto produkcję samochodów osobowych. W 1973 roku zapisałem się na kurs prawa jazdy kat. B tzn. pozwolenie na prowadzenie samochodu osobowego. Kurs prowadzony był przez LOK w świetlicy straży pożarnej. Świetlica obskurna. Instruktorem jazdy i wykładowcą przepisów ruchu drogowego był P. z Sidry. Pomocy naukowych żadnych. Zajęć teoretycznych było kilka, ograniczających się do pobieżnego omówienia znaków drogowych. Kursanci musiał poznać przepisy ruchu drogowego w ramach nauki własnej. Jak wyglądała nauka jazdy kursantów, nie wiem. Była prowadzona na samochodzie marki „Warszawa”.

Moja jazda szkoleniowa wyglądała tak.. Jednego razu w ramach nauki jazdy prowadziłem samochód na trasie Sokółka- Sidra. Instruktor mieszkał w Sidrze. Miał sprawę do domu, więc pojechaliśmy do Sidry. Z Sidry do Sokółki prowadził samochód C. który razem ze mną uczęszczał na kurs. W trakcie tej jazdy instruktor oświadczył, że mamy do dyspozycji samochód służbowy i powinniśmy uczyć się jazdy w ramach wyjazdów służbowych na służbowym samochodzie ? Innym razem pojechaliśmy do Białegostoku, bo instruktor miał tam do załatwienia jakąś sprawę służbową. Prowadziłem samochód do Białegostoku i po mieście. Co chwilę byłem wybijany z rytmu prawidłowego prowadzenia pojazdu. Instruktor przy prawym siedzeniu miał zdublowany pedał sprzęgła i hamulec. Nie wierząc moim umiejętnościom, co chwila używał tych pedałów. Chcę wycisnąć sprzęgło, a tu okazuje się, że jest już ono wyciśnięte. Takim sposobem prowadzenia pojazdu byłem całkowicie zdekoncentrowany. I tyle było mojej jazdy szkoleniowej. Kurs zakończył się, ustalono termin egzaminu a ja jestem w niepewności. Instruktor oświadczył, że egzamin zdawać będę w innym terminie. Jaki był tego powód już nie pamiętam? Ustaliliśmy, że zostanę powiadomiony o terminie i miejscu egzaminu.

I tak też się stało. Któregoś dnia po południu, a mieszkaliśmy na Osiedlu Zielonym wpada do domu i oświadcza, że jedziemy na egzamin, do Bombli ? Sadza mnie za kierownicę i ruszamy w kierunku Janowa. Poleca rozwinąć większą prędkość jazdy aby nie spóźnić się. W Wasilówce przed Janowem mamy w samochodzie awarię. Pękł pasek klinowy i zagotowała się woda w chłodnicy. Instruktor nie ma paska zapasowego. Dalsza jazda jest niemożliwa. Z egzaminu nic nie będzie. Do Janowa jest około 5 km. Po ostygnięciu chłodnicy postanawia dojechać do Janowa bez paska. Tam jest stacja benzynowa i możliwość zakupu paska. Na gotującym się płynie chłodniczym docieramy do Janowa. Instruktor zakłada nowy pasek, uzupełnia płyn w chłodnicy i ruszamy do Bombli. Przyjeżdżamy o zmroku. Egzamin już na ukończeniu. Rozpoczynają się szepty między instruktorem a egzaminatorami? W pierwszej chwili nie chcieli mnie egzaminować z powodu spóźnienia. Po egzaminie teoretycznym czekamy na jazdę egzaminacyjną ? Poligon do jazdy to ulica przez wieś i droga gruntowa pomiędzy wsiami. W całkowitych ciemnościach odbywa się jazda egzaminacyjna. Przez wieś Bomblę, dalej do wsi Przesławka i skręt w prawo w kierunku wsi Brody. Gdzieś na drodze gruntowej manewr cofnięcia pojazdu w celu ustawienia samochodu do jazdy powrotnej. Z jazdy egzaminacyjnej byłem bardzo niezadowolony, ponieważ instruktor nieustannie używał za mnie sprzęgła i hamulca. Wybijało mnie to z prawidłowego panowania nad samochodem. Wyczułem, że pomimo ciemności egzaminator zorientował się w tych manewrach i nie chciał zaliczyć jazdy egzaminacyjnej. Całą winę za to składałem na barki instruktora za zbędne pomaganie. Pan P. wyczuł to i zaczął zabiegi u członków komisji, aby pozytywnie ocenili egzamin. Niewątpliwie znał się osobiście z egzaminatorami, albowiem nie był instruktorem nowicjuszem, a do tego kombinatorem pierwszej klasy. W taki deseń przeszedłem „przeszkolenie i egzamin” na prawo jazdy kategorii „B” tzn. pozwolenie na prowadzenie samochodów osobowych.

W kilka miesięcy po uzyskaniu prawa jazdy pan P. zaczął namawiać mnie abym został instruktorem jazdy w LOK Białystok. Jaki miał w tym cel nie wiem ? Stanowczo mu odmówiłem, gdyż moje obowiązki służbowe nie pozwalały mi zajmować się nauczaniem jazdy.

Teraz zaczęły się zabiegi dotyczące kupna samochodu. W grę wchodził samochód marki „Syrena”. Najtańszy, najprymitywniejszy i najłatwiejszy do nabycia. Trzeba było w Białymstoku zapisać się w kolejkę i wpłacić akonto wartość pojazdu w wysokości 65000 zł. Sprzedałem panu S. z ul. Targowej, dotychczasowemu dzierżawcy, swoje 2,5 ha ziemi uprawnej za kwotę 40000 zł. Teść dał nam 10000 zł. Ojciec wziął w Banku Spółdzielczym 15000 zł pożyczki, która potem spłacałem. W ten sposób uciułałem niezbędne pieniądze.

Wiosną 1972 roku otrzymałem zawiadomienie o odbiorze samochodu. Nie mając żadnego doświadczenia w prowadzeniu samochodu, poprosiłem kolegę z pracy O. M., aby mi przeprowadził samochód do Sokółki. M. był już doświadczonym kierowcą. Samochód odebraliśmy z salonu przy ul. Zwycięstwa w Białymstoku. Teraz zaczęła się prawdziwa nauka jazdy. Początkowo trzeba było zapoznać się z samochodem a potem powoli uczyć się jego opanowania na drogach publicznych. Pierwsze jazdy były niepewne, ale szybko nabrałem wprawy. Zaczęliśmy z żoną dojeżdżać do pracy. Z nastaniem zimy przekonaliśmy się, że nieustanne korzystanie z samochodu jest złe, albowiem człowiek robi się mięczakiem. Gdy trzeba było zacząć chodzić do miasta, bo nie było warunków do jazdy, okazało się, że nogi odmawiają posłuszeństwa. To był sygnał jak dalej korzystać z samochodu. Szybko też przekonałem się, że przy kwalifikacji polowej plantacji nasiennych samochód absolutnie nie zdaje egzaminu, bo nie ma jak jeździć po polnych drogach i miedzach, gdzie motocykl był niezastąpiony.

Eksploatowałem Syrenkę prawie 5 lat. W tym czasie dwa lub trzy razy na rok jeździliśmy do rodziców żony, mieszkających na Podkarpaciu. Pierwszy wyjazd, to była eskapada w nieznane. Nie miałem wprawy w poruszaniu się w labiryncie ulic w miastach, przez które przejeżdżaliśmy. Pierwszy raz zabłądziłem w Siemiatyczach? Za Siemiatyczami odpoczywaliśmy w lesie, gdyż byłem wykończony prowadzeniem samochodu i wrażeniami z tego wynikającymi. Z wielkimi tarapatami pokonałem Lublin, skąd pojechaliśmy do Biłgoraja, do siostry żony.. W Biłgoraju przy ciepłej aurze, nocowaliśmy pod namiotem. Pokonanie odległości Sokółka- Ropczyce, 530 km. było jednorazowo za dużym wysiłkiem. Następne przejazdy szły już lepiej. Potem był wyjazd na wczasy do Gołdapi., nad morze do Jarosławca. Najdłuższa trasa to Sokółka- Toruń- Gniezno- Poznań- Berlin- Drezno- Gerlitz- Brzeg- Ojców- Kraków- Ropczyce- Sokółka. Pokonaliśmy dużą Pętlę bieszczadzką. Benzyna była tania, my młodzi i ciekawi świata. Samochód spisywał się bardzo dobrze. Był wygodny i pojemny jeśli chodzi o bagaż. Zrobiłem nową, bardzo przyjemną tapicerkę. Jednak samochód przeżył się moralnie i zaczęliśmy marzyć o Fiaciku. Po prawie pięcioletnim użytkowaniu sprzedałem Syrenę do Suwałk, siostrze pana J. Uzyskane ze sprzedaży pieniądze wpłaciłem na konto i zapisałem się w kolejkę na Fiata 124p. Przez ten czas poznałem dobrze przepisy ruchu drogowego i budowę samochodu. Zdobyłem praktykę prowadzenia samochodu w różnych warunkach terenowych. Na bieżąco byłem zorientowany w problematyce motoryzacyjnej, systematycznie czytając tygodnik „Motor”. Pracując, jako Dyrektor SKR Sokółka przez całe lato prowadziłem samochód służbowy marki Warszawa M 20.

Po krótkim oczekiwaniu dostałem zawiadomienie o odbiorze Fiacika. Był to rok 1977. Tym razem do salonu samochodowego na ul. Zwycięstwa w Białymstoku pojechałem sam. Byłem już w miarę doświadczonym kierowcą. Samochód był jednym z pierwszych egzemplarzy produkcyjnych. Zabezpieczenie antykorozyjne karoserii bez zastrzeżeń. Ogumienie włoskie. Dużo podzespołów zagranicznych.

Przez pierwsze 5 lat obsługa samochodu ograniczała się do tankowania paliwa. Do tego pojazdu nie miałem żadnych większych uwag. Jeździłem nim przez 14 lat. Zaczęła sypać się karoseria. Silnik dalej był w bardzo dobrym stanie. Sprzedałem go na giełdzie w Białymstoku w 1989 roku za kwotę równoważną 500 dolarom. I już więcej samochodu nie kupiłem. Ale nie był to koniec mojego kontaktu z motoryzacją.

Jednak funkcji instruktora nauki jazdy nie uniknąłem. Gdy pracowałem na stanowisku Dyrektora Spółdzielni Kółek Rolniczych w Sokółce wraz ze swoim zastępcą ds. technicznych, zostaliśmy służbowo zobowiązani do prowadzenia kursów traktorzystów dla rolników, na uprawnienia w zakresie kategorii T. Był rok 1976. Do tego czasu kursy traktorzystów prowadziły Państwowe Ośrodki Mechanizacyjne. Kurs taki trwał 6 miesięcy i oprócz przepisów ruchu drogowego, prowadzenia ciągnika z przyczepami po drogach publicznych, miał za zadanie nauczyć budowy i eksploatacji ciągnika oraz maszyn z nim współpracujących. Ktoś na szczeblu centralnym wymyślił, aby kursy te prowadziły SKR- y i ponosiły ich koszty. Kursant nie ponosił żadnych kosztów nauki. Chodziło o jak najszybsze zmechanizowanie rolnictwa. Jak rolnik będzie miał prawo jazdy to będzie zabiegał o kupno ciągnika i maszyn rolniczych. W dalszej konsekwencji będzie zwiększenie produkcji rolnej. Wyłonił się problem instruktorów. Zobowiązano SKR-y do wytypowania dwóch pracowników, którzy będą mogli poprowadzić szkolenie teoretyczne i praktyczne. Po krótkim przeszkoleniu i zaliczeniu egzaminów otrzymaliśmy uprawnienia instruktorów nauki jazdy. Pierwszy kurs traktorzystów z zakresu przepisów ruchu drogowego i budowy ciągnika prowadziłem w wynajętej sali LOK- u przy ul. 1 Maja. Korzystałem ze skromnych „pomocy naukowych”, jakimi dysponował LOK. Zajęcia praktyczne z kursantami „prowadził” mój zastępca do spraw technicznych przy pomocy Andrzeja B. Nadzór organizacyjny nad kursem sprawował Andrzej B. który miał ku temu niezbędny spryt i zdolności. Na następny kurs Andrzej załatwił salę w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego przy ulicy Grodzieńskiej. ZDZ był wyspecjalizowany w prowadzeniu kursów na prawo jazdy i miał lepsze pomoce wizualne jak LOK. Kierownikiem ZDZ była pani Wanda B., która miała problemy z wykładowcami przepisów ruchu drogowego. Instruktorzy byli chętni prowadzić zajęcia praktyczne a wykładów teoretycznych unikali. Pani B. jak zapoznała się z moim sposobem prowadzenia zajęć teoretycznych natychmiast zaproponowała mi zatrudnienie w ZDZ.

I tak zaczęło się. Prowadziłem wykłady z przepisów ruchu drogowego i budowy pojazdów samochodowych przez 24 lata, do roku 2000, przygotowując amatorów motoryzacji do egzaminu państwowego. Rocznie przeprowadzałem 4 do 5- ciu kursów z ilością słuchaczy od 25- 30 osób. 22 lat x 4 turnusy x 28 osób = 2464 ? Z czasem zacząłem prowadzić zajęcia praktyczne z jazdy motocyklem. Po uzyskaniu prawa jazdy kat. T prowadziłem zajęcia praktyczne motocyklem i ciągnikiem z przyczepą. Na placu jeden kursant kręcił motocyklem ósemki a drugi w tym samym czasie trenował cofanie ciągnikiem z przyczepą. W 1990 roku jak przestałem pracować zawodowo, to zatrudnienie w ZDZ było moim źródłem utrzymania, gdyż renta z ZUS była bardzo skromna. Wytyczne centralne do szkolenia kierowców ciągle ulegały zmianom. Rosły też wymogi stawiane instruktorom. Musiałem zaliczyć kurs i egzamin doskonalający instruktorów jazdy w Porosłach, organizowany przez Wydział Komunikacji Prez. WRN.w Białymstoku. Po kilku latach ukończyć roczny kurs dydaktyczno- pedagogiczny zakończony egzaminem komisyjnym w Bielsku Podlaskim i przejść badania specjalistyczne dla kierowców pojazdów specjalnych w Suwałkach.

W trakcie prowadzenia nauki teoretycznej nauczyłem się obsługiwać aparat filmowy, przy pomocy, którego wyświetlałem filmy instruktarzowe. Z czasem weszła na wyposażenie kamera video z monitorem. Poprawiło się wyposażenie sali wykładowej. Wprowadzono nagłośnienie, podświetlane znaki drogowe. Mogłem wszystkie te pomoce dydaktyczne wykorzystywać do ilustracji zajęć teoretycznych. Zajęcia teoretyczne prowadziłem na jednym kursie przez dwa miesiące, dwa razy w tygodniu po 2,5- 3 godz. zegarowych i zawsze miałem temat do omawiania.

Kierownikiem Ośrodka Szkoleniowego Zakładu Doskonalenia Zawodowego w Sokółce była pani Wanda B., z wykształcenia pedagog. Starała się o stworzenie odpowiednich warunków do właściwego prowadzenia szkolenia. Dbała o właściwe wyposażenie sali wykładowej w pomoce dydaktyczne. Dbała o zabezpieczenie frekwencji na kursie. Jeśli kursant opuszczał udział w wykładach, potrafiła zadzwonić do rodziców z prośbą o zdyscyplinowanie syna lub córkę. Były dziewczyny, które mówiły w domu, że idą na kurs a do ZDZ nie docierały. Na zakończenie kursu przeprowadzała egzaminy końcowe i o ile kursant miał słabą znajomość kodeksu drogowego, to potrafiła nie dopuścić do egzaminu państwowego.

Jako wykładowca musiałem prowadzić dziennik lekcyjny ze szczegółowym rozpisaniem tematyki lekcji, sprawdzać frekwencję i prowadzić zajęcia wg. reguł obowiązujących w szkolnictwie powszechnym. Ponieważ przez dwa lata parałem się zawodem nauczyciela nie sprawiało mi to specjalnych kłopotów. Od czasu do czasu lekcje moje były wizytowane przez nauczycieli dydaktyków z Kuratorium Oświaty z Białegostoku lub panią P. z Sokółki. Władze oświatowe dążyły do tego, aby młodzież pragnąca zdobyć prawo jazdy, była jak najlepiej przygotowana od strony teoretycznej i praktycznej. Z czasem zaczęły następować zmiany w szkoleniu kierowców, zdaniem instruktorów jazdy, na gorsze. Kursanci zaczęli kodeks drogowy poznawać w ramach nauki własnej. Instruktor miał spełniać rolę konsultanta. Egzaminy zaczęto przeprowadzać na testach. Przyszły kierowca poznawał testy, ale nie zawsze potrafił dobrze interpretować przepisy kodeksu drogowego. Przykład: na pytanie, z jaką prędkością można poruszać się w terenie zabudowanym? Pada odpowiedź 50 km. Prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć do 50 km. Przyszły kierowca nie potrafił tej rozbieżności wytłumaczyć.

Nauka jazdy i egzaminy na prawo jazdy kategorii A odbywały się na motocyklu marki WFM 125. Podczas zajęć praktycznych zdarzały się sytuacje śmieszne i groźne. Chętnych do zdobycia uprawnień na kierowanie motocyklem było dużo. Początkowo naukę jazdy motocyklem prowadziłem na parkingu przy kościele parafialnym. Na kurs kategorii ABT zapisał się chłopak z Sokółki, który jak się później okazało nie powinien uzyskać zaświadczenia lekarskiego, gdyż był trochę niepełnosprawny umysłowo. Zagadnienia teoretyczne miał opanowane w stopniu lepszym jak dobrze. Gdy przyszła na niego kolej jazdy, to poleciłem mu uruchomić silnik, co też uczynił. Następnie spytałem czy wie jak ruszyć, co też mi potwierdził. Próba ruszenia z miejsca nie powiodła się. Spostrzegłem natychmiast brak koordynacji w manipulowaniu sprzęgłem i gazem. Po powtórnym uruchomieniu silnika poleciłem mu spokojne ruszenie z miejsca. Wrzucił pierwszy bieg, dodał gazu, puścił sprzęgło i wyrwał na jednym kole z miejsca jak rakieta. Pędził na oślep w kierunku ulicy Mickiewicza. Omal nie rozjechał kobietę idącą do kościoła, która zdążyła uskoczyć za żywopłot. Nie trafił we wjazd na parking, ale całym pędem rąbnął w drewniane przęsło parkanu kościelnego, które od uderzenia położyło się na chodnik. Pokonał to leżące przęsło parkanu, przeciął ulicę Mickiewicza i rąbnął w siatkę posesji szkolnej. Odbił się od siatki, obrócił się w lewo o 90 stopni i pomknął dalej po chodniku w kierunku ulicy Grodzieńskiej. Co on dalej uczynił nie wiem ? Na chodniku ulicy Grodzieńskiej zgasł mu silnik. Odetchnąłem z ogromną ulgą. Dzieciaki grające w piłkę na placu szkolnym jak zobaczyły, kto i jak jedzie na motocyklu, to z wrzaskiem i śmiechem pognały za kursantem. Potem okazało się, że dzieci wiedziały o jego niepełnosprawności i dlatego narobiły śmiechu. Na szczęście nic się nie stało kursantowi i motocyklowi, jedynie został rozwalony parafialny parkan. Dalszej nauki jazdy na motocyklu z tą osoba już nie było. Matka tego kursanta stała za żywopłotem i była świadkiem tego wydarzenia.

Inna śmieszna sytuacja, jaka wydarzyła się podczas egzaminu. Egzamin odbywał się na placu przykościelnym i polegał na tym, że trzeba było zrobić kółko wokół drzewa lipowego, przy tym należało wykazać się umiejętnością ruszania, zmianą biegu, pokazania zmiany kierunku jazdy i zatrzymania się. Sygnał do ruszania i zatrzymania się dawał egzaminator Jan Dobrzyński. Kandydat do prawa jazdy był spoza kursu organizowanego przez ZDZ. Na sygnał ruszył i dalej już tylko jechał nie wykonując żadnych zalecanych czynności. Po trzecim kółku egzaminator daje polecenie zatrzymania się, a egzaminowany dalej kręci kółka. Nic do niego nie dociera, przestraszony, zapatrzony przed siebie ciągle jedzie. Kilka osób w odpowiednim momencie pochwyciło motocykl i tak zakończył się egzamin, wynikiem negatywnym.

Z czasem naukę jazdy przenieśliśmy na targowicę. Z Białegostoku otrzymaliśmy motocykl marki „Jawa 250”, ciężki i szybki. Polecono szkolić kursantów na motocyklu ciężkim, albowiem motocykle lekkie wycofywane były z eksploatacji. Polecenie łatwo wydać, natomiast gorzej je zrealizować. Bardzo szybko okazało się, że szkolenie nowicjuszy na takim typie motocykli jest niebezpieczne i nie zdaje egzaminu. Motocykl Jawa okazał się za ciężki, a szczególnie za szybki. Jazda na wolnych obrotach powodowała szybkie rozładowanie akumulatora. Trzeba było go ciągle doładowywać prostownikiem. Motocykl miał skomplikowaną instalację elektryczną, a kursanci mieli tendencję do włączania wszystkiego i sprawdzania jak to działa.

Pewnego razu kursant jadący Jawą za ostro wziął zakręt. W efekcie motocykl na miękkim podłożu wpadł w poślizg i przewrócił się na bok. Traf chciał, że obok była kałuża wody. Kursant spadł na plecy z motocykla w sam środek tej kałuży. Obok leży motocykl w kłębach pary buchającej z rozgrzanego silnika.

Innym razem kursant trenował na placu targowicy, na miejscu, na którym dziś stoi kościół. Jak on jechał, nie wiem? Dość, że uderzył w drzewo. Motocykl odbił się od drzewa, przewrócił na bok, leży z pracującym silnikiem i obracającym się tylnym kołem. Kursant, który spadł z motocykla, szybko podrywa się z ziemi, chwyta za kierownicę motocykla chcąc go postawić. W położeniu pionowym motocykl wyrywa się mu z rąk, przejeżdża kilka metrów i przewraca się. Dopiero ja podbiegłem, wycisnąłem sprzęgło i postawiłem motocykl na kołach.

Musiałem z Jawy szybko zrezygnować i wrócić do WFM- ki. Kursantów trzeba był nieustannie pilnować, gdyż byli tacy, którzy mieli tendencję do nieprzewidzianych wybryków. Na chwilę poszedłem do garażu, wracam na plac a kursanta nie ma. Zaczynam pytać innych gdzie on pojechał. Powiadają, że w stronę Bogusz. Po jakichś 10 minutach faktycznie jedzie od strony Bogusz. Na pytanie dlaczego to zrobił oświadczył, że chciał wypróbować motocykl ? Sprawdzić, jaką rozwija prędkość? Był bez kasku, motocykl nie zarejestrowany. Kursant tego nie brał pod uwagę. Całe szczęście, że nie było milicji.

Innym razem zamiast po placu, kursant Kurza z Sokółki jechał po chodniku? Nadjechała milicja i ukarała mnie mandatem za brak nadzoru?? Jak go mogłem upilnować? Moich argumentów nie chcieli przyjąć do wiadomości. Raz omalże nie doszło do tragedii. Było trzech kursantów do jazdy motocyklem. Narysowałem ósemkę, poleciłem kręcić kółeczka i poszedłem do garażu. Jak tylko oddaliłem się z placu, kursant opuścił miejsce ćwiczeń i ruszył w drugi koniec targowicy. Dokonał nawrotu i na pełnym gazie chciał sprawdzić ile motocykl wyciągnie szybkości ? Ruszył w kierunku ul. Ogrodowej. Za późno i za gwałtownie zaczął hamować. Wpadł w poślizg. Motocykl położył się na bok i siłą rozpędu trzasnął w ścianę murowanych bud, stojących na końcu placu. Siła uderzenia była tak duża, że wyrwało silnik z ramy. Motocykl nie nadawał się do dalszego użytku. Szczęście, że kursant wcześniej spadł z motocykla. Jedynie dźwignia sprzęgła przygniotła mu palce lewej ręki. Przychodzę na plac, motocykl leży pod ścianą, a nad nim stoi trójka „niewiniątek”. Kursant trzyma się za rękę. Myślałem, że ma złamaną. W tej sytuacji kazałem mu iść do szpitala na prześwietlenie. Nie przychodził na jazdę przez cały miesiąc, gdyż miał obolałą rękę. Do ramy motocykla musiałem zamontować drugi silnik, który miałem na stanie w garażu. Przygoda ta mogła skończyć się przykrymi konsekwencjami dla kursanta i dla mnie, ponieważ jeździł bez kasku. Do kręcenia ósemek kursanci nie chcieli nakładać kasku. Po tym wypadku spotkałem ojca tegoż pechowego kursanta, śp. pana K, który mnie przepraszał za wybryk syna, który omal nie doprowadził do tragedii.

Spory odsetek kursantów nie chciał brać udziału w zajęciach praktycznych, ponieważ posiadali w domu motocykle i mieli doskonale opanowaną jazdę. Trzeba było ich zmuszać do przyjścia na plac ćwiczeń pod pretekstem zapoznania się z zasadami zdawania egzaminu z jazdy motocyklem. Kursant przychodził na targowicę, z uśmiechem popatrzył na naszą biedulkę WFM- kę, wykręcił kilka ósemek i oświadczył, żeby mu więcej nie zawracać głowy. Byli też tacy kursanci, którzy przyjeżdżali na plac ćwiczeń swoimi eleganckimi motocyklami, którymi jeździli po drogach publicznych nie mając prawa jazdy. Zapisał się na kurs, bo nie miał innej możliwości legalnego zdobycia prawa jazdy.

Miałem na nauce jazdy motocyklem dwóch chłopaków, bliźniaków, podobnych do siebie, że nie potrafiłem ich rozróżnić. Jeździli dobrze. Jeden zdał egzamin z jazdy za pierwszym podejściem, a drugi nie mógł zaliczyć w kilku podejściach i był załamany. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że na egzamin pojechał sprytniejszy i było po sprawie. Nikt tej zamiany nie był w stanie wykryć, tym bardziej, że egzamin zdawany był w Białymstoku.

Innym razem podczas egzaminu było dwóch kursantów o takim samym nazwisku. Obaj ubiegali się o uprawnienia na motocykl. Tylko jeden z nich zaliczył testy dodatkowe na motocykl. Egzamin z jazdy odbywał się na targowicy. Ten, który nie został dopuszczony do egzaminu przyszedł na targowicę przyglądać się jak koledzy zdają jazdę. Słyszy, że egzaminator wywołuje jego po imieniu i nazwisku do jazdy. Siada na motocykl i zalicza egzamin, ale nie protestuje, bo zdezorientowany nie wie o co chodzi. Natomiast drugi, ten który miał zdawać jazdę, nie zdaje, bo egzaminator nie wzywa go do jazdy. Po skończonym egzaminie, podczas pisania protokołu końcowego z egzaminu sprawa zamiany osób wyjaśniła się. Konsternacja. Po wymianie uwag i wyjaśnieniu pomyłki egzaminatorzy postanowili skorygować egzamin teoretyczny i zaliczyć egzamin obu. Po kilku dniach kursant, który nie zdawał jazdy przychodzi do Ośrodka ZDZ w celu ustalenia terminu powtórnego egzaminu z jazdy motocyklem i dowiaduje się, że egzamin ma zaliczony. Był tym zaskoczony.

Motocykl do nauki jazdy musiałem nieustannie remontować. Zmieniać linki do sprzęgła i gazu. Napinać łańcuch. Nie zliczę ile razy kompletnie rozbierałem i składałem silnik w celu wymiany zużytych podzespołów. Doszedłem do takiej wprawy, że wymianę łańcuszka sprzęgłowego dokonywałem w ciągu 30 minut. Tylko dzięki tym zabiegom motocykl był na chodzie. Nikt w Sokółce nie chciał podjąć się usuwania usterek za niską opłatą. Na wysokie rachunki nie zgadzał się Kierownik naszego Ośrodka

Nauka jazdy ciągnikiem marki Ursus C 330 z kabiną i przyczepą dwuosiową, polegała na opanowaniu wykonywania manewrów, jakie obowiązywały na egzaminie państwowym. Każdy przyszły traktorzysta miał już opanowaną jazdę do przodu, albowiem większość chłopaków pochodziła ze wsi. Na egzaminie trzeba było wykazać się umiejętnością cofania do tyłu zestawem ciągnik- przyczepa dwuosiowa. O ile cofanie do tyłu przyczepą jednoosiową było łatwe o tyle dwuosiową dla wielu sprawiało poważne kłopoty. Byli kursanci, którzy szybko opanowali te manewry, inni po długim treningu trwającym nieraz do 18 godzin i trzecia grupa, którzy w żaden sposób nie mogli skoordynować ruchów ciągnik- przyczepa. Nie wystarczyło cofanie po linii prostej. Manewr miał być wykonany po łuku, po ściśle określonej, ograniczonej trasie i kończyć się wjechaniem do bramki imitującej garaż lub wrota stodoły. Z tymi opornymi zaczynaliśmy naukę cofania na przednim zaczepie, by po kilku godzinach przejść na tylny zaczep. Pomalutku, z lekcji na lekcję kursant opanowywał manewry, by w końcu umieć tyle, aby zaliczyć egzamin. Co ciekawe, że miałem na kursie traktorzystów młode dziewczyny, które szybciej od chłopaków opanowały manewry cofania i pewniej zdawały egzamin państwowy. Cofanie wykonywało się na biegu terenowym- wolniejszym.

Miałem chłopaka z Kurowszczyzny, który przychodził na naukę jazdy ciągnikiem w czarnych, wyprasowanych na kant spodniach. Nie miał zielonego pojęcia o jeździe do tyłu. Jak zorientowałem się w jego „umiejętnościach”, to przerzuciłem przyczepę na przedni zaczep ciągnika. W tym położeniu prowadzenie przyczepy do tyłu jest łatwe i powszechnie stosowane przez rolników. Ten chłopak i w tym ustawieniu nie potrafił cofnąć przyczepy na odcinku kilku metrów. Moje usilne tłumaczenia jak trzeba kręcić kierownicą nie dawały żadnego efektu. Doszedłem do wniosku, że chłopak absolutnie nie rozumie, co się od niego wymaga. Przyszedł na kilka lekcji. Za każdym razem jazda do tyłu na przednim zaczepie nic nie dawała. Przyczepa jechała w swoją stronę a ciągnik w swoją. Nie potrafił zapanować nad przyczepą i ciągnikiem, i zrezygnował z dalszego szkolenia. Zauważyłem, że przy każdej jego bytności na szkoleniu w oddali stał mężczyzna. Potem chłopcy powiedzieli mi, że był to ojciec kursanta. Minęło kilka tygodni, skończyło się szkolenie. Odbył się egzamin państwowy w Białymstoku. Kursanci znający delikwenta z Kurowszczyzny i jego umiejętności z uśmieszkiem na ustach informują mnie, że uzyskał prawo jazdy na ciągnik ??.

Chłopak z kolonii Bogusze, od młodych lat pracujący na gospodarstwie rolnym, nie miał żadnych problemów z wykonywaniem manewrów do tyłu. Oświadczył mi, że nic nowego na kursie nie nauczy się. W związku z prowadzeniem gospodarstwa rolnego szkoda mu czasu na przychodzenie na zajęcia. Uzgodniliśmy, że co pewien czas przyjdzie na targowicę, gdzie ćwiczyliśmy i potrenuje manewry cofania. Pojechał na egzamin do Białegostoku i nie zdał ! Tak wytwarzała się u młodzieży negatywna opinia o egzaminatorach pracujących w Wojewódzkim Ośrodku Egzaminacyjnym. Czy byłą prawdziwa? Nie wiem.

Inny, niepozorny chłopak z Zubrzycy koło Babik. Wsiadł na ciągnik, wrzucił wsteczny bieg szosowy i na pełnym gazie jechał z przyczepą do tyłu jak po sznurku. Zrobił to kilka razy. Patrzyłem na to z podziwem, gdyż takiego speca jeszcze nie miałem. Poleciłem mu wykonać manewr po łuku, co też uczynił. Na moje pytanie skąd u niego takie umiejętności, z uśmiechem odpowiedział, że już od dawna umie cofać przyczepę do tyłu. Obaj doszliśmy do wniosku, że obecność jego na szkoleniu jest tylko stratą czasu. W tej sytuacji chłopak zaproponował mi abym w zamian uczył cofania jego brat, który był uczniem w Zespole Szkól Rolniczych. Przystałem na tę propozycję. Brat, który stał w oddali, został przywołany i poleciłem mu wsiąść do ciągnika. I tu zaczął się problem. Nie wiem z jakiego powodu bał się ciągnika ? Nie chciał wsiąść do kabiny. Słowne przekonywanie nic nie daje. Więc obaj złapaliśmy go za bary i na siłę ładujemy na ciągnik, a ten zaparł się nogami. Nasze wysiłki skończyły się niepowodzeniem. Miał uraz na tle ciągnika. Panicznie bał się maszyny. Moje i kursanta dobre chęci skończyły się niepowodzeniem.

Miałem kursanta, który kilka lat jeździł ciągnikiem po drogach publicznych województwa, nie posiadając uprawnień. Opowiadał, że nie raz spotykał na swojej drodze milicjantów, ale nigdy nie był kontrolowany. W końcu postanowił zrobić prawo jazdy. Starszy pan z Sokółki ubiegał się o uprawnienia kat „A”. Mieszkał na peryferiach Sokółki a motocyklem kursował do centrum po zakupy. Oświadczył, ze egzaminu na testach nie będzie zdawał, bo testów nie rozumie i prosi o sprawdzenie jego wiedzy podczas egzaminu ustnego.

Prowadząc zajęcia teoretyczne zwracałem szczególną uwagę kursantom na konieczność dostosowania prędkości jazdy do warunków panujących na drodze oraz przestrzegania elementarnych postanowień kodeksu drogowego. Łamanie tych zasad w wielu wypadkach prowadzi do tragedii. I tak chłopak ze wsi Wierzchlesie, sprytny, pojętny, bez problemu uzyskał uprawnienia w kat. ABT. Rodzice dobrze uposażeni kupili mu samochód osobowy. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem wybrał się do Kamionki Starej wypożyczyć kasety magnetowidowe. Jadąc nie zapiął pasa bezpieczeństwa. Rozwinął nadmierną prędkość na zakręcie drogi. Samochód wypadł z jezdni i dachował. Kierowca został wyrzucony z kabiny i przygnieciony pojazdem. Wynik, śmierć na miejscu Inny wypadek chłopaka z kol. Ostrówek k/wsi Straż. Po uzyskaniu prawa jazdy rodzice kupują synowi motocykl marki Jawa, którym dojeżdża do pracy w Sokółce. Rano, po nocnej zmianie wraca do domu. Motocyklista z dużą prędkością wyprzedza ciężarówkę na trzeciego. Zawirowanie powietrza spowodowane przez mijające się pojazdy ciężarowe powoduje, że motocyklista traci panowanie nad kierownicą, zostaje wciągnięty pod koła samochodu i ponosi śmierć na miejscu. Wspominam o tym, gdyż obaj chłopcy byli naszymi kursantami, ale młodzieńcza brawura i nieprzestrzeganie przepisów przyniosły tragiczny finał.

Z nastaniem zimy nie prowadziliśmy nauki jazdy motocyklem a jedynie ciągnikiem. Chętnych na prawo jazdy kat. T było dużo. Szkolenie praktyczne trzeba było prowadzić bez względu na warunki atmosferyczne. Przy temperaturze poniżej zera był problem z uruchomieniem silnika w ciągniku. Natomiast przy mrozach był dodatkowy problem z utrzymaniem właściwej temperatury wody w chłodnicy. Silnik pracował na niskich obrotach i dochodziło do zamarzania chłodnicy.

Mankamenty te zostały usunięte przez praktyczne rady rolników i doświadczonych traktorzystów. Pewnego mroźnego dnia nie mogłem uruchomić silnika. Akumulator wydawał „ostatnie tchnienie”. Moim wysiłkom przyglądał się nieznany mi człowiek ze wsi. Podchodzi do mnie i mówi, że bardzo łatwo jest uruchomić silnik w ciągniku jak wstrzyknie się trochę paliwa do kolektora ssącego. W tym celu poradził mi wywiercić w kolektorze ssącym otworek o średnicy 2- 3 mm, przez który najlepiej strzykawką lekarską podać około 10 ml. paliwa. Jak silnik uruchomi się to otworek ten należy zaślepić. Tak też zrobiłem. Oprócz tego na stacji benzynowej nabywałem spray, ułatwiający uruchamianie silników wysokoprężnych w samochodach osobowych, który podawało się do filtra powietrza. Po wstrzyknięciu paliwa i spraju, wystarczyło kilka obrotów rozrusznikiem i silnik w ciągniku zaskakiwał.

Ciągnik stał w zimnym garażu. Silnik był chłodzony wodą. Nie miałem możliwości zalania chłodnicy gorącą wodą. W tej sytuacji najpierw uruchamiałem silnik bez wody w chłodnicy. Jak byłem pewny, że będzie normalnie pracował wtedy dopiero stopniowo zalewałem wodę do chłodnicy. Przy większych mrozach chłodnica zamarzała i woda w bloku zaczynała się gotować. Przyczyną tego był termostat. Na niskich obrotach silnika woda w chłodnicy nie uzyskiwała odpowiedniej temperatury, termostat nie otwierał się, woda nie krążyła w układzie silnik- chłodnica, a jedynie w bloku silnikowym, w obiegu małym. Taka sytuacja powodowała zamarzanie chłodnicy, przegrzewanie się silnika, a końcowym efektem mogła być awaria silnika. Doświadczony traktorzysta polecił mi usunąć termostat, co rozwiąże problem. Powiedział, że rolnicy eksploatujący ciągniki zimą mają usunięte termostaty w celu niedopuszczenia do zamarzania chłodnicy. Szybko skorzystałem z tej rady. Usunąłem termostat, między maskę ciągnika a chłodnicę włożyłem starą kołdrę, a samą maskę zaślepiłem grubym kartonem. Zimne powietrze nie dostawało się na chłodnicę od przodu ciągnika. Po tych usprawnieniach prowadziłem naukę jazdy przy mrozach nawet poniżej 10 st. C.

Nie był to jednak koniec utrapień wynikających z niskiej temperatury. Należało zwracać uwagę czy tankowane paliwo jest przystosowane do niskich temperatur, czyli tzw. zimowe. W paliwie letnim przy niskich temperaturach w całym układzie paliwowym wytrącała się parafina i silnik był całkowicie niesprawny. We wszystkich przewodach paliwowych i filtrach znajdowała się biała maź parafinowa, która była nie do usunięcia. Trzeba było ciągnik postawić do ogrzewanego pomieszczenia lub czekać na podniesienie się temperatury powietrza w granice 5 stopni. Jednego roku grudzień był stosunkowo ciepły i w stacji benzynowej w SKR, w której tankowałem paliwo nie dokonano wymiany paliwa na zimowe. Niespodziewanie wyskoczył mróz. Ciągnik został całkowicie zatkany parafiną. Musiałem przerwać naukę jazdy aż do momentu podniesienia się temperatury powietrza i rozpuszczenia się parafiny w układzie paliwowym. I w tym wypadku rady udzielił mi nie żaden specjalista od motoryzacji, ale rolnik. Trzeba usunąć filtr siatkowy z układu paliwowego i wytrącająca się parafina nie będzie odcinać dopływu paliwa do pompy wtryskowej. Jednak taki ciągnik nie może być eksploatowany długo.

Kierowcy samochodów ciężarowych, posiadających silniki wysokoprężne „poprawiali” zimą jakość paliwa dolewając do baku kilka litrów benzyny. Byle nie za dużo. Poradzili mi abym czynił to samo w ciągniku. Olej napędowy w połączeniu z benzyną szybciej dostawał w cylindrze samozapłonu w niskich temperaturach. Raz wlałem za dużo benzyny i wtedy silnik dostawał za wcześnie samozapłonu mieszanki, co objawiało się w metalicznych, wyraźnych stukach w silniku. Groził to uszkodzeniem wału korbowego. Szybko dolałem do zbiornika oleju napędowego aby uniknąć tych niebezpiecznych odgłosów wydzielanych przez silnik ciągnika.

Szkoleniem teoretycznym i praktycznym kierowców zajmowałem się przez 25 lat. Prowadziłem też kursy na przewóz materiałów niebezpiecznych. Definitywnie zakończyłem pracę w tej dziedzinie w 2000 roku. Wynagrodzenie za prowadzenie nauki jazdy motocyklem jak i ciągnikiem było bardzo skromne. Wynosiło miesięcznie średnio około 500 zł. Wystarczyło to do pokrycia wydatków związanych z utrzymaniem mieszkania i było dodatkiem do skromnej renty, jaką otrzymywałem w latach 90- tych. Przez cały czas praca była wykonywana na zasadach umowy zlecenia i w związku z tym otrzymywane wynagrodzenie nie wpłynęło na zwiększenie emerytury. Wyszkolenie takiej armii kierowców pojazdów samochodowych miało jakieś znaczenie gospodarcze?

Przez 24 lat obserwowałem zmieniający się system szkolenia kierowców. W początkach lat 60-tych szkolenie było prowadzone na wzór lekcji w szkołach. Wykłady, odpytywanie kursantów, ćwiczenia na tzw. krzyżówkach, prowadzenie dziennika, sprawdzanie obecności, przygotowanie konspektu do każdej lekcji. Kurs kończył się egzaminem wstępnym. Mogliśmy stwierdzić, w jakim stopniu kursanci opanowali kodeks drogowy i jakie wyniki dawała nasza praca. Egzamin teoretyczny i z jazdy odbywał się na oczach wszystkich. Powoli wprowadzano udoskonalenia. Egzamin teoretyczny odbywał się na testach. Było 20 zestawów testów po 20 pytań. Każde pytanie zawierało jedną prawidłową odpowiedź. Kursanci nastawili się na zaliczenie testów. Byli tacy, że znali je na pamięć, ale czy umieli właściwie interpretować przepisy ruchu drogowego? Starałem się omówić pytania testowe, ale było to w całości niemożliwe, gdyż tych pytań było 400. Zakładano, że egzaminator miał prawo zadawać pytania uzupełniające. Ale nikt tego nie robił. Egzaminatorzy mieli plastikowe szablony i przykładając je do testów, sprawdzali wyniki w wyciętych okienkach. Gdy to zobaczyłem, pomyślałem, że tak egzaminować mógłby uczeń szkoły podstawowej. Zwiększono ilość zestawów. I to nie usprawniło wg mnie sprawy. Następnie skomplikowano odpowiedzi, gdyż na każde pytanie była jedna, dwie lub trzy prawidłowe odpowiedzi. Nam „starym” instruktorom taki rodzaj szkolenia kierowców nie podobał się. Egzaminy przeniosły się do Białegostoku. Jazda była zaliczana indywidualnie. Rodziło to różne podejrzenia. Wprowadzono kamery w samochodach egzaminacyjnych. Weszły do teoretycznego szkolenia komputery. Zmienił się całkowicie system szkolenia. Zwiększono rygorystycznie wymogi i sposób egzaminowania. Jaki dało to skutek w poprawie bezpieczeństwa ruchu drogowego? Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Takowej mogą udzielić tylko specjaliści tym zajmujący się, gdyż ilość pojazdów poruszających się na drogach niewspółmiernie wzrosła i wywiera wpływ na wypadkowość.

W 2000 roku wprowadzono dalsze zaostrzenia wymogów stawianych instruktorom, wzrosły niewspółmiernie koszty uzyskania legitymacji instruktora, co spowodowało, że stara kadra wycofała się. Szkolenie kierowców zgodnie z duchem czasu, przeszło w ręce przedsiębiorczych, prywatnych instruktorów. Skończyła się biurokracja, z którą mieliśmy nieustanny kłopot. Zadaniem prywatnego ośrodka szkoleniowego jest dobre przygotowanie kandydata na kierowcę do egzaminu państwowego.

Jest to część zapisu, ku pamięci naszym wnukom, jak i w jakich warunkach wypełnialiśmy swoje obowiązki służbowe.

Marian Biziuk

 DANUTA WAŚKO Z  ŁOMŻY –  „MOJE… DZIESIĄT KILKA LAT” – WYRÓŻNIENIE SPECJALNE REDAKCJI PODLASKI  SENIOR

 

 „ Moje…… dziesiąt kilka lat”

Pisząc o swoim życiu i osiągnięciach nie sposób nie nawiązać do korzeni. Moi dziadkowie, ze strony mamy, mieszkali w Mężeninie. Dziadek Stefan był wiejskim muzykantem, samoukiem, pochodził z biednej rodziny.Grał ze słuchu na harmonii pedałowej i bardzo ładnie śpiewał. Babcia natomiast pochodziła ze szlacheckiej rodziny i wydziedziczono ją, gdy wyszła za mąż. Dziadek służył w carskim wojsku i znał wiele piosenek po rosyjsku. Gdy byłam mała opiekował się mną i często śpiewał. Był bardzo pogodnym człowiekiem. Mama odziedziczyła po nim zdolności muzyczne. Rodzice mego ojca mieszkali w Aleksandrowie. Dziadek Konstanty miał młyn, który w zasadzie prowadziła babcia, bo dziadek budował młyny wodne i wiatraki w okolicy. W wolnych chwilach grał na  harmonii trzyrzędowej. Mój tata od małego rwał się do grania ale dziadek nie chciał mu dawać swego instrumentu, że może go uszkodzić i będzie problem z naprawą. Kupił mu więc skrzypce, bo jak mawiał:” gdy zerwie się struna, to naciągnie się drugą i po kłopocie”. Mały Heniek pitolił na skrzypcach ale nie było go komu uczyć więc się zniechęcił / po latach wrócił do skrzypiec i bardzo dobrze grał /. Życie jego tak się potoczyło, że został zawodowym muzykiem i grał na wielu instrumentach. Dobrą szkołę przeszedł w wojsku, w Orkiestrze 33 Pułku Piechoty w Łomży. Zgłosił się na ochotnika w wieku 14 lat, do orkiestry, bo bardzo chciał się uczyć gry i był w wojsku 9 lat.

Moim pierwszym nauczycielem muzyki, mojego rodzeństwa a także moich dzieci, siostrzeńca i bratanków był mój ojciec. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczął mnie uczyć gry na akordeonie. Pierwszy akordeonik dostałam od Mikołaja pod choinkę. Gdy byłam w  trzeciej klasie szkoły podstawowej grałam na zabawie choinkowej w mojej szkole. Miał grać mój tata ale coś mu wypadło i ja grałam w „zastępstwie”. Przyszedł chłopak z siódmej klasy i zaniósł mi akordeon. Umiałam z dziesięć melodii i w kółko je grałam. Zabawa była przednia. Panie nauczycielki bawiły się z dziećmi w świetlicy. Były kółeczka, wężyki, zabawy ze śpiewem. Dla mnie było to wielkie przeżycie, dlatego utkwiło mi w pamięci.

Gdy byłam w czwartej klasie,to zostałam wytypowana wraz z innymi uczniami prawdopodobnie za dobrą naukę/ do wyjazdu na zabawę noworoczną do Warszawy.

Mieszkaliśmy wtedy w Sulejówku pod Warszawą. Bal odbywał się w Pałacu Kultury i Nauki. Mama zrobiła mi koronę z papieru, wykleiła szkiełkami ze stłuczonych bombek choinkowych i pelerynkę z karbowanej bibułki. Jednocześnie w wielu salach odbywały się różne imprezy /teatrzyki, filmy, występy cyrkowców/. W jednej sali cały czas grała orkiestra do tańca. Najważniejsza była jednak paczka ze słodyczami, którą dostało każde dziecko. Oczywiście podzieliłam się z rodzeństwem tym co dostałam.

Gdy już grałam na akordeonie, rodzice kupili fortepian taki długi, że zajmował pół pokoju i ojciec zaczął mnie uczyć na nim grać. Jak zaczynała się lekcja, to wtedy chciało mi się jeść, albo pić, albo siusiu, albo wszystko naraz. Ojciec miał dużo cierpliwości, ale w końcu zaczęłam chodzić na lekcje do emerytowanej nauczycielki, która wcześniej uczyła w konserwatorium.

Kiedy miałam 13 lat a moja siostra Urszula 8, zdałyśmy do Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Ja uczyłam się na wiolonczeli a siostra na fortepianie. Mama woziła siostrę, ja jeździłam sama. Trzeba nadmienić,że z Sulejówka do Warszawy trzeba było jechać pociągiem podmiejskim pięć stacji a potem jeszcze kilka przystanków tramwajem. Szkoła mieściła się na Pradze w małych salach. Dotarcie do niej było bardzo czasochłonne i męczące. Pewnie dlatego siostra przerwała naukę. Mnie rodzice kupili wiolonczelę i dalej jeździłam. Rano szkoła podstawowa, po południu muzyczna. Teraz dzieci mają inne możliwości, aby tylko były chętne, mają szkoły w zasięgu ręki. W tym czasie rodzice oprócz pracy zawodowej grywali co sobota na zabawach. Ojciec na akordeonie, mama na perkusji a koledzy na instrumentach dętych/ trąbka, saksofon, klarnet /. Pewnego razu mama się rozchorowała i ojciec wziął mnie w zastępstwie. Miałam 14 lat, było ciężko, bo chciało mi się spać ale jakoś wytrwałam. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie modną sukienkę w grochy / taka z trzema falbanami od pasa na sztywnej halce/ i buciki tak zwane „bardotki”. Wszystkie dziewczęta i nie tylko ubierały się jak francuska aktorka Brigitte Bardott.

Szkołę podstawową skończyłam w roku 1960. Szkołę średnią, a tym samym przyszły zawód, wybrałam samodzielnie. Rodzice nic nie sugerowali. Zostałam przyjęta do 5- letniego, żeńskiego, Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli w Rabce. Rodzice za mną przenieśli się w góry. Bardzo się przydały moje umiejętności gry na instrumentach. Miałam bardzo surową, dystyngowaną, starszą panią profesor, Zofię Mrowec, która uczyła muzyki, śpiewu, metodyki wychowania muzycznego oraz prowadziła wszelkiego rodzaju zajęcia pozalekcyjne z tym związane / chór, zespół taneczny, zespół mandolinistów /. Kogo wybrała, ten obowiązkowo musiał uczęszczać na dane zajęcia. Ja należałam /musiałam / do wszystkich możliwych zespołów. W zespole mandolinistów grałam na gitarze. W dalszym ciągu kontynuowałam naukę gry na akordeonie i fortepianie. W szkole grałyśmy bardzo poważny repertuar, a na chórze śpiewałyśmy pieśni na trzy głosy. Narzucana muzyka nie podobała się nam. W domu i na prywatkach tańczyło się przy innej muzyce, lekkiej i przyjemnej. Były magnetofony „ Bambino” i kartki dźwiękowe. Zebrałam kilka koleżanek i po kątach uczyłyśmy się grać i śpiewać modne wówczas przeboje. Następnie byłam inicjatorką powstania zespołu wokalno – muzycznego. Nieśmiało zaczęłyśmy przemycać swój repertuar na różne uroczystości. Podobało to się koleżankom, profesorom, a także widowni w czasie występów poza szkołą. Nasza profesor od muzyki po jakimś czasie zaakceptowała nasze działanie i nigdy nie ingerowała, w to co robimy. Nawet gdy wyjeżdżałyśmy na przeglądy, miałam swobodę wyboru melodii i piosenek. Zespół nasz był ewenementem na owe czasy / dziewczęta grające i śpiewające /. Dyrekcja doceniła nasz wysiłek w promowanie szkoły, bo gdy poprosiłam pozwolono kupić dla zespołu perkusję. Chodziłam z ojcem ją wybrać. Teraz dopiero zaczęło się granie. Dobrałam koleżankę, która miała poczucie rytmu i zaczęłam ją uczyć grać. Przekazywałam jej wiadomości i umiejętności jakich wcześniej uczył mnie ojciec. Grałyśmy na naszym balu maturalnym w przerwach, gdy orkiestra odpoczywała.

W czasie mojej nauki w liceum grywaliśmy rodzinnym zespołem /mama, tata i ja /na zabawach w sanatoriach dla dorosłych, dla dzieci, w lokalach /. Na jednej z takich zabaw, w restauracji „ Pod Gwiazdą” poznałam przyszłego męża. Chodziliśmy ze sobą trzy lata zanim się pobraliśmy. Kiedy ja jeszcze się uczyłam, on pracował w Krakowskich Zakładach Futrzarskich. Po maturze miałam iść na studia muzyczne a Staszek był typowany przez zakład pracy na studia do Niemieckiej Republiki Demokratycznej lub  do Związku Radzieckiego. Skończył Technikum Przemysłu Skórzanego – kierunek futrzarstwo w Nowym Targu i nie było w Polsce uczelni, w której mógłby się kształcić. Mój przyszły mąż przekonał mnie, że jak się rozjedziemy to nasze plany na wspólne życie mogą się nie spełnić. Postanowiliśmy się pobrać a edukację odłożyć na później. On nigdy studiów nie podjął a ja naukę w Studium Nauczycielskim w Łomży a następnie w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie – kierunek wychowanie muzyczne, kontynuowałam, gdy miałam już trójkę dzieci. Nigdy nie żałowaliśmy swojej decyzji. W lipcu 2015 roku obchodziliśmy Złote Gody.

W roku 1969 przyjechaliśmy z dwiema córkami do Łomży. Początkowo mieszkaliśmy razem z moimi rodzicami, potem wybudowaliśmy swój dom. Początkowo pracowałam w Przedszkolu nr.7 w grupie sześciolatków i oprócz pracy pedagogicznej przygotowywałam dzieci do występów na terenie Łomży. Potem w Państwowym Domu Dziecka przez 18 lat, jako wychowawczyni w grupie przedszkolnej. Stworzyłam zespół artystyczny, w którym brały udział dzieci w wieku szkolnym i młodzież. Uczyłam ich śpiewać, tańczyć i grać. Przygotowywałam program, scenariusze, choreografię na różnego rodzaju uroczystości okolicznościowe, konkursy i przeglądy. Sama też reżyserowałam widowiska i grałam na instrumentach w czasie występów. Przez te lata przewinęło się przez moje ręce dużo młodych ludzi. Zespół odnosił sukcesy i w miarę upływu czasu przybywało nam dyplomów i nagród pieniężnych, które były przeznaczone na wycieczki czy na skompletowanie strojów. Ja także otrzymałam wiele podziękowań i dyplomów „za rozwijanie zainteresowań artystycznych dzieci i młodzieży” i „za wkład pracy w przygotowaniu zespołu do przeglądów”. Z Kuratorium Oświaty i Wychowania oraz Zarządu Wojewódzkiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Łomży otrzymałam także podziękowania za moją pracę. W roku 1985 zostałam wyróżniona Odznaką „Za Zasługi dla Województwa Łomżyńskiego”.

 Pierwszym nauczycielem moich dzieci /Joli, Marty i Krzysia / był mój ojciec. Od najmłodszych lat, jak tylko mogły utrzymać instrumenty uczył je gry na skrzypcach i akordeonie. Zrobił małe skrzypeczki, by wnuki nie sięgały po jego skrzypce. Gdy zaczęły chodzić do szkoły muzycznej dziadkowie kupili im pianino.

W roku 1976 we Wrocławiu zaczęto organizować Spotkania Muzykujących Rodzin. Nasza rodzina, co roku na jesieni, wyjeżdżała na te spotkania. Te wyjazdy mile wspominamy, poznaliśmy wielu ciekawych ludzi z całej Polski i nawiązaliśmy przyjaźnie na długie lata. Łączyła nas wspólna pasja do muzyki. W tym czasie byliśmy zapraszani na różne imprezy odbywające się w Łomży i poza nią.

Swego czasu w różnych miastach kraju nagrywano program telewizyjny pod nazwą „ Studio Otwartych Drzwi”. Był to program ukazujący osiągnięcia danego terenu. Między poważnymi tematami społeczno – gospodarczymi występowały zespoły artystyczne. W Łomży nagranie odbywało się w Hali Targowej na Starym Rynku. Z tego co pamiętam grała Orkiestra Kameralna, śpiewał Chór Związku Nauczycielstwa Polskiego, były zespoły dziecięce, kurpiowskie, my jako rodzina muzykująca i wiele innych. Zainteresowanie naszą rodziną było bardzo duże. Przyjeżdżały do domu ekipy telewizyjne, radiowe oraz redaktorzy różnych gazet i czasopism. Nie sposób pamiętać dokładnie co się wtedy działo. Wiem natomiast, że czasami mieliśmy dosyć tego medialnego szumu, który zakłócał życie naszej rodziny. Z czasem nasz rodzinny zespół liczył 13 osób ale nie była to „pechowa „trzynastka.

Po przejściu na emeryturę miałam dużo wolnego czasu. Gdy w roku 1996 poproszono mnie, żebym przygotowała z młodzieżą z Zespołu Szkół Weterynaryjnych w Łomży jakiś program na Przegląd Dorobku Artystycznego Zespołów Młodzieżowych Szkół Rolniczych województwa łomżyńskiego, bez namysłu zgodziłam się. Zaproponowałam „Miodobranie na Kurpiach”. Młodzież zdobyła III miejsce, dyrekcja szkoły poprosiła, aby pokazać przedstawienie na rozdaniu świadectw maturalnych. Wiele radości i satysfakcji przeżyłam pracując z tą młodzieżą. Skład zespołu stanowiła jedna klasa przedmaturalna/ więc dużo osób/ i nie było dla nich „obciachem”, że mówią i śpiewają gwarą a także występują w strojach ludowych. Dodam, że poświęciłam swój czas bez wynagrodzenia, ale warto było. Otrzymałam za to wiele uśmiechów i piękne podziękowanie od dyrekcji szkoły.

Następnie zaczęłam rozglądać się za kolejnym wyzwaniem dla siebie. Przez jakiś czas chodziłam na próby zespołu „ Maryna”, który prowadziła moja mama. W tym czasie ojciec był sparaliżowany po wylewie i nie miał kto grać. Przygrywałam, wyjeżdżałam z nimi na przeglądy, ale chciałam stworzyć coś swojego. Gdy znaleziono akompaniatora dla zespołu, odeszłam.

W międzyczasie zaczęłam brać udział w różnego rodzaju przeglądach jako solistka instrumentalistka na akordeonie i harmonii pedałowej. Kilka razy w Festiwalu Wasilkowskie Klimaty Akordeonowe „Co komu w miechu gra”.Wiele razy w Regionalnym Przeglądzie Kapel, Śpiewaków i Gawędziarzy Ludowych w Zbójnej i w Ogólnopolskim Przeglądzie Zespołów Kurpiowskich w Nowogrodzie, gdzie grałam na harmonii pedałowej. W Sokółce, na Przeglądzie Zespołów Ruchu Artystycznego Seniorów ’99 i na „ Senioriadzie 2001”, w Węgorzewie w Międzynarodowych Jarmarkach Folkloru.

Od roku 1997 podjęłam pracę z osobami niepełnosprawnymi w Fundacji „Citon” jako wolontariuszka. Spotykaliśmy się raz w tygodniu na wspólnym śpiewaniu. Na te spotkania przychodziło ponad 100 osób. Grałam na imprezach okolicznościowych, na ogniskach w Lesie Jednaczewskim, prowadziłam zabawy na powietrzu. Wyjeżdżałam na turnusy rehabilitacyjne jako opiekun grup między innymi : do Ciechocinka, Inowrocławia, Augustowa i innych uzdrowisk. Nieodłączną częścią bagażu był akordeon i dobry humor. Tam dbałam o dobro swoich podopiecznych, poprzez odpowiednie zakwaterowanie, prawidłowe korzystanie z zabiegów, organizowałam wycieczki, prowadziłam wieczorki taneczne itp. Uczestnikami turnusów były osoby o różnym stopniu niesprawności ruchowej i z różnymi chorobami np. stwardnienie rozsiane. Bardzo lubiłam te wyjazdy, bo mogłam pomóc chorym i czułam satysfakcję, że mogę coś od siebie dać innym. Cieszyłam się, gdy ci sami ludzie zgłaszali się na wyjazdy ze mną w kolejnych latach. To świadczyło o tym, że dobrze wykonałam swoją pracę /nie mając wynagrodzenia/, są sprawy ważniejsze od pieniędzy.

Po jakimś czasie zaproponowałam stworzenie zespołu folklorystycznego przy Fundacji. Warunkiem uczestniczenia w zespole było sfinansowanie dla siebie stroju kurpiowskiego. Chętne osoby sięgnęły po swoje oszczędności, kupiły potrzebne materiały, kto umiał szyć to szył, wyszywał motywy na bluzkach, kto potrafił szydełkować robił wstawki do fartuchów itp. aż powstały piękne stroje. Jednocześnie trwały próby, nauka pieśni kurpiowskich oraz opanowanie gwary. Wymyśliłam nazwę zespołu – Łomżyniacy.

Zespół powstał 15 marca 1997 roku i chciałam zgłosić jego udział w Dniach Kultury Kurpiowskiej w Nowogrodzie, który miał się odbyć w dniach 5 – 6 lipca  tegoż roku. Trzeba było brać się do roboty, bo czasu było niewiele. Na początku były same kobiety. Spotykałyśmy się dwa razy w tygodniu, aby jak najlepiej się przygotować. Regulamin przewidywał trzy pieśni / na szczęście dla nas, tylko trzy / więc skupiłyśmy się tylko na tym. No i zdążyłam – stroje i repertuar były gotowe. Tak zaczęła się przygoda ze śpiewem osób, które nigdy nie należały do żadnych zespołów. Teraz okazało się, że są potrzebne sobie nawzajem i ludziom, którzy ich słuchają. Z czasem doszli mężczyźni i zespół liczył ponad 20 osób. Umilaliśmy czas osobom niepełnosprawnym /ogniska, spotkania opłatkowe, wielkanocne itp. /.

W styczniu 1998 roku / rok po rozpoczęciu działalności / zdobyliśmy w Kolnie na  Wojewódzkim Przeglądzie Teatrów Wiejskich i Obrzędowych I miejsce za widowisko „ Po kolędzie z kozą”, według mojego scenariusza opartego na dawnych zwyczajach kolędowania na Kurpiach. Pełniłam rolę kierownika, reżysera, choreografa, akompaniatora i wykonawcy na scenie. Tak było we wszystkich zespołach, które stworzyłam. Jednym słowem byłam niezależna od nikogo i to mi odpowiadało. Mąż aktywnie uczestniczył na scenie i wykonywał potrzebne rekwizyty na rzecz zespołu / gwiazdę, turonia, kozę, szopki /.

Nie sposób wyliczyć wszystkich nagród, dyplomów, podziękowań jakie „Łomżyniacy” otrzymali. Nagrody pieniężne jakie otrzymywaliśmy przeznaczane były na potrzeby zespołu. Braliśmy kilkakrotnie udział w Dniach Kultury Kurpiowskiej w Zbójnej, parę razy w Przeglądzie Amatorskich Zespołów Seniorów w Sokółce, kilka razy byliśmy w Węgorzewie /latem na Jarmarku Folkloru a zimą na Przeglądach Widowisk Kolędniczych /. Nie sposób wyliczyć wszystkiego, bo było tego bardzo dużo. Ćwiczyliśmy i doskonaliliśmy umiejętności i były tego efekty. Byłam bardzo wymagająca i stanowcza w stosunku do koleżanek i kolegów, co mi często wypominali ale z humorem. Po rozwiązaniu Fundacji „ Citon”, „Łomżyniacy”działali pod patronatem Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów w Łomży. Za swoją działalność zostałam wyróżniona w 2000 roku Złotą Odznaką Honorową „ za szczególne zasługi dla Związku”. Ponad pięć lat pracowałam z zespołem jako wolontariusz, była to wielka frajda, że do życia starszych ludzi, często chorych mogę wnieść trochę radości, optymizmu i pomóc stać się ludźmi aktywnymi. Mam grubą kronikę zespołu i chętnie ją oglądam.

W tym samym czasie pracowałam na 1/4 etatu jako muzykoterapeuta w Warsztatach Terapii Zajęciowej w Łomży a następnie w podobnych warsztatach w Piątnicy. Ukończyłam kurs specjalistyczny, który uprawnia mnie do pracy z osobami niepełnosprawnymi ruchowo i upośledzonymi umysłowo. Lubiłam obcowanie z tymi ludźmi a oni odwzajemniali się tym samym. To były osoby dorosłe ale ich rozwój umysłowy zatrzymał się na wieku kilkulatka. Powstały między nami silne więzy emocjonalne, po zaprzestaniu pracy w warsztatach często ich odwiedzałam a oni mnie / 25 osób + terapeuci / na wsi, na ogniskach.

W roku 2001 kupiliśmy na wsi siedlisko / 16 km. od Łomży /. Dojeżdżałam do pracy autobusem i z czasem było to dla mnie zbyt męczące, dlatego zakończyła się moja działalność z „Łomżyniakami” a później przestałam pracować w Piątnicy.
W marcu 2002 roku postanowiłam zająć się edukacją muzyczną dzieci na wsi. Założyłam zespół dziecięcy w Szkole Podstawowej w Chludniach, gmina Mały Płock Zainteresowanie było bardzo duże, zgłosiło się 49 dzieci. To przeszło moje oczekiwania ale skoro rzuciłam wyzwanie, musiałam podjąć rękawicę. Dzieci chodziły do szkoły w Chludniach a mieszkały w okolicznych wsiach: Waśki, Chludnie, Śmiarowo, Nagórki, Drożęcin – Lubiejewo. Zastanawiałam się nad nazwą zespołu i nazwałam „Słoneczko”, gdyż kojarzy się z ciepłem, radością, zabawą i dobrym nastrojem. Nie odrzuciłam żadnego dziecka, każdemu dałam szansę na udział w zajęciach umuzykalniających i uwierzenie w swoje możliwości i rozwijanie ich. Dzieci z ochotą zabrały się do pracy i już 9 czerwca wystąpiły w szkole, dla rodziców. Następny występ to jasełka 15 grudnia. I tak koło zamachowe zaczęło się rozkręcać. Z każdym rokiem działalności zwiększała się liczba występów i wyjazdów. W pracy pomagał mi mój mąż, wykonywał potrzebne rekwizyty, brał udział w próbach i opiekował się dziećmi w czasie wyjazdów. „ Słoneczko” brało udział w wielu przeglądach i festiwalach.

Włączaliśmy się w życie kulturalne gminy i regionu, co dokumentuje kronika i notatki prasowe. Organizowałam dzieciom wycieczki do różnych miejsc. Najbardziej cieszyły się z pobytu na Mazurach / w większości pierwszy raz płynęły statkiem /.  Dzieci z sąsiedztwa przychodziły do mego domu i tu pomagałam im w  nauce. Miałam ogromną satysfakcję, gdy przynosiły mi świadectwa, że zdały.

W kwietniu 2007 roku zgłoszono moją kandydaturę do Plebiscytu Kobieta Roku 2007, ogłoszonego przez tygodnik „Kontakty”. Zgłoszono 23 kobiety z województwa podlaskiego. Z tej liczby nominowano 10 osób. Zabrakło mi chyba jednego punktu, żeby być w tej dziesiątce. Już samo zgłoszenie do Plebiscytu było  dla mnie wyróżnieniem, ponieważ moja praca z dziećmi i jej efekty zostały zauważone. Wynik głosowania był przedstawiony na spotkaniu w restauracji „Retro” w Łomży. Było bardzo przyjemnie, poznałam wspaniałe kobiety, które z oddaniem działały na rzecz swoich środowisk w różnych dziedzinach.

W tym samym roku od 18 maja do 22 czerwca na łamach „Gazety Współczesnej” trwał Plebiscyt Osobowość Roku 2006. Zgłoszono 90 osób ze wszystkich powiatów województwa podlaskiego. Ja byłam kompletnie zaskoczona,że mnie podano. Do drugiej tury przeszło 15 osób,  które uzyskały najwięcej głosów w swoich powiatach. Nie liczyłam, że pokonam rywali z powiatu kolneńskiego, bo mieszkałam tu od pięciu lat. Jednak zostałam Osobowością Powiatu Kolneńskiego Roku 2006 w plebiscycie czytelników. Uroczystość wręczenia dyplomów odbyła się 3 lipca 2007 roku, w Białymstoku, w restauracji Peper’s. Następne miłe doświadczenie, poznałam ciekawych ludzi i nawiązałam  nowe znajomości. Umocniłam także przekonanie, że jak się dobrze pracuje, to wcześniej czy później, będzie to docenione.

We wrześniu 2016 roku wróciłam do Łomży. Zaczęłam się rozglądać, gdzie mogłabym coś robić dla siebie i dla innych, póki jestem jeszcze „na chodzie”, o tym jednak napiszę dopiero jak będą efekty.

Danuta Waśko

 

JAN SIEMIENIUK Z BIELSKA PODLASKIEGO –  „JUTRO BYŁO WCZORAJ”  – WYRÓŻNIENIE SPECJALNE REDAKCJI SENIOR PODLASKI

Jutro było wczoraj

Co u ciebie słychać? – dzwoni mama do córki.

Nic nowego mamo, jak zwykle młyn. Kubę i Natalkę odprowadziłam do szkoły, a sama biegnę do pracy. Muszę dzisiaj zakończyć i jutro rano przedstawić szefowi projekt “Propozycja poprawy warunków życia ludzi samotnych”, potem Kubę odprowadzić na judo, Natalkę na balet….Ale jutro wybieram się do ciebie.

To bardzo dobrze, bo kończą mi się leki. Na jutro już nie będę miała i poproszę ciebie byś poszła do lekarza po receptę na przedłużenie leków. Czekam – odpowiedziała mama i odłożyła słuchawkę.

Nie doczekała się. Zadzwoniła z trwogą o kłopoty córki: i czemu nie przyjechałaś, czy coś złego u ciebie się wydarzyło? – Jak to, przecież mówiłam ci że dzisiaj przyjadę.

Mówiła mi, że przyjedziesz jutro a “jutro” było wczoraj. Rozmawiałyśmy dwa dni temu.

Nie żartuj mamo.

Nie żartuję. Od wczoraj nie mam leków i czuję się jakby gorzej.

Dobra. Przyjadę dzisiaj, ale trochę później, bo szef prosił o pilne wprowadzenie korekty do przedstawionego projektu. Proszę mi wybaczyć. Ja mamo nie mam czasu w pracy na prywatne sprawy. Czasami zapominam. Czy mi wybaczysz?

Nie ma sprawy córeczko. Wybaczam i poczekam.

Przyjechała. Mamy w domu nie było. Zapytana sąsiadka opowiedziała, że mamę przed chwilą zabrało pogotowie.

Pojechała do jedynego  w mieście szpitala.

Szukam pani X, mojej mamy, zagadnęła spotkanego w szpitalu lekarza.

Przykro mi, odpowiedział lekarz, pani mama przed chwilą umarła. Trafiła do nas z rozległym wylewem. Nie daliśmy rady uratować….

Jan Siemieniuk

Podlaska Redakcja Seniora
opracowała: Jolanta Falkowska