Przedstawiamy wyróżnione utwory V edycji Konkursu Literackiego SREBRO NIE ZŁOTO i gratulujemy autorom.

Prezentacja następuje z lekkim poślizgiem, spowodowanym stanem technicznym strony podlaskisenior.pl, przed jej modernizacją. Za opóźnienie przepraszamy zarówno wyróżnionych autorów, jak i naszych czytelników.
Przypominamy, że organizatorami V edycji Konkursu były: Stowarzyszenie Szukamy Polski i Podlaska Redakcja Seniora, współorganizatorami zaś: Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku i Polskie Radio Białystok. Natomiast współorganizator gali to – Fundacja „Sąsiedzi”.

Podlaska Redakcja Seniora przyznała 8 własnych (równorzędnych) wyróżnień:

ważka na roślinie

 

 POEZJA -kategoria ogólna

Bogusława Wierzbicka z Białegostoku za wiersz „Trwam”

 

 

 

 

Trwam
Pożyczyłam życie
Pożyczyłam was
Trwam

Coś nie tak?
Czegoś brak?
Nieobecna?
Chyba tak

Gdzie me serce?
Gdzie mój dom?
Gdzieś tam – hen
Gdzieś daleko stąd
Miedzy wami
Trwam

Tam mnie ciągnie
Tam mnie gna
Za czymś tęsknię
O czymś marzę
Czekam
Coś się zdarzy
Trwam

Zaświta
Zadnieje
Poczuję się lepiej
Wróci radość
Wrócą sny
Mam nadzieję
Zacznę żyć
Trwam

Coraz mniej czuję was
Powoli odchodzę
Nadszedł czas
Oddam życie
Oddam was

Odejść tam
Gdzie to jest?
Czekam
Trwam

szuwary nad jeziorem

 

– Irena Słomińska z Białegostoku za wiersz „Klucz”

 

 

 

 

Klucz

To taki klucz do życia – zardzewiały
wytrych pamięci. Dzieciństwo w stalinowskich czasach.
Ich jakość nie była jednoznaczna. Mieszały się
doznania. Radość z wewnętrznego ciepła i bieda,
która zdawała się bogactwem, gdy cieszyliśmy się
z surowych szprotów, kupionych za grosze.
Mama i ojciec, młodzi. Teraz wiem, że zmęczeni.
Surowość stała się sposobem na życie i miękkość,
poddanie się.
Tak działa filtr pamięci.
Próbuje tłumaczyć moje dziecięce, zagrożone piękno.
A jednak zachwyt – ogród, w którym rosły
rachityczne warzywa – istnienie zaklęte w kształt.
Książka z obrazkami wciąż się otwiera na stronie
z zaklęciem. Tam dla mnie stawała się baśń.
Nawet wtedy, gdy ukradziono sanki. Dziś wiem,
że mogły stać się wehikułem czasu.
Czy przeniósłby mnie w szczęście?
Już go zaznałam, nieświadoma, gdy wokół
cień rzucało rozstrzelane życie.

ptak na tafli wody

 

 

 

 

Mieczysław Borys z Czarnej Białostockiej za wiersz „Czym człowiek jest

 

 

 

Czym człowiek jest

Czym człowiek jest wobec siły atmosferycznej natury
[ dziesięć przykazań w kolejności przypadkowej autora ]
Czym człowiek jest wobec rzeki, która wartko płynie.
Najwyżej kroplą deszczu, która do rzeki spadnie nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec huraganu,
który przez otoczenie ludzkie przechodzi.
Bezradnym liściem, który żadnego oporu nie postawi,
a zostanie przez burzę porwany nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec pioruna,
który z nieba w ziemię uderza.
Jedynie świadkiem przyglądającym
dla potęgi atmosferycznej nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec słońca, które świeci
na ziemię, dając stworzeniom ziemskim życie.
Jedynie astronomem obserwującym i badającym
zachodzące wybuchy i zmiany na słońcu nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec wybuchającego wulkanu i wylewającej lawy.
Jedynie obserwującym i w razie w miejscu zagrożenia życia
opuszczającym miejsce wulkanowi nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec mających władzę, którzy robią przekręty.
„Śrubkami porozrzucanymi w magazynie” władnym nic nie znacząc.

Czym człowiek jest wobec dobroci ludzkiej.
Tym, który pomoże materialnie, powie dobre słowo,
poda ciepłą rękę co im życiem znaczy.

Czym człowiek jest wobec Miłości.
Radością życia drugiej Osobie i sobie, bo wiemy,
że Miłość wszystko przezwycięża i szczęśliwe życie znaczy.

Czym człowiek jest wobec śmierci, która nikogo nie ominie.
Za życia i po życiu pamięcią, która nas odróżnia
od zwierząt i naszą ludzką kulturę znaczy.

Czym człowiek jest wobec pięknych, zdrowych
i bogatych, kiedy życie z niego lumpa zrobi.
Nie trzeba takiego człowieka się brzydzić
i szeroko go omijać, a podać mu rękę i nakarmić,
wtedy prawdziwie ludzkim człowiekiem się staniesz
i zrozumiesz czym jest niebo i piekło na ziemi,
co dla tego świata przeżyciem lub śmiercią znaczy.
Amen.

 

 

widok gór w obłokach

 

 

Marek Krysiewicz z Białegostoku za wiersze „Obłokomania” i „Góry”

 

 

 

 

Obłokomania

A gdybym był obłokiem
i płynął Sobie po niebie,
napawał się z góry widokiem,
wysoko – dumny z Siebie.

Wolny jak wiatr powieje,
płynę i obserwuję,
patrzę co w dole się dzieje,
swego ciążenia nie czuję.

Widzę ludzi jak mrówki,
budują Świat Swój w znoju,
obraz jak z widokówki,
szczęście i radość w pokoju.

Choć wszystko szybko znika,
do tyłu prędko odpływa,
widok jeden za drugim umyka,
to moja chwila szczęśliwa.

Marzenie obłokowe,
prysło wraz ze świtaniem,
podnoszę swoją głowę,
płynąłem z upodobaniem.

Sen z czarodziejskim ubraniem,
niosący mnie jak chmury,
tak pięknie jednym zdaniem,
podziwiać świat Nasz z góry.

Zamykam Swoje oczy,
fantazji ruszam korzenie,
widzę Świat jak z przeźroczy,
budzący tęsknoty tchnienie.

Świat sennych marzeń,
w odczuciu namacalny,
pragnę mieć coś z tych zdarzeń,
choć jest on nierealny.

Góry

Hej góry, góra za górą,
słońce nad wami wisi,
jak lampa świecąca purpurą,
na podwieczornym niebie, w ciszy.

Stojąc na wierzchołku patrzysz z góry,
widzisz doliny kwieciste lekko zamglone,
skała przy skale leży, a wśród nich chmury,
jak pierzyny przed nocą do spania ułożone.

Poniżej w dolinie turniowy las czarnieje złowrogo,
a opar jak duch się unosi w nawiedzonej kamienicy,
tu nieliczni potrafią poruszać się między smrekami skalistą drogą,
By nie zgubić się w ciemności, idąc ku górskiej stanicy.

Jest w tym widoku jakaś tajemnica,
która tkwi pomiędzy szczytami,
bo jest to wyjątkowa okolica,
do niej wracamy wspomnieniami.

POPATRZ NA TE WIERCHY KAJ DOLINY
JAKBYŚ PATRZAŁ NA LICO POWABNEJ DZIEWCZYNY.

 

kaczki w szuwarach

 

PROZA – kategoria ogólna

wyróżnienie otrzymuje: Dionizy Purta z Białegostoku za utwór „Prawa Natury”.

 

 


Prawa natury

W kosmicznej przestrzeni istnieją organizmy odtwarzające się w krótszym lub dłuższym czasie biologicznego istnienia. Wszechświat ma harmonię, ład, porządek,
a cała przyroda własne prawa. Wiosna energetycznie idzie w górę. Pierwsze rośliny przebijają się przez śnieg. Lato rozpycha się na wszystkie strony, bo to energia całej ziemi. Jesień zdobytą energię kieruje do wnętrza, jakby mówiła – zabezpieczamy korony wiosny. Energia jesieni to nie tylko gromadzenie zapasów, to także odcinanie zbędnego, wysłużonego.

Przyroda jest w stanie dostarczyć nieograniczonej energii, ale musi być uporządkowana. Jesień spełnia tą rolę, by na wiosnę, było miejsca na nowe. Zima jest trudniejszą porą roku i aby ją przetrwać, człowiek nauczył się odpowiednio zabezpieczać. Po przetrwaniu zimy w promieniach wiosennego słońca kocą się rysie, kuny, tchórze, zające. łapki ich są jeszcze zgrabiałe w strugach zimnego wiatru. Ciężki los pierwszego zajęczego pokolenia, bo czyha, głód, chłód i zastępy amatorów zajęczego mięska.

Śnieg jeszcze leży, a czuć już zapach, słychać monotonny, nie przerywany cichy pomruk wiosennej przyrody. W lesie zaczyna się zielenić, A kwiaty śpieszą by zakwitnąć, zanim liście zasłonią im słońce i powieje wiatr. Kwitną krzewy: leszczyna, wierzba, dereń, modrzewia, osiki, wiązy, a na podwórkach, rowach, odłogach i nasypach można zauważyć złote gwiazdki podbiału a w ogródkach fiołki.

Ziemia dopiero odmarza, a śnieg jeszcze białymi płatkami zalega pola. Tysiące kiełków psze do góry, wysuwając zielone skrzydełka. Na drzewach pękają nasycone żywicą pąki i zwisają. Kwitnie czeremcha, dzika gruszka oraz graby, klony, brzozy
a w leśnym runie zakwitają: przylaszczki, zawilce, szczawiki zające, fiołki i rośliny motylkowe. Sosny w pośpiechu wysypują nasiona z szyszek a pomaga im wiatr. Mioduszka rozwinęła już kwiaty o różowych i fioletowych kielichach, a na tej samej łodydze zasiadł pierwszy motyl, wachluje skrzydełkami przenosząc pyłek z kwiatu na kwiat.

Z podziemnych kłączy wyrastają łodygi kwiatowe i listeczki. Byle zdążyć, póki w lesie jeszcze widno, słonecznie i bezwietrznie. Zawilce złote złocą się
w słońcu, a białe bieleją jak płaty śniegu. Łuskiewnik też wyszedł spod ziemi
i wyrosły różowe łodygi pokryte łuską i uwieńczone gronem ciemnoróżowych kwiatów, kokorzycka pusta rozwinęła płatki fioletowo – purpurowe – czerwono – różowych kwiatów ze słodkim nektarem i do nich zlatują się motyle, pszczoły
i trzmiele. Po zapyleniu przez owady łuskiewnik wyda nasiona, straci łodygi i znowu aż do następnej wiosny, przetrwa w swojej podziemnej kryjówce, aby dalej wieść pasożytnicze życie. Dziwna to roślina, która prawie cały rok spędza pod ziemię, czerpiąc pożywienie z korzeni drzew.

Pod niebem powietrznymi szlakami dniem i nocą, nocą i dniem ciągną gromady, klucze, trójkąty, zwarte obłoki i ciemne chmury przelotnego ptactwa. Skąd ten pośpiech? Skąd ten wzmożony szalony pęd. To gna najpilniejsza sprawa:
w stałym miejscu gniazdowania wydać potomstwo i wychowywać je w sprzyjającym czasie słonecznych wiosennych i bezwietrznych dni. Kiedy złota wilga zagwiżdże, kukułka zakuka, a nocą w rozkwitłym bzie wybuchnie pieśń słowika, wtedy już wiemy, że zakwitła wiosna.

Większość gatunków ptaków rozpoczyna toki, czego następstwem jest pojawienie się na gniazdach jaj, z których wyklują się pisklęta. Różnorodność rozmiarów, barw i kształtów. Ubarwienie to nie jest przypadkowe. Stanowi ono przede wszystkim kamuflaż. Wędrując należy być ostrożnym by nie wstąpić
w gniazdo i warto przyjrzeć się tym arcydziełom lęgowym.

Ewidentnie mistrzem sztuki barwienia i nakrapiania jest kukułka, która potrafi znieść “jajko falsyfikat”. Starannie dopasowane do lęgu innego ptaka, któremu podrzuca swoje jaja. Zaprzeczeniem sztuki kamuflażu są z kolei głębię, które znoszą białe jaja na wpół odkrytych gniazdach. Taką nieostrożność Matki Natury trudno wyjaśnić. Lęgi gołębi są bezkarnie rabowane przez ptaki krukowate. Pod każdym względem najbardziej znane i pożyteczne są jaja kurze. Uprzednio udekorowane trafiają na wielkanocny stół, byśmy mogli podzielić się nimi składając świąteczne życzenia. Ptaki są symbolem pokoju, raju, czystości, piękna i natury. Są pomostem pomiędzy niebiosami a ziemią. Jesteśmy zbudowani z tych samych komórek, ulepieni z tej samej gliny, co one.

Piękne, aż przepiękne, są niektóre zakątki przyrody, w których czuć oddech Boga i bożą duszę. Ta moc mistyczna przyrody tkwi w wyobraźni i to wszystko chce się poznać. Występuje potrzeba odczuwania i dociekania, skąd się wziąłem, co tam było, jak było. Nawiedzają myśli transcendentne idące w kierunku Boga, kosmosu, wszechświata. Narodziliśmy się jak ziarno posiane z miłości ojca i matki, co jest może pozostałością po poprzednim życiu.

Jeśli wierzyć, że historia to dzieło przede wszystkim Boga, to wierzy się również, iż każdy koniec jest zarazem początkiem, a przyroda jest jedynym wielkim bukietem. Pośród kwiatów i drzew rzeczy i fakty nabierają innego znaczenia, przyroda dodaje energię zmęczonym i porażonym w smutku. W okresie przedwiośnia w zaraniu wiosny zwiastunem budzącego się życia na nagich bezlistnych gałązkach są kwiaty, rozwijające się jednocześnie z pierwszymi listkami.

Głos przyrody słyszy się w śpiewie przekazywanym przez pokolenia. Powstawał już, kiedy człowiek dopiero zabierał się do budowy społeczeństwa, a rytm natury wyznaczał życie. Jest jakby wołaniem do Boga, a jest to szczególnym rodzaj języka sięgający tam, gdzie nie trafia mowa.Wydobywające się z duszy i ciała przyrody jako cząstka prawdy o byciu w świecie.

To iskra, barwy, błysk w którym można przeżyć wszystkie modlitwy świata.
To tradycja pieśni do jedynego Boga, błagalnych i dziękczynnych. To międzyludzka komunikacja przekazywania emocji, które dodają sił na kolejne dni.

Nie czuje się upływu czasu, a jeśli już, to wtedy gdy duchowny nawołuje
do modlitwy. Wezwanie do modlitwy jest pięknym momentem. Uświadamia,
że człowiek powinien nisko się pochylić przez Boską Doskonałością, bo ubodzy czy bogaci, wszyscy bez wyjątku pozostajemy w Służbie Królestwa Bożego. Zakotwiczeni w narodzinach i śmierci, młodości i starzeniu, czystości i namiętności, wierności i zdradzie, tęsknocie i ukojeniu. Muzyka pośredniczy w przekazywaniu wiary, wspólnie tworzy modlitwę. Uwzniośla, zaspokaja duchowe potrzeby, przybliża do Boga poprzez sfery sacrum, fakty, frazy, dźwięki rytmiczne, współbrzmienia połączone ze sobą w odpowiednich proporcjach dają efekt trudny do określenia słowami. Coś w tym jest, że jest to głębokie, bo się odczuwa. Być może to kwestia chwili, w której tkwi boska iskra, bo nie jest to tylko sztuka słuchania.
W kontakcie z nią coś pozostaje, czasem motywy, wrażenia, innym razem niepewność, a również i pogłębiona wiara. Piękno zwycięża, bo to ono jest wartością.

Człowiek poprzez instynkt nawiązuje łączność z inna materią i korzysta
z umysłu i tworzy dzieła, które wchodzą w skład otoczenia, służą ulepszaniu życia
i jego piękna. Można przeżywać i opowiadać o tym co zachwyca, za czym się tęskni – co się lubi co budzi troskę i niepokój, o pięknie natury, poszukiwaniu tradycji poczuciu upływu czasu o relacji z Bogiem. Całe istniejące otoczenie to cuda
i arcydzieła. Wizja uwarunkowana jest kulturą, językiem, religią, a najważniejszym celem jest życie – życie w całkowitej harmonii. Tradycja jest bogactwem, wyzwaniem i pierwszym geniuszem

Jednym z takich cudów techniki i swego rodzaju arcydziełem były lokomotywy. Przechodzień na peronie musiał stanąć i popatrzeć na te czarodziejskie maszyny i nie jednemu marzyło się, by zajrzeć do środka. Widoczny był tylko mały fragment wnętrza gdzie było pełno zagadkowych zegarów i dźwigni. Wydawało się, że maszynista nie człowiek z tego świata. To była nadludzka istota, heros z jakiejś prawdziwej planety i mitologii. Podróżni czuli do kolei niezwykłą miłość. Cała struktura – pociąg, stacje kolejowe, dworzec – są to miejsca magiczne. Zdaje się, że tęsknimy za dawną koleją a pociągi tęsknią za nami. Wydaje się też, że całe współczesne życie, jest jedną wielką podróżą. Cały węzeł kolejowy, to miejsce bajkowe. Czekanie w poczekalni, w barze dworcowym o północy i ten przedziwny zapach potraw, ludzkiego potu i kolejowych wyziewów, i całe to miejsce mimo swej pozornej brzydoty, było na swój sposób piękne. Wśród śpiących przypadkowych podróżnych człowiek czuł się zupełnie bezpiecznym. Wydawało się że pani z kasy czy baru, ma nad tym wszystkim jakąś absolutną władzę i nikomu nie może stać się żadna krzywda. Wszystko to najczęściej działo się w nocy, co tym bardziej dodawało tym miejscom jakiegoś metafizycznego piękna. Wydało się też, że w barze dworcowym znajduje się przejście do innych kosmicznych wymiarów tzw. tunele czasoprzestrzenne przez które wtłacza się ciepłe powietrze parujące z garnków które prowadzą gdzieś do innych światów, albo jeszcze gdzieś dalej. Bo ta podana herbata i przez siebie przyniesiona, postawiona na stoliku, a czasem i na parpapecie, bo nie było miejsca bardzo smakowała. Wydawało się, że personal kuchenny i z baru, to nie istoty ludzkie, ale jacyś obcy, bo zawsze żwawi, zamyśleni, przychylni, usłużni.

Ta kuchnia to najlepszy sposób komunikowania się ze światem. Zdrowa, bo naturalna, oparta na nieprzetworzonej żywności – “tam gdzie jestem, tam jem”.
Ta sztuka tworzyła swój niepowtarzalny kolorowy pachnący świat: proste i smaczne piękne smaki. Dawało to zadowolenie z życia i było najlepszą formą wypoczynku.

Żyjemy w świecie którego sprawy i mechanizmy tylko w części są poznane. Święci powiadają “A jeśli sól zwietrzeje czymże solić się będzie? Patrząc, nie widzą, słuchając nie słyszą ani nie rozumieją bo rozumieć nie chcą”. Zapomniany
o spokojnym pięknym świecie, zaczynamy kochać to, co jakby leży poza strefą piękna czyli: zgiełk, krzyk, przemoc, migotanie świateł, których mózg już nie ogarnia… Zmienność jest niewątpliwie jedną z naczelnych cech świata, w dobie masowych przeobrażeń należy podwoić uwagę. Cały obszar kosmosu otacza bezmiar zjawisk tajemnych, a wątki realne przeplatają się z legendami.

Wielki współczesny świat pleciony jest z ceowników, drutów, plastików, dykty, folii i kolorowych farb. Wtopione są w krajobraz budy, a przy tym stawiane banery, banderki, lunaparki, wesołe miasteczka z gabinetami luster i młynem diabelskim z wielkością zatłoczonych reklam i szyldów. Do tego świata zakrada się zaraza katalogowych domów. Powstają bez ładu i ginie poszanowanie historycznej urbanistyki. Regiony tracą charakter architektoniczny i przestrzenny, przestają być atrakcyjne pod względem krajobrazowym. Rolę lokalnych atrakcji przejmują, dinoparki, aquaparki, skanseny architektonicznych miniatur, w których można zobaczyć jak było a nie jest. Wiele miejscowości przez lata pracuje na tytuł bezguścia. Specyfika pejzażu stawia hasło: “najpiękniejsze miejsca są jednocześnie najbrzydsze”. Edukacja estetyczna leży i kwiczy.

Architektura ludowa nierozerwalnie związana jest z polskim krajobrazem
i wsią. A krzyż to symbol łączący niebo z ziemią, związany z kultem sił przyrody,
a zwłaszcza słońca. Symbolizował także ogień i życie. Miał zapewniać przychylność bóstw, szczęście, dobrobyt, płodność, sprowadzać deszcz itp. Symbolem boga – Słońca stał się okrąg wypełniony promieniami, nawiązujący kształtem do tarczy słonecznej widzialnej na niebie. W religii chrześcijańskiej symbolizuje Ukrzyżowanie i Mękę Chrystusa, Zmartwychwstanie, Zbawienie Świata, Odrodzenie ludzi, pojednanie człowieka ze Stwórcą, religię jako całość. Stał się symbolem ze światem realnym – ciemność i światło, śmierć i życie. Manifestując uczucia religijne, chrześcijanie nie tylko stawiali krzyże, ale także kapliczki z dekoracją rzeźbiarską. Można jedynie pochylić czoło nad artyzmem wiejskich artystów, którzy je tworzyli. Traktowane były jako tarcza ochronna przed wielkim złem, Wyznaczały marszruty wiejskich procesji w czasie wiosennego obrzędu święcenia pól.

Kapliczki i krzyże są to klejnoty i perły krajobrazu i prawdopodobnie pozostaną jeszcze na długo, chociaż niszczone bezpośrednio przez czas oraz bezmyślność i niefrasobliwość ludzką . Żaden kraj Europy nie może cieszyć się takim bogactwem małej architektury sakralnej. Wyrosły one z potrzeby serca, wrażliwości
i poczucia piękna, w oprawie zieleni, zdobione kwiatami, zespolone z krajobrazem
i stanowią jego element. A wśród pól i pagórków wyglądają jak drogie kamienie
w szklanej oprawie. Stoją na straży lokalnych społeczności, przy drodze, na granicy wioski, na rozstaju dróg dla oznaczenia ważnego miejsca i wydarzenia. Stawiano
je przy swoim obejściu, wieszano na pobliskim drzewie, albo wprost na ścianie domostwa. Miały chronić przed niebezpieczeństwem. Ludzie znajdują powód
i odczuwają potrzebę wyrażania uczuć i wiary. Znakiem czasów współczesnych stawiane na poboczach dróg i autostrad oznaczają miejsca katastrof społecznych. Przypominają i ostrzegają o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą cywilizacja.

Pomysły tych pereł rodziły się w sercach, a twórcy nadawali formy architektoniczne i wykonywali ozdoby zgodnie ze swoim wyczuciem artystycznym. Komu można było zawierzyć ból i zmartwienie, jak nie temu, który troszczył się
o cały świat bo sam znał nędzę i ból.

Kapliczki trafiały nawet pod ziemię i stanowiły element krajobrazu przemysłowego wielu kopalni. Ludność Europy była nękana chorobami i epidemiami. Powstały krzyże morowe, choleryczne, posiadają pionową belkę oraz dwie dodatkowe, krótszą górną i nieco dłuższą dolną zwana karawką,, miały mieć cudowną moc amuletu, oraz krzyże pokutne i inne. Takiego bogactwa nie posiada żaden naród europejski. Stanowią one zatem wyjątkowe dobro kultury narodowej. Choć nie zawsze piękne i ciekawe, ale dające obraz miejscowej kultury.

Wchodzący współczesny świat życia jest jakiś taki “wypreparowany”
a iglaki rosną na “wypreparowanym” równym trawniku i nie śmiecą. Jest wygodnie
i niby pięknie. Tylko czy rzeczywiście pięknie.

Patrząc na ogrom wszechświata widzimy jeden absolutny czas płynący od minus nieskończoności do plus nieskończoności. Bóg powołał w pewnym momencie czasu świat do istnienia. Wszechświat może być wiecznym tylko wtedy gdy jest stateczny i nie zapada się lub nie rozdyma pod wpływem działających w nim sił. Nie jest raz na zawsze ustalony, obrazem, lecz dynamicznym procesem.

 

przydrożna kapliczka

 

 

POEZJA – kategoria specjalna „Właśnie tu”

Krystyna Gudel z Suchowoli za wiersze „ Z wizytą u świętego Jana Nepomucena w Morgach”: i „Tajemnica”

 

 

 

 

 

Z wizytą u świętego Jana
Nepomucena w Morgach

dziewczynka z naręczem
kwiatów zmierza do celu
w jej dziecięcym kroku
radość szczera
na widok świętego
pojawia się zatroskanie
czy sięgnie do jego stóp
czy poradzi z ukwieceniem
tego miejsca

po chwili
w blasku jesiennego zachodu
kapliczka nabiera wyrazu
mieni się kolorami
dorodnych astrów

na twarzy Meli
pojawia się znak triumfu
a święty Jan Nepomucen
ma powód do radości

Wciąż was pełno

rodzicom

 …w sikorkach są nasi zmarli,
którzy przychodzą nas odwiedzić
i dowiedzieć się, co u nas słychać.
 E. Emmanuel-Schmitt

sikoreczki wy moje
wciąż was pełno

czy sprawdzacie
jak mi tu
może jestem zmęczona
albo czegoś mi brakuje
coś dręczy

uprzątnęłam wasze
mieszkanie
astriko lśni
pasyjka dostała
nowy blask
tekst memoratywny
pozłocony
w waszym ogrodzie
ma się dobrze
koniczyna
i szczawik zajęczy

sikoreczki wy moje
wciąż was słyszę

czyżbyście chciały
ukraść mi ciszę
udobruchać czas żałobny
a nieobecność
otulić śpiewem i muzyką
przy akompaniamencie
deszczu

sikoreczki wy moje
mogę słuchać was jeszcze
i jeszcze

miasto we mgle – widok z balkonu

 

 

PROZA- kategoria specjalna „Właśnie tu”

– Józefa Drozdowska z Augustowa za utwór „Przypisek do genealogii rodziny”

 

 

Pamięć to też miłość.

Przypisek do genealogii rodziny

Tyle razy oglądałam ten album, że powinnam znać każdą przedstawioną w nim osobę. Każde sfotografowane miejsce. Bóg będzie nas kiedyś wszystkich wołał po imieniu. Należy więc o każdym pamiętać. Trzeba przeżyć tak wiele lat, jak ja, by wreszcie uświadomić to sobie dogłębnie.

Oto leży przede mną album pamięci i zapomnienia. Tę opowieść piszę o nim i o jednym ze zdjęć w nim zamieszczonym. Drewniane lakierowane na czarno okładki z szarym płóciennym grzbietem i takiegoż koloru kartami związanymi na grzbiecie wypłowiałą brązową tasiemką. Na przedniej jego okładce rodzaj płaskorzeźby. W ukośnym rombie sylwetka dostojnego kościoła. Ściany czworoboku spowite w kwiatki i gałązki jakby od niechcenia barwione gdzieniegdzie zielenią, czerwienią i brązem. Na tylnej – nie ma żadnych przedstawień. Od wewnątrz wyklejki w granatowo-stalowe mazaje. Album, delikatnie mówiąc, jest podniszczony, ale dla mnie wciąż cenny, bo rodzinny. Od kiedy zajmuję się na poważne genealogią, współorganizuję zjazdy rodzinne, przeglądam i indeksuję księgi parafialne nabiera jeszcze większej ważności, niż dotąd, ale z tej to przyczyny jest też raniony. Zdjęcia wklejano w nim tak „porządnieˮ, że chcąc bliżej poznać tych, co na fotografiach, trzeba je teraz odrywać siłą od kart albumu, by móc przeczytać napisy na odwrotnej ich stronie. Wszyscy, włącznie ze mną, wklejając je myśleli, że pamięć jest trwała. Opowieści i daty zacierają się w niej jednak i stajemy przed zagadką, której już nie sposób rozwiązać. Tak jest i ze mną oraz z fotografią, o której chcę opowiedzieć.
Jest ona niewielkim prostokątem w kolorze sepii. Bez żadnej daty i chociażby najmniejszego opisu. Już nie ma osób, które mogłyby mi coś więcej zdradzić, niż to, co dyktują strzępki mojej pamięci. Zdjęcie, jak mniemam, wykonane zostało na kilka lat przed II wojną światową. Zapewne w zakładzie któregoś z rajgrodzkich fotografów. Nie ma na nim żadnej pieczątki moją myśl potwierdzającej. Miasteczko to leżało najbliżej miejsca, gdzie mieszkali moi przodkowie, więc z tego wnioskuję jego pochodzenie. A może zrobiono je w nieco dalszym i większym mieście Grajewie? Nie pamiętam, co mi opowiadała o nim mama, nie zanotowałam żadnych szczegółów.
Na nim Irenka, bratanica mojej mamy, jak przystało na kilkunastoletnią uczennicę rajgrodzkiej szkoły w ciemnym bereciku, spod którego wystaje równiuteńko obcięta jasna grzywka i z grzecznie ułożonymi rękami na płaszczyku niezakrywającym kolan. Wysmukłe nogi w bucikach z wyłogami opiera o krzesło, na którym siedzi. Filuterny uśmiech, który nie opuszczał jej nigdy, po latach złożony został we wspólnej mogile z jej ojcem Stanisławem, który zbyt wcześnie, tuż po wojnie, pożegnał się z życiem i spoczywa na rajgrodzkim cmentarzu nieopodal kościoła. Gdy patrzy w aparat fotografa przed nią daleka jeszcze wojna. Na szczęście nic o niej nie wie i chyba jej nie przeczuwa. Może i chciałaby mi coś podpowiedzieć, ale przestrzenie między nami jakże odległe teraz. Kiedy odwiedzałam ją w Grajewie schorowaną, tuż przed śmiercią, nie przyszło mi do głowy wziąć z sobą fotografii i dopytać się o jej szczegóły. Obok Irenki siedzi na zdjęciu, w jasnym kapeluszu zakrywającym całą głowę, Jadwiga  ̶  jej mama, a moja wujenka. Jedynie nad lewym uchem wyziera spod niego kosmyk ciemnych włosów. W czarnym płaszczu i takich lakierkach zapinanych na paseczek przytrzymuje na kolanach torebkę z metalowym zamknięciem. W jasnych pończochach i rękawiczkach, i z takąż apaszką pod szyją oraz z subtelnym uśmiechem. Nie przypuszcza zapewne, że życie zaproponuje jej dwóch mężów, na dodatek dopowiem, że będą rodzonymi braćmi.
Za nimi stoją trzy panie. Jakże młode jeszcze. I tu moja zagadka. Imienia i nazwiska jednej z nich od lat szukam bez powodzenia. Z lewej strony to ciotka Eleonora. Jest jeszcze przed wyjazdem w lasy pod Nowogródkiem, gdzie gospodarzyła swemu bratu Józefowi na placówce leśnej, który kilka lat później został stamtąd wywieziony na Sybir. Przed małżeństwem z Konstantym Andrzejem, który tak pięknie grywał na kilku instrumentach. Stoi w białych butach wyprostowana jak struna, ubrana w jasny długi, dwurzędowy płaszcz. Z dużym jasnym kapeluszem na głowie, z mniej wykręconym rondem niż u bratowej, w dłoni trzymając, ściągniętą z niej, białą rękawiczkę. Z prawej strony najniższa z kobieta to Zofia moja mama. Szczupła, z czarnym toczkiem na ciemnych włosach, ubrana w jasny płaszcz, a może żakiet. Nie wszystko na zdjęciu dokładnie widać. Pod szyją wyłogi kołnierza spięte ma broszką w kształcie kwiatu. Podobna, lecz mniejsza ozdoba, widnieje u jej rękawiczki. W ubranej w nią dłoni trzyma czarną torebkę na krótkiej rączce. Twarz jej jak z przedwojennych filmów, a oko jakże zadziorne. Nic nie miała później w sobie z tego wzroku. Pamiętam ją i kocham już całkiem inną. Jeszcze panna wówczas. Narzeczony marynarz zginął w czasie wojny. W dwa lata po niej wyjdzie za mojego ojca. Teraz jednak nic o tym jej nie wiadomo. Po środku stoi pani nieco starsza od sióstr, a młodsza od ich bratowej. W białym berecie na ciemnych włosach związanych wstążką, która spada z boku na kołnierz. Pociągłej twarzy, z bardzo subtelnym uśmiechem. W jasnym ubraniu z apaszką podobnego koloru. Kim ona jest  ̶  dopytuję się siebie w myślach. Czy to mamina ciotka Józefa, siostra jej ojca, o której prawie nic nie wiem? Jedynie słyszałam w dzieciństwie jej imię i kilka czułych o niej opinii, a którą tak naprawdę odnalazłam dopiero kilka lat temu w metrykach parafialnego kościoła. Jeżeli to ona, to pięknie umiała śpiewać i była dla mamy bardzo doba. A może to jakaś inna krewna, kuzynka czy sąsiadka? Nikt z żyjących nie umie mi pomóc rozwiązać tej zagadki.
Miłość to pamięć powiadam wszystkim. Bóg będzie nas kiedyś wołał po imieniu. Jak się odnajdziemy w tym tłumie nie znając swoich imion?
Oto i cała historia wysnuta ze starej fotografii. Mogłabym jeszcze dłużej snuć opowieść o niej, ale nie chcę zdradzać wszystkich historii rodzinnych. Może jeszcze przyjdzie kiedyś na to czas. A jeśli nie zdążę jak moi przodkowie?

Dolina Kłodzka – widok z góry

 

Wiesław Lickiewicz z Hajnówki za utwór „Ślady w pamięci”

 

 

 

 

Ślady w pamięci
 Retrospekcja
Część I

Medytacje i oświecenie

  Coraz częściej myślę o śmierci!
– Co będzie, kiedy odejdę w nieznane?
– Co będzie z moimi bliskimi, którzy tu pozostaną?
– W jaki sposób mam ich zabezpieczyć i chronić przed złem doczesnym, ponieważ pragnę ich szczęścia ziemskiego?
– Nie wiem, nie umiem tego wyobrazić.
– Nie mieści mi się to jeszcze w głowie, ale ,,to’’ wciąż zajmuje moje myśli.
– Może jeszcze ten czas jest oddalony, jeszcze nie pora.

Samego odejścia ze świata ziemskiego nie boję się, choć wiem, że jest nieuniknione i zbliża się dużymi krokami. Na śmierć przygotowujemy się przez całe swoje życie. Nie jest to temat radosny, choć wszyscy jesteśmy przekonani, co do jego konsekwencji. Nie lubimy o tym rozmawiać. Tego tematu unikamy jak zarazy, szczególnie w wieku, że tak się wyrażę, ,,młodzieńczo-średnim’’. Natomiast dzieci i młodzież szkolna śmierć traktuje jako coś obcego, coś,co ich wcale nie dotyczy.
Sam, będąc jeszcze uczniem klasy pierwszej lub drugiej Technikum Leśnego w Białowieży, nie rozumiałem tego zagadnienia aż do pewnego dnia.
Otóż, w okresie wakacji w 1967 roku, miałem wówczas niespełna 16 lat,obudziłem się jak zwykle dość wcześnie (taka natura) jak dla młodzieży w moim wieku i usłyszałem dochodzący z kuchni, głos dziadka.. Zastanowiło mnie to, w jakiś inny niż do tej pory sposób. Dotychczas rzeczą normalną i naturalną, jak mi się wydawało, była obecność rodziców, rodzeństwa, dziadka Cyryla i innych członków mojej rodziny.
Tego poranka, coś we mnie jakby pękło. Zrobiło mi się bardzo smutno.Uzmysłowiłem sobie, że tego, tak mi bliskiego głosu,mogę w niedalekiej przyszłości, już nie usłyszeć.
W mojej głowie, nastąpił jakiś przewrót, olśnienie lub jeszcze coś innego, czego nie da się nawet słowami określić. Od tej pory zrozumiałem, że jesteśmy istotami śmiertelnymi i każdy z nas, wcześniej lub później, musi odejść z tego ziemskiego świata. Myślami wróciłem też wówczas do bardzo ważnego dla mnie wydarzenia. Niespełna dziewięć lat wcześniej ( w 1958 roku) zmarła na tężec ziemny moja starsza siostra Helena. W tamtym okresie nie stosowano jeszcze tak powszechnie( lub może w ogóle), szczepień ochronnych przeciwko tej strasznej chorobie. Jej pogrzeb i całą ceremonię pogrzebową doskonale pamiętam. W listopadzie tego roku miałem ukończyć siódmy rok życia. W tamtych powojennych czasach, śmiertelność wśród dzieci i nie tylko, była bardzo wysoka. Dopiero po kilku dniach zauważyłem jej nieobecność choć jeszcze nie do końca wierzyłem w to, że już jej nigdy nie zobaczę. Nawet po słowach mojego ojca, gdy razem z nim,jako pomocnik zabezpieczaliśmy przed zniszczeniem przez deszcz czy śnieg tego bliskiego nam miejsca – jej nagrobku. To zabezpieczenie, polegało na wbetonowaniu w ziemię,metalowego dużego krzyża z tabliczką, oraz na ogrodzeniu i obmurowaniu miejsca pochówku zaprawą cementową. To nasze dzieło stoi tam do dzisiaj i to wcale w niezłym stanie, choć minęło już od tego momentu, ponad 60 lat. Zakończenie tej pracy pamiętam jak dziś, z prostego powodu. Ojciec powiedział mi wtedy; ,,wziąłem tu ciebie synu na cmentarz, obyś zapamiętał to miejsce i zrozumiał, że jesteśmy wszyscy gośćmi na tej ziemi.Twoja siostra a moja córka,opuściła już nas i nigdy do nas nie powróci.Kiedyś może spotkamy się wszyscy, ale nie my będziemy o tym decydować”. To wydarzenie i te słowa wypowiedziane wówczas bardzo poważnym tonem zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Po pewnym jednak czasie, uległo ono spowszechnieniu jak i wiele innych spraw, które kiedyś wydawały nam się bardzo wzniosłe. W tym miejscu przytoczę, napisany wiele, wiele lat później ten wiersz;

 Brat pamięta

 

Dziś już tylko dzika róża,
Nadal strzeże tego grobu.
Tym nam pamięć wciąż wydłuża,
Za co dzięki jej i Bogu.

Wonne kwiaty jak motyle,
Siłą wiatru kołysane,
Od lat zdobią tę mogiłę,
W której dziewczę śpi kochane.

Była siostrą naduroczą.
Włosy blond, warkocze dwa
I niebieskie mądre oczy,
W których nieraz lśniła łza.

Zabrał nam ją los okrutny,
Miała wtedy osiem lat.
Bez Niej świat jest dzisiaj smutny,
O czym dobrze , wie Jej brat !

Ten stan mojej świadomości utrzymywał się przez kilka lat, aż do wcześniej wspomnianego, letniego wakacyjnego poranka. Ów pamiętny dzień, czułem się jakoś nie swój i wielokrotnie, z niepokojem spoglądałem na naszego seniora, który był już wówczas 80 letnim mężczyzną .

Na Jego ostatnią drogę oddałem Mu swój nowy szary garnitur,który się Jemu bardzo podobał. Pewnego dnia ze łzami w oczach powiedzał mi o tym, i jeszcze to, że pragnie być w nim pochowany. Od tamtej chwili nie nałożyłem go już ani razu. Nawet teraz, kiedy oglądam czarno-białe fotografie i widzę na nich siebie, ubranego w ten garnitur ( miałem go na sobie, tylko raz) w moich oczach pojawiają się łzy. Wspomnienia tamtych lat powracają natychmiast. 

Potem zrozumiałem, że pojęcie śmierci jest czymś normalnym jak pojęcie życia,tylko jego odwrotnością. 

– Życie jest delikatne i kruche.

-Śmierć jest brutalna, zwycięża nas bezpowrotnie (chyba, że wierzymy w życie pozagrobowe).

 Lata dziecięce

Bardzo często jak o śmierci, myślę również o przeszłości.

Pamięć nasza jest zawodna i wybiórcza. Pamiętamy więc najczęściej, to co chcemy pamiętać lub to, co pozostawiło w naszym umyśle jakiś ślad, piętno.

Pierwszą rzeczą i wydarzeniem jakie w ogóle pamiętam z dzieciństwa jest mój drewniany koń na biegunach. Z nim związane jest właśnie to wspomnienie.

Mając 3-4 lat bawiłem się z siostrą (o której już wspomniałem w związku z jej późniejszą śmiercią), oraz z innymi dziećmi tym drewnianym koniem otrzymanym w prezencie od mojego ojca chrzestnego. Zabawa przednia, dzieci gromadka a koń jeden. Każdy z nas chciał go ujeżdżać jak najdłużej. Awantura wisiała w powietrzu. Z początku bawiliśmy się na trawiastym podwórku a potem, tylko z nam wiadomej przyczyny, znaleźliśmy się wraz z koniem oczywiście, na szutrowej , przebiegającej tuż obok jezdni. W pewnym momencie, w tumanach piaskowego kurzu, pojawił się przed nami ciężarowy samochód. Na szczęście dzieci zdążyły uciec. Do dzisiaj nie wiem jak uniknęliśmy śmierci. Koń niestety pozostał na jezdni. Po chwili rozległ się tylko suchy trzask drewna i warkot oddalającego się samochodu marki ,,Lublin”. Dokoła zaległa cisza jak makiem zasiał. Po opadnięciu kurzu, zobaczyliśmy tylko to, co po koniu pozostało, a więc małą stertę połamanych, kolorowych deseczek. To wydarzenie utkwiło w mej pamięci do dnia dzisiejszego i wspominam go z wielkim sentymentem. Aby oddać cześć konikowi, napisałem kiedyś wiersz:

Koń i smutek 

Piękny jak rasowy rumak.
Cienkie nogi, długa szyja
 I choć z drewna, na biegunach,
Żywy przy nim, szkapą bywał.

 Maści szarej, jak mrok zimą.
Ciemna pręga przez grzbiet cały
A z tą swoją czarną grzywą,
Za żywego, bywał brany.

Dla takiego właśnie konia,
Uprząż, też musiała być.
Koń miał siodło i strzemiona,
Do kompletu, był też bicz.

Kołysanie się na koniu,
Jest zabawą dzieciom przednią,
Ale gdy brak miejsca w domu,
Radość, kończy się tragedią.

Potem tylko, drewna trzask
I pisk opon na ulicy.
Nie ma konia,mija czas
Ale ran,on mych nie leczy.

Następny przebłysk mojej pamięci, to ten sam okres i moja jazda na małym czterokołowym rowerku. Rower jeden, podobnie jak koń a chętnych do jazdy cała gromada dzieciaków. Rezultat wiadomy. Rów z pokrzywami, poparzenia rąk, nóg ,twarzy. O płaczu i bólu już nie chcę wspominać.

Mając lat pięć, rodzice postanowili zmienić miejsce zamieszkania. Z Olecka, gdzie się urodziłem i mieszkaliśmy dotychczas, postanowili przenieść się na tzw. kolonię ( gospodarstwo rolne pozostawione przez Niemców) położone jednak w sporej odległości od najbliższej wsi – Borawskie, powiat Olecko. Mieszkaliśmy tam co prawda krótko, bo tylko przez zimę, ale zapamiętałem to miejsce z pewnej, nieprzyjemnej w skutkach przygody. Po długich opadach śniegu i ponurych szarych dniach, nastąpiła zmiana pogody na mroźną i słoneczną. Tu muszę wspomnieć, że nasza rodzina w międzyczasie, powiększyła się o młodszą o 3 lata siostrzyczkę Krystynę. Mama zajęta wieloma obowiązkami, najmłodszą pociechę oddawała mi i starszej Helenie często pod kuratelę. Tak było i tym razem. W tamtych czasach, opieka nad młodszym rodzeństwem nie była niczym nadzwyczajnym, wręcz obowiązkiem starszego rodzeństwa.

Przy takiej zmianie pogody zewnętrzna warstwa śniegu zamieniła się w twardą skorupę. My, niewilkiej wagi dzieciaki mogliśmy po niej biegać, co nam sprawiało wielką frajdę. Na twardej śnieżnej skorupie nie pozostawialiśmy nawet zbyt wiele swoich odcisków stóp. Zabawa jak pamiętam, była wspaniała. Prześcigając się w coraz to nowsze pomysły, w pewnym momencie znaleźliśmy się nad brzegiem niewielkiej rzeczki, ale z dość wartkim nurtem. Po ułamaniu kilku wierzbowych witek i po opryskaniu się przy ich pomocy wodą, wyruszyliśmy pod górkę do domu, ale już od drugiej jego strony.Tuż za rzeką była duża góra, porośnięta drzewami, wśród których widniał zakopany, prawie nowy jeszcze, sporych rozmiarów krzyż. Później dowiedziałem się, że swoją siedzibę mieli tam partyzanci, których obecnie nazywa się, Żołnierzami Wyklętymi. Oni to właśnie, przez pewien czas byli postrachem całej okolicy i ich mieszkańców ponieważ nocami plądrowali im gospodarstwa. Ten krzyż został postawiony przez wiernych po likwidacji tego oddziału przez wojsko i UB.Ten temat i to miejsce, było swoistym tabu dla okolicznych mieszkańców. Dlatego też było ono przez nich w miarę możliwości omijane. Z tego też powodu jak później wywnioskowałem, powstała panika w związku z naszym ,,zniknięciem’’a dość silny nurt rzeczki dopełnił czarę goryczy. My dzieci, nie wiedzieliśmy o tym. Tyle wyjaśnień na temat topografii i historii tego terenu. Do dużego poniemieckiego domu weszliśmy od strony kuchennej. Tam dowiedzieliśmy się, że nasza mama już od dłuższego czasu poszukuje nas po całej okolicy. Trafiła też po słabo widocznych naszych śladach nad rzekę. Tu zobaczywszy wydeptany śnieg i resztki wierzbowych gałązek, omal nie dostała zawału serca. Oczami wyobraźni widziała już nas jako topielców itp. Z rozpaczy, odchodziła niemal od zmysłów. Starsza pani, właścicielka tego gospodarstwa o nazwisku Dawidowicz, ujrzawszy nas całych i zdrowych ( choć przemoczonych), wyruszyła natychmiast na poszukiwanie naszej mamy. Po kilkunastu minutach byliśmy już wszyscy w komplecie a mama z radości omal nas nie udusiła. Po euforii, nastąpił czas ochłonięcia a następnie długie uświadamianie i tłumaczenie nam naszego występku. Więcej takich eskapad nie urządzaliśmy a i matka miała na nas baczniejsze spojrzenie.

Część II

 

Lata chłopięce – Olecko 

 

W 1958 roku, osiągnąłem wiek szkolny i zostałem uczniem Szkoły Podstawowej nr 2 w Olecku, gdzie ponownie zamieszkaliśmy.Ta data jest dla mnie symbolem i nigdy jej nie zapomnę.W tym bowiem roku w czerwcu, zmarła moja starsza siostrzyczka Helena o której w powyżej wspominałem. Była wówczas uczennicą pierwszej klasy Szkoły Podstawowej, do której i ja miałem od września uczęszczać.

Był czerwiec. Zbliżał się koniec roku szkolnego.Na klasowej wycieczce, Helenka jak i większość jej kolegów i koleżanek zdjęła swoje obuwie i na boso (frajda, radość,ciepło),kontynuowała spacer. W którymś momencie jakaś ostra, choć mała drzazga , wbiła jej się w stopę.Nawet tego z początku nie poczuła. Już w domu, gdy się o tym mama dowiedziała, to usunęła jej pozostałość a rankę zdezynfekowała. Temat jakby przestał istnieć , ale tylko do późnego wieczora, kiedy to siostra zaczęła czuć się bardzo źle. Zaczęła dostawać drgawek i konwulsji.Nasz ojciec był kierowcą,więc natychmiast zawiózł Helenkę do szpitala, który znajdował się niedaleko, na tej samej ulicy. Po trzech dniach pobytu w nim, siostra zmarła (21 czerwiec 1958 rok).

Uczniowie młodszych klas ze świadectwami w dłoniach w towarzystwie swoich opiekunów, wzięli liczny udział w pogrzebie.(Co doskonale pamiętam).

Wspomnienia związane pośrednio z tego, jakże tragicznego wydarzenia i o moich refleksjach na ten temat, opisałem w początkowej części mojej autobiografii.

Od 1 września tego roku zostałem uczniem pierwszej klasy S.P.

Początek nauki, wspominam ciepło.Nie obeszło się jednak bez humorystycznych akcentów.Problemów z nauką nie miałem, ale jak brzmi moje nazwisko, dowiedziałem się pierwszy raz dopiero od mojej wychowawczyni.Przy sprawdzaniu obecności i po kilkukrotnym wyczytaniu mojego nazwiska nie reagowałem, wiec( za lekceważenie nauczyciela) zostałem za ucho wyciągnięty z ławki i dopiero wówczas dowiedziałem się, że nazywam się Wiesław Lickiewicz. Po przyjściu do domu, całe zajście opowiedziałem rodzicom, którzy skwitowali to śmiechem.Myśleli że ja wiem, że oprócz imienia każdy człowiek, posiada również nazwisko.

Jako chłopiec w tamtym okresie, byłem niewysoki, by nie rzec mały. Doskonale pamiętam, że w drugiej klasie ważyłem 27 kilogramów o czym poinformowała mnie tzw.higienistka u której w gabinecie, co pewien okres nas mierzono i badano.

Począwszy od trzeciej klasy, zacząłem wyróżniać się w klasie z dużej ilości czytanych książek oraz z dobrej jazdy na łyżwach hokejowych a nieco później, również na panczenach.Poza tym, jak wszyscy chłopcy,lubiłem kopać piłkę.Nieco później , kiedy znałem już wartość pieniądza, zacząłem zbierać i sprzedawać butelki oraz słoiki a w komórce na rowery i opał, zacząłem hodować nawet króliki, z czego byłem bardzo dumny.Największą jednak moją pasją, było czytanie książek o tematyce przygodowo- podróżniczej jak i inne ( te z lektury szkolnej, również), które trafiały w moje ręce.Drugą, ale również fascynującą była,wspomniana wcześniej, jazda na łyżwach.

W okresie zimowym szkolne boisko,wspaniały nauczyciel od wychowania fizycznego Pan Żurowski (jeżeli nazwisko przekręciłem, to bardzo przepraszam),zamieniał na cudowne (w penłi tego słowa znaczeniu), profesjonalne, hokejowe lodowisko.

Tafla lodu, zawsze lśniła jak lustro a namalowane na niej różnokolorowe linie i symbole, dodawały mu jeszcze bardziej, przysłowiowego ,,sznytu’’.

Po jego prawej stronie, patrząc od szkoły,wspomniany nauczyciel wyczarowywał ze śniegu istne cuda. W tym również jaskinię z lodowymi stolikami i siedzeniami przy których można było wypić gorącą kawę i zjeść ciastko lub bułkę.Pamiętam doskonale, że wypicie tego gorącego napoju a do tego jeszcze z ciastkiem, zaliczało się do dobrego stylu.Ten ,,luksus’’, kosztował konsumenta 1 zł i 50 gr.Cenę pamiętam, ponieważ tyle na skupie płacono za pustą , całą butelkę i słoik w pakiecie. Aromatyczny zapach tej kawy ( zbożowej oczywiście), pamiętam do dzisiaj . Cała ta infrastruktura, była oświetlona kolorowymi żarówkami, a z głośników pomysłowo rozmieszczonych nad lodowiskiem, spływała jak wspaniały, grający wodospad ,muzyka big-beatowa z pierwszymi jej wykonawcami takimi jak Karin Stanek,Kasia Sobczyk,Czerwono-czarni, itp, itd.Jednym słowem było, to ,,cudo’’jak na tamte czasy.

.Byłem jednym z najlepszych łyżwiarzy w klasie , a w szkole , też byłem w czołówce.W nagrodę , otrzymałem nawet na własność łyżwy hokejowe z butami oczywiście.Nie były one co prawda nowe, ale z dumy, prawie pękałem.Miałem również bezpłatny wstęp na lodowisko w niedzielę wieczorem.

Od 1958 roku, do 1962 roku, z rodzeństwa miałem tylko młodszą siostrzyczkę Krystynę. W tym czasie, sytuacja materialna mojej rodziny, była bardzo dobra. Oboje rodzice pracowali. Mama pracowała w miejscowym Technikum Rolniczym, przy wykonywaniu różnych prac gospodarczych a ojciec, jak tylko sięgam pamięcią, był zawsze kierowcą różnego typu samochodów.

Z tego okresu, utkwiły mi w pamięci najbardziej niedziele, które były wszystkie, jak odbicie w lustrze.

Rano, obowiązkowa obecność na mszy w kościele.Bezpośrednio po niej, szliśmy do kina ,,Mazur’’ na jakiś film dla dzieci lub młodzieży.Następnie obiad, odrabianie lekcji i czas wolny do kolacji.Ten schemat niedzielnych zajęć, utrzymał się aż do naszego wyjazdu do Białowieży w kwietniu 1965 roku.W tym miejscu muszę jednak wszem i wobec powiedzieć,że moja ówczesna dusza ,serce i wyobraźnia,była wirtualnie związana z moimi bohaterami z przeczytanych książek. Po prostu wciąż byłem zafascynowany ich przeżyciami i przygodami. Filmy, które wyświetlano w opisywanym okresie w kinie ,,Mazur”(z pewnością w całym kraju również),zawsze miały na afiszu takie miejsce, na którym wpisywano wiek potencjalnego, kinowego konsumenta.Robiłem cuda, aby interesujący mnie film obejrzeć.Na filmy od lat 16, starałem się zawsze kupić dwa bilety.Jeden dla mnie a drugi dla mojego taty, który z tego impasu nie miał już wyjścia.Szedłem więc dumnie do kina z ojcem obok, który był jakby gwarantem mojej nienagannej edukacji i wieku .Kinowy bileter, bez mrugnięcia okiem wpuszczał nas na salę kinową.Pieniądze, za które kupowałem bilety, pochodziły oczywiście z moich zarobionych pieniędzy (butelki, słoiki, makulatura itp).Bilety honorowo, sam fundowałem mojemu ojcu.On co prawda starał się zwracać mi pieniądze za bilety, lub chociaż za swój,ja jednak miałem w sobie dość odwagi, by się temu sprzeciwiać i zawsze byłem konsekwentny w swym uporze. Bez jego obecności, nie wpuszczono by mnie na salę kinową.Za to,byłem ojcu bardzo wdzięczny.Pieniądze nie liczyły się.Jego fabuła i ulubieni aktorzy z którymi identyfikowałem się, to było to czego w tamtym okresie potrzebowałem.

Powracam jednak do chronologii.

W 1962 roku,mama urodziła nam siostrzyczkę Grażynkę a dwa lata później, braciszka Grzegorza. Z tego też powodu, rodzice zmuszeni byli do zatrudnienia jakiejś pani,w celu pilnowania i opiekowania sie naszymi maluchami.Wkrótce też, zamieszkała razem z nami, starsza kobieta, która nie dość, że strzegła nas jak rodzona matka, to jeszcze gotowała dla całej rodziny,pyszne obiady.

Okres, całej niemal Szkoły Podstawowej nr 2 w Olecku,wspominam z wielkim wzruszeniem i sentymentem.Ten czas z perspektywy niemal już 70 lat mojego życia, uważam za najszczęśliwszy etap w mojej doczesnej egzystencji. Do dnia dzisiejszego,utrzymuję wciąż kontakt z dwoma kolegami z klasy (Jerzym Miliszewskim, notabene pierwszym właścicielem w Polsce, prywatnej szkoły pod nazwą ,,Oleckiego Centrum Szkolenia Kierowców”,która zaczęła swoją działalność 17 marca 1989 roku oraz z Romkiem Szeremetą,wspaniałym lekarzem, specjalistą chorób wewnętrznych i ordynatorem tegoż szpitalnego oddziału w Olecku).Z okazji opisywanych przeze mnie wspomnień,pozdrawiam ich serdecznie. Kilkadziesiąt lat później na dowód tęsknoty za rodziną, napisałem wiersz, który poniżej przytaczam; 

 Tęsknota

Tęsknię za Tobą, za Tobą, za Wami.
Tęsknię wciąż, choć mija czas.
Tęsknię za głosem swej Mamy,
Której już nie ma od lat.

Tęsknię za Ojcem, mym bohaterem.
Tęsknię za Dziadkiem wspaniałym.
I pragnę dziś wszystkim powiedzieć,
Wciąż jestem wśród nich chłopcem małym.

Czułem się przy Nich beztrosko.
Czułem się przy Nich bezpiecznie.
o piękne uczucie, we mnie zostało
I w sercu mym, trwać będzie wiecznie.

Życie jednak, rządzi się swoimi prawami.Nic nie może wiecznie trwać.U nas, również zapowiadały się zmiany.Ojciec mój z powodów rodzinnych,zdecydował się na wyjazd do Białowieży, ponieważ otrzymał wiadomość o chorobie swojej matki a mojej babci Katarzyny.Ojciec mego ojca ( Cyryl),nie radził już sam z opieką nad chorą i obowiązkami domowymi. Miał już wówczas 77 lat. Ojciec więc wyjechał a my pozostaliśmy w Olecku.Rozłąka trwała około 6 miesięcy.Zbliżał się kwiecień 1965 roku.Ja już byłem uczniem 7 klasy, siostra Krystyna uczęszczała do 4 klasy,maluchy miały odpowiednio, Grażynka – 2,5 roku a mały Grzesio- 9 miesięcy.
Wówczas to właśnie, dotarła do mnie wiadomość o podjętej już decyzji przez ojca, dotyczącej wyjazdu całej naszej rodziny na stałe do Białowieży. Z takiej decyzji, zaskoczony byłem nie tylko ja ale również i moja mama,która pochodziła z pobliskiej wsi Matłak gm.Bakałarzewo.W tych jakże pięknych stronach zamieszkiwała jej cała rodzina już od wielu stuleci. Długo nie mogłem się z tym pogodzić.Tu w okolicznych wsiach, spędzałem z siostrą wszystkie ferie i wakacje . Tu miałem sporo ciotecznych braci i sióstr oraz wielu kolegów.W końcu tu w Olecku , urodziłem się na ulicy Grunwaldzkiej, tu znałem każdą uliczkę, każdy kąt i raptem proszę, jaka niespodzianka. Nawet z perspektywy czasu, rozumiem swoje ówczesne rozgoryczenie. Ale mówi się trudno, siła wyższa. Zaczął się okres pakowania w co popadło, naszego ,,bogactwa.’’ Mnie natomiast ta cała sytuacja zmusiła do sprzedania królików, których dochowałem się już sporej gromadki. Wszystkie więc swoje piękne,białe angory o czerwonych jak rubiny oczach, oraz belgijskie olbrzymie kłapouchy, z wielkim żalem sprzedałem na miejskim targowisku.Tu również sprzedałem swoje łyżwy, z których zawsze byłem tak dumny. Rozstałem się z nimi mniej boleśnie, bo czułem już, że robią mi się za ciasne.Od chwili ich otrzymania, minęło już bowiem kilka lat. Białowieża, do której mieliśmy wyjechać, była rodzinną miejscowością mojego ojca. On tu się urodził, wychował.On to właśnie z leżącej o 20 km Hajnówki, w 1941 roku został przez Rosjan wywieziony za Ural do przymusowej pracy.Z Białowieży pochodzili wreszcie jego przodkowie, od wielu pokoleń.Tu również do dzisiaj zamieszkuje nasza, dość liczna rodzina.
Dla mnie jednak ta miejscowość jak i kuzyni, byli mało znani.Do chwili wyjazdu, w Białowieży byłem tylko kilka razy a do tego, bardzo krótko.
Zaczęły się przygotowania.Ja jako najstarszy z rodzeństwa- już prawie 14 letni chłopiec, miałem istny zawrót głowy.Chciałem jak najwięcej w miarę swoich możliwości, pomóc mamie, która też uwijała się jak w przysłowiowym ukropie.
Tę przeprowadzkę , przeżyłem jak nikt. Pani, która opiekowała się naszymi maluchami, była z nami do końca. Przypomniałem jej nazwisko, to była wspaniała, niezastąpiona Pani Sac.
Transport po nas, jak i po cały nasz ekwipunek, przybył punktualnie o określonym przez rodziców terminie.Za kierownicą tego ciężarowego samochodu marki,,Star”, siedział oczywiście mój ojciec, za którym już bardzo tęskniłem.
Tuż po załadunku naszego dobytku na samochód i po pożegnaniu się z sąsiadami,moimi kilkoma kolegami oraz z niezastąpioną naszą Panią Sac, ( łzy oczywiście, lały się strumieniem)zostaliśmy ulokowani w szoferce.W chwili, kiedy ruszaliśmy,któryś z sąsiadów podbiegł do nas i wręczył nam ,naszego pięknego, biało- szarego małego jeszcze kotka,który pozostał sam w pustym już mieszkaniu i niemiłosiernie miauczał z tęsknoty za nami. Ojciec jak pamiętam, nie był zadowolony z jeszcze jednego pasażera, ale my ucieszyliśmy się bardzo.W tym całym przeprowadzkowym rozgardiaszu, zapomnieliśmy wszyscy o naszym milusińskim, który był naszą maskotką.Po kilku latach, a była to kotka,mieliśmy od niej wiele kociaków, którymi obdarowywaliśmy wszystkich chętnych.

Po kilku latach, któregoś feralnego dla niej dnia, została zastrzelona przez gajowego o nazwisku Chilecki. Tłumaczył on się później, że pomylił ją z jakimś dzikim zwierzakiem, co było oczywiście bzdurą.Ta kotka wyszła wówczas poza obejście na pobliskie pole, ponieważ polowała na gryzonie.Pozostawiła po sobie gromadkę malutkich jeszcze kociaczków, które w tym czasie karmiła.Co się z nimi później stało, nie pamiętam. Z pewnością starym zwyczajem,wraz z siostrą Krystyną, nagrodziliśmy nimi naszych okolicznych sąsiadów.

Tak oto, zakończyła się moja jakby pierwsza część, dziecięcego jeszcze życia.Moje kochane rodzinne Olecko, pozostało już tylko jedynie wspomnieniem. Tych prawie 14 lat spędzonego tam życia, wyryło w mojej młodej wyobraźni, bardzo wyraźną bruzdę, ślad,który już na zawsze pozostał w moim życiorysie.Olecko, odwiedzałem później jeszcze wielokrotnie, w drodze do rodziny z okolic Bakałarzewa i oczywiście za każdym razem, odwiedzałem cmentarz ze łzami w oczach. Za każdym razem, widok tego miasteczka, jego zapach,znajome ulice,spotykane na nich osoby,rozmowy z nimi itp,wywierały na mnie, duże wrażenie.Po prostu,to miasteczko było i jest nadal, moim najwspanialszym miejscem na Ziemi. Z tego okresu, pamiętam jeszcze bardzo wiele, ale nie sposób jest te wspomnienia tu przytoczyć.Skupiłem się więc tylko na tych, które uważałem za najważniejsze. 

Białowieża 1965 – 1970 

 Okres białowieski, rozpoczął się od rozładunku naszego transportu, ale nie przy domu dziadka na ulicy Podolany II nr 26, ale na ulicy Mostowej nr 7 przy wynajętym przez ojca, starym budynku mieszkalnym Babcia, która choć była bardzo chora, nie zamierzała jeszcze wcale opuszczać tego ziemskiego padołu.
Nowa szkoła,nieznani nauczyciele,nowi uczniowie i ta cała nowa otoczka,nie była niczym przyjemnym i sympatycznym.Na lekcjach, nie odpytywano mnie, z powodów bliżej mi nieznanych.Wszelkiego rodzaju klasówki i sprawdziany pisałem i otrzymywałem za nie dość poprawne oceny, ale to tylko tyle i aż tyle.
Program, który tu aktualnie przerabiano, był jakby opóźniony w stosunku do szkoły w Olecku.Pamiętam, że tam ,,Placówkę’’ Prusa już dawno przerobiliśmy, a tu była dopiero jakby w trakcie omawiania. Po pewnym okresie,zostały przesłane arkusze ocen.
Nauczyciele zaczęli mnie wówczas jakby dostrzegać, ale i tak pozostawałem jakimś dziwnym trafem nietykalny.Tak też dotrwałem do końca roku a tym samym do końca szkoły.Był już czerwiec 1965 roku.
Wyboru szkoły średniej, dokonali za mnie rodzice i kuzyni ze strony ojca. Miejscowe, prestiżowe Technikum Leśne, już z otwartymi ramionami czekało na młodych, przyszłych adeptów leśnej sztuki. Konkurencja dostania się do tej szkoły wówczas jak i obecnie, jest bardzo wysoka. W okresie, który opisuję, tego typu szkół w Polsce było tylko kilka. Dlatego też,do egzaminów przystępowała tu młodzież z całego kraju.Nam jako miejscowym, wystarczyło zdać poprawnie egzamin wstępny i byliśmy już właściwie uczniami tej szkoły. Dla Dyrekcji bowiem,odpadał problem z zakwaterowaniem w internacie itp sprawy. Jednak i tak, wielu moich kolegów, nie dostało się do szkoły, lub po pewnym czasie zostawali z niej relegowani w związku z nieradzeniem sobie w nauce.Tu należy nadmienić, że poziom nauczania ,był wysoki. TL, to szkoła mundurowa. Wszyscy uczniowie, musieli więc być umundurowani. Zielony mundur, takie też spodnie, oraz biała lub zielona koszula z krawatem, stała więc się wkrótce nieodzownym wyposażeniem,każdego ucznia. Wszyscy starsi czytelnicy, pamiętają z pewnością ,jakie było zaopatrzenie naszych sklepów.Problemy były ze wszystkim, więc i z zielonym materiałem również. Każdy radził więc jak potrafił.Ja , rok szkolny rozpocząłem w mundurze wojskowym po jakimś kapitanie, o czym świadczyły cztery ciemniejsze miejsca po gwiazdkach na pagonach.Spodnie natomiast,po kilku przymiarkach i przeróbkach,podarował mi mój wujek, Aleksander Gwaj (za co byłem mu bardzo wdzięczny), który był krawcem i w tamtym okresie obszywał niemal wszystkich okolicznych leśników. Początkowo nie byłem wcale dumny z tej szkoły a to z tej przyczyny, że mnie pociągała bardziej budowlanka.Najbliższe jednak Technikum Budowlane, znajdowało się w Białymstoku, na co jednak nie było stać moich rodziców.Później ta niechęć powoli spowszechniała a już w klasach starszych, nawet ją polubiłem.Duży wpływ na to, mieli też moi dwaj cioteczni bracia ( synowie wujka krawca), którzy już byli absolwentami tej szkoły.
Babcia umarła dopiero w prawie rok, po naszym przyjeździe do Białowieży,bo w kwietniu 1966 roku. Na pogrzebie nie byłem z powodu szkolnych praktyk zalesieniowych, gdzieś koło Giżycka ( okolice miejscowości Kuty). Po przyjeździe, zastałem bramę jak i dom przy ulicy Mostowej, zamknięty ( na cztery spusty).
Sąsiadka (kuzynka) poinformowała mnie o zaistniałej całej sytuacji i o prośbie rodziców, by mi tą wiadomość przekazała. Z całą rodziną,spotkałem się już po kilkunastu minutach w rodzinnym domu mojego ojca i owdowiałego już dziadka Cyryla. Później, w tajemnicy przed rodzicami,musiałem powrócić do poprzedniego mieszkania, ponieważ miałem tam ukryty, pod podłogową deską w sieniach, mój skarb. Były to pieniądze, zarobione jeszcze w Olecku ze sprzedaży królików i łyżew, oraz wakacyjny zarobek ze sprzedaży czarnych jagód i grzybów.Całość była dobrze zabezpieczona i umieszczona w dobrze zakręcanym słoiku.Kwota jaka tam była schowana, wystarczyła mi na zakup roweru ( co prawda używanego, ale w całkiem dobrym stanie).Ten rower, służył mi później na dojazdy do szkoły, przez cały okres trwania nauki . Te pięć lat minęły, jak z bata strzelił.W moim, już młodzieżowym życiu, nie wydarzyło się nic właściwie bardzo ważnego, oprócz oczywiście, mojego ,,olśnienia” dotyczącego ludzkiej śmiertelności o czym wspomniałem w pierwszej części mojej biografii (głos dziadka).Muszę jednak jeszcze wspomnieć o jednej historii, związanej również z moim dziadkiem. Nie dawała ona mi przez pewien czas spokoju i dlatego zapewne, pamiętam ją do dzisiaj . Otóż, pewnego letniego dnia, zastałem naszego seniora, siedzącego na ławce przy płocie od strony ulicy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ przesiadywał na niej często, ale po przywitaniu się, zauważyłem że płacze i dyskretnie wyciera chusteczką łzy. Zdziwiłem się bardzo, bo ten starszy już mężczyzna, zawsze uchodził za twardziela. Przez wiele lat przebywał na Syberii, gdzie imał się różnych prac. Był m/in. budowniczym kolei transsyberyjskiej, poszukiwaczem złota, drwalem w tajdze, a nawet marynarzem na japońskim statku. Z niejednego więc pieca jadł chleb a tu proszę, pochlipuje jak dziecko. Zaniepokojony więc, zapytałem o powód tego zachowania (czy coś Go boli?, może czegoś potrzebuje?) wtedy dziadek zaprzeczył i z wyrzutem w głosie odpowiedział;- że chce po prostu umrzeć !. ,, Czuje się już nieprzydatny do niczego i nie jest nikomu już potrzebny, a uparty Bóg, nie chce Go jeszcze do siebie zabrać”.Po pewnym czasie uspokoił się. Poprosił mnie tylko o dyskrecję i żebym o tym incydencie nikomu nie wspominał. Ten temat uznaliśmy więc za zamknięty. Od tego momentu, dziadek żył jeszcze, około trzech lat. Zmarł 15 grudnia 1972 roku w wieku 84 lat.W tym miejscu, zaprezentuję mojej rodzinie i ewentualnym czytelnikom , wiersz ;

Powracające wspomnienia

Często myślę o rodzinie,
Której nie ma już wśród nas.
O odejściu i przyczynie,
Decydował los i czas.

Mocniej bić zaczyna serce,
Gdy ich zdjęcia, trzymam w dłoniach.
Choć są wszystkie czarno – białe,
Dla mnie są nad wszystko-ponad.

Jest najgorzej, mówię Wam,
Gdy się zbliża okres świąt.
Od łez oczy, mokre mam.
Więc się zawsze chowam w kąt.

Lecz już chcę, by tak zostało.
Te łzy łączą z nimi mnie.
Wspólne życie, krótko trwało,
Wspomnieniami, wskrzeszam je.

Na początku tej mojej biografii, w pewnym momencie wspomniałem o mojej niewielkiej wadze i o moim, ,,nikczemnym” wprost wzroście. W pierwszej klasie TL, byłem jednym z najniższych (nie licząc Roberta S.).Na apelach stałem zawsze w ostatniej, lub przedostatniej parze. Wzrost 157 cm , upoważniał mnie jakby, do reprezentowania tego niezbyt szczytnego miejsca. Natomiast, gdy kończyłem Technikum Leśne, byłem już , jednym z wyższych uczniów w klasie (185 cm), przy wadze 85 kg. Wyższy ode mnie był tylko; Marek C i Janusz M.
W 1970 roku zdałem maturę i otrzymałem tytuł, technika-technologa o specjalności leśnictwo.Na świadectwie istnieje data,- 10 czerwiec 1970 rok.
Świat stanął przede mną otworem. Po raz pierwszy w swoim życiu,zastanowiłem się nad przyszłością i zadałem sobie pytanie; studia czy praca a może i jedno i drugie?

-TA DATA , JEST JAKBY KLAMRĄ ZAMYKAJĄCĄ, MÓJ PIERWSZY ETAP ŻYCIA

 Napisałem ją nie bez kozery, ponieważ kilka lat później pod datą ,-10 czerwca, urodziła się moja pierworodna córeczka. Imię, wybrała sobie sama.W tym dniu imieniny obchodzą Małgorzaty.

– Czy te niespełna 19 lat mojego życia tu opisanego, wywarło na mnie jakieś piętno i pozostawiło po sobie jakąś bliznę? -może tak, może nie!
– Czy te wydarzenia opisane w tej autobiografii, wpłynęły znacząco na mój dziecięcy rozwój ? – po prostu – nie wiem!
– Sam sobie, też często zadaję te pytania.
– Sam sobie również na nie odpowiadam , w trybie przypuszczającym.

Reasumując jednak całość, pragnę wszem i wobec zakomunikować,że nie przeszkodziło mi to, w zostaniu normalnym, pracowitym człowiekiem.O tym jednak, niech wypowiedzą się znający mnie postronni ludzie.

Pierwszych 19 lat w życiu młodego człowieka, to okres kształtujących się cech charakteru i osobowości.To co zostało nam przekazane genetycznie, to już zupełnie inne zagadnienie. Przeżycia, jakie towarzyszyły mi w tej przestrzeni życiowej, z pewnością nie pozostały obojętne a być może i przyczyniły się do niektórych wypaczeń, lub uwidoczniły jego pozytywne cechy. Sam nie jestem w stanie, tego obiektywnie określić. Ten temat, pozostawiam również otwarty. 

– Drugi etap mojego życia, być może też opiszę w przyszłości, ku pamięci potomnym.
Na koniec,dedykuję wszystkim ten oto wiersz i moje życiowe motto;

Pamiętajmy o przeszłości

Smutek, serca nam rozdziera,
Gdy się w przeszłość zanurzamy,
Czas, wspomnienia wciąż zaciera,
Których, coraz mniej już mamy.

Kiedyś, naszą pamięć twórczą,
Dziś przesiewa, sito życia.
Nazywamy ją wybiórczą,
Choć nic nie ma do ukrycia.

Przełamujmy tę barierę.
Pielęgnujmy swe wspomnienia.
A dowodem, na ich szczerość,
Są łzy szczęścia i westchnienia.

,,PAMIĘĆ O RODZINIE, JEST RZECZĄ ŚWIĘTĄ”
Hajnówka 2019 rok

Przypominamy prezentację utworów nagrodzonych w V edycji Konkursu Literackiego SREBRO NIE ZŁOTO

 

Fot.
– Maria Makal
– Krystyna Kowalewska
– Jolanta Falkowska

Opracowała: Jolanta Falkowska
Podlaska Redakcja Seniora