Przedstawiamy wyróżnione utwory VI edycji Konkursu Literackiego SREBRO NIE ZŁOTO i gratulujemy autorom.
Organizatorzy VI edycji Konkursu: Stowarzyszenie Szukamy Polski i Podlaska Redakcja Seniora, współorganizatorzy: Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku i Polskie Radio Białystok.

RÓWNORZĘDNE WYRÓŻNIENIA PODLASKIEJ REDAKCJI SENIORA

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Bożena Staszek z Wizny za wiersz „Brzemię przeszłości”

 

 

 

 

 

Brzemię przeszłości

Zgorzkniałą twarz
przysłania woal rozpaczy
niespełnione pragnienia
przyprószył jesienny liść
z kącików warg wyciska się
fałszywa radość
żyły pokrywa rdza
lwie serce ustaje w biegu
kiedyś mogło góry przenosić
miraże wspomnień
przelatują jak motyle
wzrok skanuje dawne obrazy
głuchy wiatr
strąca perły rosy z mokrych rzęs
panta rei

Bożena Staszek

 

fot. Dariusz Marek Gierej

 

Bożena Klimaszewska z Obuchowizny za wiersz „Moje miasto”

 

 

 

Moje miasto

Lubię
Gdy moje miasto śpi
Pogrążone
W ciemności i ciszy
Ostatni czarny kot
Zamyka drzwi
A ulice jeszcze tańczą
Światłem latarni rozochocone
Księżyc gra
Cichą melodię
Za jeden grosz
Ot tak
Za siebie rzucony
Spóźniony kochanek
Przemyka jak cień
Między blokami
Właśnie tak-
Pocałunkiem skończył się
Jego dzień
Lubię
Gdy moje miasto
Już śpi
Tulone szalem rozkoszy
W świetle księżyca
Co po niebie
Swym srebrem się obnosi
Samotność puka
Do czyichś drzwi
Lubię
Gdy moje miasto
Już śpi
I cicho tak
Tylko zegar na rynku
Odmawia pacierz
Tik-tak
Tik-tak
Tik-tak

fot. Dariusz Marek Gierej

Irena Świerżyńska z Białegostoku za wiersz „Co z Fabianem”

 

 

 

 

 

co z Fabianem 

poznał swoje – Paweł Jaś i Fabian
jeden przetrwał
drugi – nie
a – o trzecim pytam
co z Fabianem
czy pan wie – jakie losy
gdzie
biega
miga głowa pełna lotu
czy piwnica
kłębek splotów myśli poszarpanej
przydeptanej wielką stopą
w bliskiej
twardej obudowie
które oko
to na dole
czy tam wysoko
chce – choć trochę liznąć chmury
czy przybiły go tortury
od rówiesniczej braci
i te – od mocy pomagaczy niby domu
z szyldem Dziecka
czy ten dom coś znaczy
czy o radość ciut zahaczył
ile dobra
ile nut
tyle ciepła – co dał but
spytaj pana
gdzie jest cud
jak przeskoczyć tamten próg
ktoś – pomoże
przetrwać duszy w ciemnym borze
jasny promień rzuci
ogrzeje
zanuci
kiedy kiedy kiedy….

 

 

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Dionizy Purta za prozę „Koronawirus atakuje”

 

 

 

 

Koronawirus atakuje

Człowiek od początku istnienia kształtuje otoczenie by zachwycało estetyką, co pobudza do działania, sprzyja wyciszeniu emocji, uspokojeniu umysłu, lepszej koncentracji i w tej atmosferze czuje się spełniony i życzliwszy światu. Patrzy w zakamarki duszy, dociera do najbardziej skrytych pokładów, które są tam gdzieś w głębi serca.

Widzi jak z bezchmurnego nieba uśmiecha się słońce, a ciepłe promienie przypominają, że idzie wiosna. Piękno przekształca się w dobro, kieruje w stronę życzliwości i myśli do pozytywnych uczynków.
Wraz z upływem życia zastanawia się czy żyje tu i teraz czy pobyt na planecie Ziemia jest jedynym Domem, że też może to tylko dom przejściowy, a my jesteśmy częścią czegoś większego. Zadaje pytania, szuka odpowiedzi, ale czy je zajduje, nie wiemy…?
Dokąd zmierzamy, musimy więc drążyć i mieć pogląd na sposób myślenia i na miarę możliwości. “Świat wokół nas zmienia się w zawrotnym tempie. Trudno powiedzieć, co przyniesie dzień jutrzejszy. Wczoraj do ciebie nie należy. Jutro niepewne… Tylko dziś jest twoje. Tak więc dziś, nie później, nie kiedyś, tylko właśnie dziś, zadbajmy o siebie” JPII.
Zdumiewam i zachwycam się urodą i dziwnościami widzialnego i niewidzialnego świata. To co dotykalne i widzialne pozwala określić granice niewiadomego i niepoznawalnego. Bez tej miary nie dałoby się pojąć jego nieuchwytnych granic. Nie przefruniesz, musisz stanąć i patrzeć głębiej i coraz głębiej. Bo dalekie wybrzeża ciszy zaczynają się tuż za progiem.
Miejsce z którego można widzieć bliżej czy dalej to okno domu, pojazdu, telewizora, smartfonu. Ale nie wiadomo na co ktoś patrzy, na to czy tamto, a może patrzy w głąb siebie. Bo w sobie też ma widoki. We wcześniejszej epoce wypatrywał przyjścia drugiego człowieka. Dziś patrzy w okno urządzenia i przy pomocy aplikacji posiada możliwość śledzenia zjawisk dawniej niedostępnych. Na łonie natury widzi przyrodę – rozległe pola, łąki, ptaki w powietrzu, czuje zapach, drogi ciągnące w różnych kierunkach niczym pajęczyna.
Ten piękny i wspaniały świat miejmy nadzieję, że tylko chwilowo został nam odebrany. Dawniej myślało się, że dobrze byłoby by dla odpoczynku pobyć dłużej w miejscu zamieszkania. Nagle stało się coś niespodziewanego, że zmuszeni zostaliśmy do przebywania w domach a to jest koszmarem, a nie odpoczynkiem. Nie jest to łatwy czas czego doświadcza większość społeczeństwa. Jedni boją się o swoje zdrowie i życie sparaliżowane lękiem, nawet wirtualnie nie ma sił, by kontaktować się z najbliższymi, oraz widzimy coraz mniej ludzi, którzy gdzieś patrz i wzaą i wzajemnie unikamy do spotkania się wzrokiem. Inni lekceważą ten stan zagrożenia, posuwając się do absurdalnych teorii spiskowych, czy stwierdzania, że “nie ma żadnego Covida”. Możne te stwierdzenia wypływają z niewiedzy lub wyparcia informacji o realnym zagrożeniu. Ujawniają się też podstawy, które można nazwać wprost – podłością.
Ważne by zachować ostrożność i nie popadać w panikę. Cieszy jednak to, że w tym całym chaosie coraz więcej osób stara się wychodzić do innych z życzliwością. Chociaż maseczki zakrywają uśmiech, to ten stan widać w oczach.
W doświadczeniu wewnętrznego rozbicia, lęku czy cierpienia spowodowanego ludzką niesprawnością, warto powiedzieć, jak ważna jest harmonia z samym sobą z Bogiem i światem przyrody. Każdy z nas posiada godność, która nie jest tylko czymś, ale kimś. Zdolna odkrywać siebie, panować nad sobą, w dobrowolnym sposób tworzyć wspólnoty z innymi ludźmi. Postarajmy się odkrywać piękno w najbliższym otoczeniu na “łonie natury”. Każdy powinien być chciany, kochany bo jest potrzebny. Wspaniała to pewność, że życie nie gubi się w beznadziejnym chaosie. Tak więc każde stworzenie jest przedmiotem czułości, w której posiada swoje miejsce w świecie.
Warto więc odkrywać godność, wartość, piękno Kogoś, dla którego tak bardzo jesteśmy ważni. Bycie na łonie natury intryguje, uzdrawia, oczyszcza i jesteśmy bezpieczni jak w domu i tutaj rodzimy się wciąż na nowo.

“Hej, pola, wy pola! Hej, łany. Wy łany!
Oto stoją przed wami, jak przed arką
żywego ducha Narodu.
Zawsze ty jedna. Matko, i zawsze
miłowana i święta, i zawsze cała
w duszy twego ludu”

Maria Konopnicka

Dionizy Purta

 

 

 

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Halinka Bohuta -Stąpel za prozę „Niemiecko-podlaski pakt obronny”

 

 

 

 

 

Niemiecko-podlaski pakt obronny – kartka z pamiętnika (Zgorzelec, 1965)

Minie dobra godzina zanim Anka przywali tornistrem, aczkolwiek niechcący, babce Posyniukowej, pokiereszowanej przez Kociembę w tangu-wygibangu i zanim znów wtargnie do baśniowej krainy ciotki Trudy i dowie się o dziwnym, babskim pakcie obronnym. Póki co sunie rozgrzanym chodnikiem w kierunku centrum miasteczka, a idąc wzdłuż nadrzecznego bulwaru omija stadka ubranych na czarno starych kobiet greckich, rozgdakanych niczym stado wron. Każda z nich wyposażona jest w drewniany zydelek, na którym sadowi swoje beczułkowate ciało, wystawiwszy na żer czerwcowego słońca patyki nóg odzianych w czarne, wełniane pończochy.
– Orea koricja – słyszy omijając siedziska kobiet tarasujących wąski chodnik przylegający do ulicy prowadzącej z Ogniska Muzycznego ku granicy. Bywało niekiedy, że Greczynki próbowały coś tam jeszcze do niej zagadać w swoim języku, ale dziewczynka na ich zaczepki bąka zawsze nie-śmiało „przepraszam, ja nie rozumiem…”
Tuż przy granicy połyka ją tłum kobiet powracających z pracy za rzeką; te kobiety to barwne jaskółki nowinek handlowych – a to drylownica do wiśni, a to młynek do kawy, elastyczne rajstopy bez szwów czy skórzane buty firmy Salamander. A wszystko kupione za wschodnie marki zarobio-ne za rzeką w fabryce kondensatorów, w enerdówku. Plecak z nutami ciąży Ance nieznośnie, czerwcowe słońce stoi wysoko, a sandał otarł jej nogę, więc powolutku człapie ze wzrokiem utk-wionym w szczeliny szarych płyt chodnika, powtarzając w myślach ostatnie dyktando z solfeża.
Drzwi do klatki schodowej kamienicy Posyniuków są ciężkie, solidne, wyposażone w równie solidną mosiężną klamkę, która jakimś cudem uchowała się przed powojennymi szabrownikami. Ornament zdobiący ją, jak też resztki witrażowych szkieł w oknie bramy świadczą o niegdysiejszej świetności tej kamienicy. Anka popycha z trudem ciężkie skrzydło drzwi, a one odpowiadają jej piskliwą rozdziawą. Chłód klatki schodowej byłby zbawienny, gdyby nie towarzyszył mu szczurzy zapach zmieszany z odorem uryny — wstęp na klatki schodowe mają wszyscy, nie wyłączając balowiczów powracający nad ranem z pobliskiej „Arkadii”.Wyleniały kot miaukliwie ociera się o nogi dziewczynki i czmycha gdzieś rączym susem.
Drewniane stopnie schodów prowadzących na piętro mają mocno sfatygowaną część środkową, a przy każdym ze stopni widnieją po dwa metalowe oczka, służące kiedyś zapewne do zaczepiania prętów przytrzymujących dywan. Po prętach nie został nawet ślad, wszystko, co dało się w miarę łatwo zdemontować znalazło swoich amatorów łatwego zysku i wylądowało w punkcie skupu złomu. Kamienica ta może liczyć sobie przynajmniej sześćdziesiątkę, bo na fasadzie budynku zachował się napis – jedynka, dziewiątka, zero i jeszcze jakaś cyfra, którą odłupano, poprzedzone wielkimi literami AD. A może nie odłupano, bo po co komu kamienna cyfra, której nie przyjmą w żadnym punkcie skupu złomu, może zmiótł ją huk armaty, gdy przez miasto dwadzieścia lat temu przetaczał się front. Kostka brukowa ulic miasteczka połatana jest nieco świeższymi kamieniami, położonymi w miejscu tych, które zniszczono gąsienicami czołgów.
Aby wejść do mieszkania Posyniuków należy pukać trzy razy. Dwa puknięcia wywołują kogoś od Michalaków. Oba mieszkania mają wspólne wejście i graciarnię – pozbawiony okien przedpokój.
Anka puka trzy razy, drzwi otwiera jej mała Mańka, która czmycha, niczym spotkany na klatce kot, w jasną czeluść kuchennych drzwi. Potykając się o dziecięcy rowerek i zrolowany wyleniały dywan, stojący na sztorc, niczym strażnik mizernego dobytku zgromadzonego przez obie rodziny w ciągu dwudziestu lat symbiozy, Ania wchodzi do mieszkania Posyniuków.
– Dzień dobry – dyga grzecznie w drzwiach.
Nie odpowiadają, są zajęte liczeniem oczek. Gdyby ktoś nie widział, że dziergają ażurowe serwety z perłowego kordonka kupionego za rzeką, to patrząc na ich skupione twarze mógłby przypuszczać, że pracują nad strategicznym planem jakiegoś przedsięwzięcia, bardzo ważnego dla ogółu ludzkości. Całością dyryguje Zofia trzymająca papierosa osadzonego w długiej lufce. Na środku okrągłego stołu leży arkusz papieru kancelaryjnego z hieroglificznym zapisem wzoru serwety, a Helena, Eleni i Truda, zerkając raz po raz w punkt pokazywany im szkarłatnym paznokciem Zofii, przekładają pracowicie oczka zebrane na okrągłych drutach. Wyposażone w kłębki nici wyglądają jak trzy mi-tyczne, choć jeszcze dość młode Parki.
– A, kalimera, kalimera – Eleni ocknęła się jako pierwsza, odpowiadając z uśmiechem na powitanie. Jej oczy, ciemne i ciepłe, przywodzą na myśl dojrzałą czarną oliwkę.
– No i jak, załapiesz się na te kolonie do enerdówka? – Zofia pyta córkę nie odrywając wzroku od arkusza z szyfrowanym zapisem wzoru serwety.
– Pojadę, ale jak mi zaliczą solfeż – odpowiada Anka, nonszalancko rzucając plecak z nutami na wersalkę.
Nie zauważa, że leży na niej babcia Posyniukowa, po uszy otulona kocem, a ciężki tornister wypakowany nutami trafia ją w zgięte plecy.
– Ojej, pani babcia chora? – pyta Anka speszona. – Przepraszam, ja nie chciałam, ja nie zauważy-łam…
– Eeeee, niczoho…– skrzeczy stara, machając ręką, jakby muchę odganiała i uśmiecha się do dziewczynki oczami tak niebieskimi, jak niebieskie potrafią być tylko chabry z podmokłych pod-laskich łąk.
Anka lubi babcię Posyniuczkę. Lubi jej pierogi z jagodami i chabrowy uśmiech spod malutkiego, okrągłego noska.
– Boli coś? – pyta.
– To przez Kociembę, ale nic jej nie będzie – odpowiada za nią Helena, jej synowa.
– Kociembę? – podchwytuje Zofia. – A co jemu do waszej babki? – pyta, zaciągając się dymem z „Klubowego”.(Kociemba jest miejscowym głupkiem, nosi przenicowany na lewą stronę wojsko-wy mundur bez dystynkcji, buty oficerki, spodnie bryczesy z granatowym lampasem, a pod nosem, przy pomocy zwykłej kredki do brwi, domalowuje sobie zakręcone wąsy).
– A ot tak, przylazł, to puścili my „Małego Władzia”, a jak puścili, to i potańczyli – Helena przesuwa kolejne oczko na drucie.
– Co?!? – w kąciku ust Zofii drga ironiczny uśmieszek.
– Tango – rzeczowo odpowiada Helena.
– „Mały Władzio”? Tango?! Z waszą babką? – w oczach Zofii zaśmiały się ogniki. Spogląda pyta-jąco na staruszkę, a ta kiwa głową, krzywiąc usta cierpkim uśmiechem.
– Oj, Sońka, my interes do niego mieli, to po obiedzie po kieliszku z nim wypili, no a jak wypili, to jak nie potańczyć?
– A jakiż to interes możecie mieć właśnie wy do tego Kociemby?
– Ano, większe mieszkanie obiecał nam załatwić, to trzeba było coś na stół postawić…
I tu Helena ugryzła się w język. Za późno.
– Wększe meszkanie?… – jak echo powtarza Truda. – Helena, a czo z nami?
Truda, po mężu Michalak, mieszka w tej części mieszkania, do której puka się dwa razy. Jest rodowitą Niemką, nie wymawia głoski „r”, ale córce dała imię Urszula. Ulka cała jest po Michalaku – czarnooka, sprytna, gibka i jak wszystko jest w porządku, to dzieciaki wołają na nią tak zwyczajnie, czyli Ulka, ale w złości, to czasami niemra. Ludzie mówią, że Truda mieszkała w tym domu przed wojną ze swoimi rodzicami, ale w czterdziestym piątym wszyscy dali dyla za Nysę i tylko dwu-dziestoletnia Truda postanowiła zostać na swoim. Niektórzy twierdzili, że nie tyle z powodu przy-wiązania do rodzinnego domu, co z powodu polskiego dowódcy miasta, przystojnego kapitana Michalaka, mianowanego na to stanowisko przez Rosjan.
– Helka, to co z nami bendże? – powtarza Truda wlepiając w Helenę jasne, rybie oczy okolone gęstymi rzęsami koloru starego złota, piegi na jej wąskim nosku rudzieją wyraziście, a trwała ondulacja barwy średni szczur wieńczy jej okrągłą twarz niczym aureola bolejącej madonny.
Helena siąka nosem.
– Ciasno nam tu….– usprawiedliwia się, drapiąc spracowaną ręką rumiany policzek.
– Ej, Helka, ale my sze umówili… – szwargocze Truda. To jej „sze” jest efektem bezowocnej walki z miękkością polskiego języka.
Zofia pytająco spogląda na Eleni, ale Greczynka jest zajęta robótką. „Ene, dijo, trijo…” – liczy cicho, próbując zrozumieć zawiły zapis wzoru, lecz bez pomocy Zofii gubi się i unosi bezradny wzrok znad serwety.
– Eleni, słyszysz, Posyniuki będą się wyprowadzać! – Zofia rzuca w jej stronę zaczepnie, łypiąc kątem oka w stronę Heleny.
– Co? Jak? Poczemu? – Greczynka przenosi wzrok na Helkę. – A co, tu wam żle?
Truda ma łzy w oczach, ale powstrzymując się od płaczu pospiesznie wybiega do siebie.
Zofia czuje, że coś tu jest nie halo, więc wyskakuje za nią. No, Ance tylko tego trzeba. Wybiega za matką, bo wie, że znów nadarza się nie lada gratka wtargnięcia w bajkową kuchnię ciotki Trudy – serweteczki, kwiatuszki, sarenka, baranek, makatka, no i ta sterylna czystość, jakże inna niż swojs-kie klimaty Posyniuków.
– Truda, ślub braliście z Posyniukami, czy co? – Zofia bezceremonialnie wciąga Niemkę do kuchni i sadza na taborecie. – Mów, co jest?
No i wtedy Truda, szlochając, opowiada Zofii o swoistym pakcie obronnym, niemiecko-ruskim czy może niemiecko-podlaskim – jak zwał tak zwał, ale babskim pakcie obronnym zawartym onegdaj z Helką, który wskutek wyprowadzki Posyniuków po prostu bierze w łeb.
Zofia tylko oczy przeciera i nie wie, czy parsknąć śmiechem, czy lecieć do administracji z informacją o samowolce budowlanej, kiedy Truda pokazuje jej ukryte za szafą świeżo wybite drzwi. Takie zwyczajne, solidne, osadzone w futrynie, przez które można swobodnie przedostać się z …szafy Michalaków wprost do mieszkania Posyniuków. Zofia opukuje ściankę, w której je osadzono – no, na szczęście to zwykła, lekka ścianka działowa, a nie nośna.
– Truda, no dobra, chałupa od tego się nie rozwali, ale po cholerę wam te drzwi?
Odpowiedź Niemki rozbraja ją.
– My sze lubimy z Helka, a Helka jest białoruska, taka troche ruska, a ja mam Ulke, a ona ma Mańke, ja?
Zofia nic z tego nie pojmuje, ale kiwa głową, a Truda ciągnie dalej:
– No to my sze umówili, że jak znowu bendże Krieg, no, wojna, i jak jakysz Nemiec bendże chczał gwalcić jej Mańke, to ona uczeknie do mnie, a jak przydzie Rusek i bendże chczał gwalcić moja Ula, to pomoże Helka… Verstehst du?
Zofia oddycha z ulgą.
– Truda, daj spokój, toż już jest dwadzieścia lat po wojnie, na żadną nową na szczęście się nie zanosi,a ten Kociemba to zwykły czubek, żadnego większego mieszkania im nie załatwi. Ot, chciał sobie podjeść, popić – i tyle jego. Wracajmy do Posyniuków jakby nigdy nic. No co, verstehen? No, nie rycz…
Po chwili wszystko wraca do normy. Za okrągłym stołem w „dużym” pokoju Posyniuków trzy kobiety zasiadają do przerwanej robótki. Zofia dyryguje nimi, a one mamroczą z cicha : adin, dwa, tri, ene, dijo, trijo, eins, zwei, drei…

Halinka Bohuta-Stąpel

fot. Dariusz Marek Gierej

Jadwiga Zgliszewska z Białegostoku za prozę „Pandemia story”

 

 

 

 

 

Pandemia story
To nie stało się nagle. Z właściwym sobie wyczuleniem zmysłów odczytywałam jakąś nadciągającą grozę. Zewsząd docierały niepokojące wieści i obrazy, złowieszczo straszyły kolorowe liczby pokazywane w telewizji, z dnia na dzień coraz bardziej rosnące. W głosie ludzi słyszało się wyczuwalną trwogę. Ten sam lęk dostrzegałam w zachowaniu bliskich mi osób – ich zaniepokojonym wyrazie twarzy, gestach i spojrzeniu. Domyślałam się, że jakieś niebezpieczeństwo czai się za progiem, ale nie mogłam pojąć, co to może być. A już szczególnie Ona była jakaś inna…

Pewnego ranka wpadł do nas Hubert, syn cioci Beli. Chłopak już od progu zakrzyknął, że odtąd będzie nam robił zakupy, wynosił śmieci i zabierał mnie na spacery. O, to mi dopiero nowina! Ale dlaczego? Otóż podobno starzy ludzie nie powinni wychodzić z domów, bo są „najbardziej narażeni”. Narażeni? Na co? Pewnie to coś poważnego! Przypomniały mi się te epatujące grozą z ekranów liczby i powtarzane często słowa: chorych, zakażonych, śmiertelnych… Jednak moją uwagę skupiła inna część tyrady Huberta. Czyżby Jej też miało to dotyczyć? I jaka stara, do licha? – nigdy nie uważałam Jej za starą! Wiecie, jak się kogoś bardzo kocha, to nic poza tym się nie liczy. Ani wiek, ani wygląd, ani cokolwiek innego – tylko miłość. A moja przyjaciółka nie mogła być przecież jakaś-tam! Zawsze była najpiękniejsza, najlepsza, najmądrzejsza i najukochańsza na świecie! Jednak wcześniej sama zauważyłam, że i Ona od jakiegoś czasu zaczęła wyraźnie niedomagać i z trudem wykonywała prawie każdą czynność. Ucieszyła mnie więc propozycja Huberta. Lubię z nim wychodzić, bo z chłopcem zapuszczamy się dalej po osiedlowych zakątkach. Ten porusza się szybciej, więc pewnie spotkamy więcej ludzi i będzie ciekawiej podczas spacerów. Ale nagle… ludzi na mieście zabrakło! To niepojęte, że do niedawna rojne ulice raptem stały się zupełnie puste. Ani przechodniów, ani pojazdów. Wyludniony, smutny krajobraz przypominał mi filmy katastroficzne lub wojenne – widok niczym po wybuchu jądrowym. A kysz! Już na samo wspomnienie robi mi się nieswojo.

Skoro już o filmach mowa, to teraz naszym głównym wspólnym zajęciem stało się oglądanie telewizji. Wiedziałam, że Ona lubi publicystykę, ja zaś uwielbiam wszystkie obrazy o zwierzętach. Czasem sprawiała mi przyjemność i razem oglądałyśmy właśnie takie. Ot, choćby niedzielne seanse kina rodzinnego i kolejne części ulubionego filmu „Beethoven” o uroczym psie bernardynie i jego szalonej rodzince. Byłam szczęśliwa, ale też i nazbyt pobudzona. Jednak Ona nie odmawiała mi tej radości, nawet gdy wszczynałam wielki raban, podbiegając do ekranu z błędnym przekonaniem, że… uda mi się włączyć w filmową akcję. Niestety, częściej byłam skazana na patrzenie w ekran z „gadającymi głowami” w dziwnych okienkach. Zupełnie jakby ktoś podzielił cały widok na nierówne kratki, bo każdy prostokąt był inny, bez żadnego ładu i składu. Kratki! Nie było to jednak więzienie, bo w okienkach pojawiali się rozmówcy, którzy siebie może nawet nie widzieli. Słyszeli się też chyba słabo, bo coraz to zrywała się łączność, zanikał głos i trudno było cokolwiek zrozumieć. Może dlatego kłócili się bez przerwy? Wnosiłam to z podniesionych głosów i nerwowej gestykulacji. Bywało, że ich oczy ciskały gromy. Dla Niej zaś było to mało istotne, wciąż gapiła się i słuchała. Nie potrafiła oderwać się od mediów, które na ten czas stały się całym światem. Czułam też Jej emocje, z których wyzierały: wyraźne poruszenie, zdenerwowanie, a czasem wręcz wściekłość. Zdarzało się, że wykrzykiwała coś do telewizyjnych postaci. Nie mogłam pojąć nieustającego zainteresowania czymkolwiek, gdy słyszy się wciąż te same słowa: stan epidemiczny, koronawirus, pandemia… Jeszcze gorzej, gdy na długie godziny zatapiała wzrok w laptopie. Pisała albo czytała, a wokół zalegała markotna cisza. Wtedy mnie nie zauważała, co było najsmutniejsze. I jeszcze ten bezruch… Całe dnie spędzałyśmy w fotelach. Fotele dzielił stolik, trudno więc mi było nawet na Nią patrzeć. Przeważnie wtedy drzemałam, ale wolałam, kiedy i Ją owładnęła senność. Wówczas zawijałyśmy się obie w mięciutki koc i mogłyśmy się do siebie przytulić. Dla odmiany zasypiała ona, a ja czuwałam.

Inną Jej aktywnością było przygotowywanie prostych posiłków. Prostych, bo nie chciała obciążać Huberta długimi listami zakupów. Potem zaczęła zamawiać żywność w sklepach internetowych. Cieszyłam się nie tylko dlatego, że urozmaiciła sobie dietę czy więcej czasu spędzała poza salonem. Co to, to nie! Nie lubię, kiedy przebywa w kuchni, bo tam jest zimna podłoga, a wolę dywan, fotel czy kanapę. Musiałam więc nasłuchiwać z oddalenia, czy na pewno się krząta. Ale zakupy online miały tę zaletę, że zaczęli dzwonić do naszych drzwi kolejni kurierzy. A ja tak uwielbiam, kiedy ktoś nas odwiedza! Wizyty były wprawdzie krótkie, ale ci panowie byli dla mnie bardzo mili. Wnosili duże pudła i torby, ustawiając je rzędem w korytarzu. Cieszyłam się, że mogę zobaczyć i poznać kogoś nowego. Tylko że ich twarze były jakby… w kagańcach? Co się stało? Po co zasłaniali oblicza? Nigdy się nie dowiedziałam, chociaż Ona też zakupiła sobie kilka takich. Niebawem miałam możliwość zobaczyć, jak tę maseczkę sobie zakłada. Nawet było Jej do twarzy. Ale to już oznaczało dla nas dużo gorszy czas…

Tymczasem na dworze pocieplało, przyszła wiosna. Ludziom było chyba za gorąco w tych osłonkach, bo zaczęli rezygnować z masek. Kiedy poluzowano w kwestii zabezpieczeń, Hubert uznał, że stopniowo będzie się wycofywał ze swojej wielkodusznej pomocy. Zaczęła więc i Ona wychodzić ze mną na podwórko. Było fajnie, bo od dawna nie towarzyszyła mi dworze. Ale co się okazało? Już po kilku krokach siadała, ciężko i głośno dysząc. Początkowo ignorowałam tę Jej słabość. To minie – myślałam. Ale nie mijało, a przeciwnie – nasilało się. Na dworze już nawet nie szukała ławeczki, ale siadała gdziekolwiek, na przykład na najbliższym murku. Zatrzymywała się i odpoczywała na każdym schodku, jęczała w windzie. Wznosząc ku Niej oczy pytałam błagalnie, czy mogę jakoś pomóc. Wyprzedzając pytanie uspokajała, że to nic takiego. Kiedy wchodziłyśmy do mieszkania, osuwała się na fotel, nawet nie zdejmując płaszcza. I nic tylko głośno dyszała, aż świstało wokół…

To nie mogło trwać wiecznie. Ciocia Bela nie dopuszczając sprzeciwu zawyrokowała, że Ona musi udać się do lekarza. Ale to proste nie było, oj nie! Kiedy zadzwoniła, lekarka nie chciała się zgodzić na wizytę w gabinecie. Bo w trakcie epidemii doktorzy udzielają porad tylko telefonicznie. Jednak Ona uparła się jak rzadko: tym razem lekarz musi ją zbadać! Doktorka odpuściła. Pojechała więc do przychodni taksówką, ja zostałam sama. Nawet nie protestowałam, tylko skuliłam się w niemym bólu, jakbym to sama była chora. Bardzo trapił mnie niepokój o Jej zdrowie. Czekałam w trwodze, ale Ona wróciła niebawem. Na szczęście zadzwoniła zaraz do swojej siostry, więc słyszałam całą ich rozmowę. Oto lekarka, zabezpieczona w kombinezon, przyłbicę, maskę, rękawice i Bóg wie co jeszcze, przyjęła Ją nie kryjąc swego strachu. Choć wyglądała jak kosmitka, to jednak zbadała dokładnie. Bardzo wysokie ciśnienie krwi oraz ten ciężki i głośny oddech dopiero otrzeźwiły lekarkę. Usiłowała wezwać pogotowie ratunkowe, ale w czasie pandemii było to zadanie graniczące z cudem. Ustaliły więc, że Ona sama zgłosi się na SOR. Sama? Ależ za nic w świecie nie da rady! Zadzwoniła więc do wujka Jurka, który nas wszędzie dowozi. A ja? Co będzie ze mną? Teraz martwiłam się już chyba bardziej o siebie. Nagle Ona wzięła mnie na kolana, przytuliła i ciepłym głosem zaczęła pocieszać. Domyślałam się mgliście, o co tu chodzi. Oto zaczęła mi łagodnie objaśniać, że jest bardzo chora i musi jechać do szpitala. Nie bardzo orientowałam się w czym rzecz, bo dotąd zawsze z wyprzedzeniem zapowiadała mi swoje wyjścia. Nigdy nie postawiła przed faktem dokonanym i nie opuściła mieszkania bez zapewniania, że szybko wróci. Wybywała czasem do lekarza, do kościoła, albo na jakieś zebranie. Tyle rozumiałam. Ale to obecne musiało być czymś jeszcze nieznanym. Tuliła mnie i tłumaczyła, że teraz nie będzie Jej… długo! I że pojadę na wieś, gdzie od niedawna mieszka córka cioci Beli z rodziną. Wiem, że Dagmara nie lubi psów, które ja akurat uwielbiam, ale przecież nie to było teraz najważniejsze. Zresztą i tak ją lubiłam, tak samo jak i jej męża Alberta. Od zawsze przyjaźniłam się też z ich synem Oskarem. Niebawem całą rodzinką zjawili się u nas w Białymstoku. Ucieszyłam się bardzo. Prawie nie pamiętałam co mnie czeka, gdy zabierali na podwórko, gdzie już wcześniej dość często wychodziłam z chłopakiem. Nie zdziwiło nawet, kiedy usadowiliśmy się w samochodzie. Jazdę autem uwielbiam, a poza miastem w końcówce maja było tak uroczo, że zapomniałam o całym świecie, gapiąc się przez szybę. Dość długo jeszcze nie pamiętałam o przykrych realiach, bo na wiejskim podwórku działo się tyle ciekawych rzeczy. Wujek Albert podlewał ogródek, koty ganiały sąsiedzkie kury, a ja… ganiałam za wszystkimi. Radosna i niepomna swego położenia. Kiedy się ściemniło i weszliśmy do domu, wszystko stało się jasne: Jej tu nie było! Dobrze, że wcześniej dostałam do zjedzenia ulubionego kurczaka, bo teraz nic bym nie przełknęła. Wszyscy starali się być dla mnie mili. Bawiłam się z Oskarem w jego pokoju. Szok nastąpił wtedy, gdy nadeszła pora snu. Co teraz będzie ze mną? – myślałam w panice. Ale za chwilę rodzice Oskara pozwolili mi wejść do jego łóżka. Już wiedziałam, że nie będę spała sama. Następnego dnia Dagusia zaaplikowała mi preparaty przeciwko kleszczom i innym owadom, których pełno na wsi. Dbali o mnie, podsuwali smakołyki i zabawki. Bawiłam się całe dnie z chłopcem, bo ze względu na epidemię nie chodził do szkoły. Na długie chwile udawało się nawet o Niej zapominać. Wtedy Daga robiła mi wesołe zdjęcia, aby wysłać Jej do szpitala i trochę uspokoić. Dopiero po wszystkim miała się dowiedzieć, że nie zawsze było tak słodko. Bo miałam przecież swoje chwile ponurego smutku i tęsknoty. No i obaw o Nią.

Po tygodniu pojechaliśmy do miasta. Dopiero na podwórku przy naszym bloku zorientowałam się, dokąd przybyliśmy. Serce waliło mi mocno. Niebawem cała nasza czwórka już witała się z Nią. Wróciła! Chorobę zdiagnozowano i pomyślnie wdrożono leczenie. A jak się witałyśmy się po tej rozłące, pozostawiam już tylko waszej wyobraźni…

Wkrótce znów udałyśmy się na wieś. Ale już gdzie indziej – do Jej rodzinnej, z której pochodzi. Znam dobrze i kocham to miejsce. Tutaj nie czuło się żadnej pandemii, jakby tej nigdy nie było. Nie widziałam żadnej osoby w maseczce, nikt nie mówił o wirusie, ludzie normalnie się spotykali. Było nam jak w raju i tam spędziłyśmy całe lato. Ja – oddana Jej suczka Messy. I moja ukochana Pani. Bo to o nas opowiada ta historia.

Jadwiga Zgliszewska

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Grażyna Cylwik z Białegostoku za wiersz „Covid -19”

 

 

 

 

 

 

Covid-19

dzisiaj w modzie
są obrazy D.P Hawkins
wirus popełnia plagiat
bawią przerażone oczy
pełne smutku
ubiera ludzi w maskę
mówi że jest Obywatelem świata
w sekundzie spadnie korona
świat odzyska
radość i spokój
miłość złączy
drżące ręce

Grażyna Cylwik

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Irena Czerwionka z Rajgrodu za prozę „Moje rozmowy z Covidem”

 

 

 

 

 

 

Moje rozmowy z Covidem -19

 8 kwietnia, środa

Obudziłam się – jak zawsze – o piątej rano. Blade światło budzącego się poranka próbowało wedrzeć się do mojej sypialni, ale zaciągnięte żaluzje skutecznie je powstrzymywały. W sypialni panował półmrok, lecz bez trudu dostrzegłam, że wskazówki na zegarowym cyferblacie pokazują godzinę piątą. Codziennie budzę się o tej porze – nie wiem dlaczego i – jak codziennie – uświadamiając sobie, że nie muszę wstawać, bo po co, przewróciłam się na drugi bok i próbowałam jeszcze sobie pospać. Nagle serce we mnie zamarło, z przerażenia nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą. Po prostu zesztywniałam. Obok, na moim łóżku, tak gdzieś na wysokości nóg siedział jakiś człowiek. To znaczy – myślałam, że to człowiek, bo miał ręce, nogi, tułów, ubrany był jakoś na biało… Ale tam, tam, gdzie każdy człowiek ma głowę, była ogromna, świecąca kula z mnóstwem wyrostków dwu, trzy centymetrowych. I nagle dotarło do mnie, że ja tę kulę skądś znam…. Ale skąd? Na dodatek – między tymi świecącymi wyrostkami błyszczały czyjeś oczy, niżej zaś jakieś usta otwierały się wymawiając słowa, od których skóra cierpła na człowieku. I w pewnym momencie przypomniałam sobie, skąd znam tę świecącą kulę. Z ust ukrytych między tymi wyrostkami wydobył się głos:
Witam, jestem COVID – 19.
Właśnie widzę, ale – jak to, już po mnie przyszedłeś? Prawdę mówiąc, nie jestem jeszcze gotowa….
Nie bój się, nie przyszedłem, żeby cię zabrać z tego świata. Nie bój się.
To po co przyszedłeś? – zapytałam spokojnie i sama sobie się dziwiłam, że ja tak z nim rozmawiam, że nie krzyczę z przerażenia…
Przyszedłem cię przekonać, że ewentualne odejście ze mną wcale by nie było takim złym wyjściem – głos jego brzmiał spokojnie.
Tobie chyba w tym kolczastym łbie na dobre się poprzewracało. Niby dlaczego byłoby mi lepiej odejść z tobą? Czuję się całkiem dobrze, nie mam tak zwanych chorób współistniejących, mam zamiar jeszcze długo cieszyć się pobytem na tym świecie.
Powiedziałaś, że masz zamiar długo cieszyć się życiem….Prawda jest taka, że żyć możesz rzeczywiście jeszcze bardzo długo, ale czy będzie to powód do radości? Z czego masz zamiar tak się cieszyć?
Jak to, z czego? – zapytałam oburzona. – Każdy się cieszy, że nie choruje na przykład na raka, że nie ma udaru czy zawału, że po prostu dane mu jest jeszcze pożyć. To raczej normalne, nieprawdaż?
Skąd wiesz, czy za miesiąc lub dwa nie dopadnie cię jakieś straszne choróbsko. Jesteś taka pewna, że lata, które ci zostały do przeżycia to będzie taka sielanka pozbawiona kłopotów, chorób i cierpień? Cofnij się w swojej pamięci o dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat.. Co widzisz?
Zamknęłam oczy i zaczęłam grzebać w mej pamięci. W momencie, kiedy coś mi zaczęło w głowie świtać, otworzyłam oczy, a…..Jego już nie było. To znaczy tego niby Covida. Spojrzałam na zegar. Dochodziła siódma. Rozmawiałam więc aż dwie godziny z tą istotą? Nie, ja po prostu spałam, a to wszystko mi się przyśniło. Nie byłam zbytnio zdziwiona, bo często miewam straszne, niesamowite sny. Ale tym razem wcale nie byłam taka pewna, czy to był sen. A co, jak to naprawdę był ON?
Przy śniadaniu opowiedziałam o wszystkim mężowi, zaznaczając, że wcale nie jestem pewna, czy to był sen.
Nie, nie – odparł mąż – to musiał być sen, bo gdyby on naprawdę siedział na twoim łóżku, to, jak cię znam, zaczęłabyś tak wrzeszczeć, że wyskoczyłbym przerażony ze swego. A ja spokojnie sobie spałem, nic nie słyszałem, więc na pewno to był sen. Ale ci nie zazdroszczę.

7 maja, czwartek
Jak zwykle, obudziłam się o piątej. Poranek stawał się coraz jaśniejszy, bo słońce przecież wstawało też z każdym dniem wcześniej. Od ostatniego spotkania z Covidem codziennie bałam się otworzyć oczy. Bałam się, że znów go zobaczę. W końcu je otworzyłam, żeby się przekonać, czy jest na pewno piąta, a może siódma, bo o siódmej zawsze wstaję. No nie! Siedział ów Covid 19 na moim łóżku. A ja się wcale- o dziwo – nie przestraszyłam. Już ja z tobą porozmawiam, pomyślałam w duchu, a spomiędzy świecących wyrostków wydobył się głos – taki normalny, ludzki.
Witam ponownie. I co? Sięgnęłaś pamięcią ćwierć wieku wstecz?
Ćwierć wieku wstecz – odpowiedziałam – zbliżałam się do pięćdziesiątki, byłam aktywna zawodowo, pełna energii i optymizmu. Ze zdrowiem też kłopotów nie miałam.
Ty tak. A twoi rodzice? Mieszkaliście przecież razem.
Skąd on ma takie informacje? – pomyślałam, a głośno odpowiedziałam: – Rzeczywiście, mieszkaliśmy razem z rodzicami….
– I……
Ojciec przekroczył osiemdziesiątkę, miał straszliwą demencję, a może Alzheimera. Całe dnie leżał, trzeba było mu zmieniać pampersy, myć, ubierać i karmić jak dziecko. Całe noce czegoś ode mnie żądał, a ja potem przysypiałam w pracy.. Z matką nie było lepiej, miała parkinsona, halucynacje…. To były straszne czasy. Byłam wiecznie zmęczona, często niesamowicie wykończona. Ale to już przeszłość przecież…
Ty – powiedział Covid – ty też możesz taka być. W końcu coś po nich odziedziczyłaś i nie mam na myśli domu.

Ale o co ci chodzi? Że niby ja mam się zgodzić na odejście z tobą, żeby nie przeżywać tego, co moi rodzice kiedyś przeżywali? Przecież ja się nimi opiekowałam, moje dzieci na to patrzyły. Dałam im dobry przykład.
Sama powiedziałaś, że były to straszne czasy, że przysypiałaś w pracy, że bywałaś wykończona. Chcesz tego dla swoich dzieci? W dodatku nie masz córki, a synowe na pewno nie będą ci tyłka podcierać. Pomyśl o tym…..

Zniknął. A ja znowu nie wiedziałam, czy to był sen czy jawa. Raczej był to sen, bo mąż spokojnie sobie spał, lekko pochrapując i nie obudziła go moja rozmowa z Covidem. Z drugiej zaś strony we śnie przebywamy zawsze w jakimś nierealnym świecie, a tutaj wszystko było takie, jak b w realu – to znaczy te moje wspomnienia – takie prawdziwe. Takie prawdziwe…. I dlaczego Covid skłonił mnie do tych wspomnień? No cóż – jak mawiała moja mama – sen mara, Bóg wiara.
5 czerwca, piątek
Ostatnio budzą mnie o piątej śpiewy ptaków, bo śpię już przy uchylonym oknie. Wokół mego domu i domów sąsiadów jest mnóstwo drzew, więc ptaki – ich mieszkańcy urządzają nam wspaniałe koncerty. Dzisiaj, zanim otworzyłam oczy, wsłuchiwałam się w owe cudowne trele, ale, oczywiście pan Covid nie dał mi tego wysłuchać do końca. No cóż – pomyślałam – istota zwiastująca śmierć nie ma przecież naszej ludzkiej wrażliwości i nie potrafi odbierać piękna tak jak my – ludzie. Tym razem też się nie przestraszyłam i chciałam mu trochę nagadać. Niech nie myśli, że mnie przekona, że on – Covid może być dla mnie alternatywą na wszystko zło, co może mi przynieść późna starość. Na razie bowiem jestem na etapie wczesnej starości… Ale czy przekroczona – niedawno wprawdzie – siedemdziesiątka zalicza mnie do wczesnej starości? Tym razem zaczęłam ja:

Wracając do naszej ostatniej rozmowy, panie Covidzie, to muszę ci przyznać, że, rzeczywiście nie chcę, żeby moje dzieci miały ze mną tyle kłopotu, co ja z moimi rodzicami.
Jak każda matka pragnę dla moich dzieci wszystkiego co najlepsze, a nie obowiązku pielęgnowania mnie, kiedy będę niedołężna, który to obowiązek bywa czasami horrorem. Poza tym, oni teraz inaczej pracują – osiem godzin to raczej fikcja. Często to im jest potrzebna pomoc: a to przy dzieciach, a to przy prowadzeniu domu. Ja już dawno im mówię, że chce tę późną starość spędzić w jakimś przyzwoitym Domu Starości. Ja naprawdę nie oczekuję od moich dzieci, żeby mnie niańczyły, kiedy będę gorsza niż niemowlę. Niemowlę jest przynajmniej lekkie, co ma ogromne znaczenia na wypadek podnoszenia go.
A widzisz, widzisz – memu rozmówcy aż zaświeciły ślepia między wyrostkami – sama widzisz, że może być tak, że staniesz się niewyobrażalnym ciężarem dla dzieci. A co do tego przyzwoitego Domu Starości to zapomnij….
Jak to – zapomnij – zapytałam oburzona – dlaczego mam niby zapomnieć?
Wiesz, ile kosztuje pobyt w takim domu? Ja wiem. Ja wiem, jaką masz emeryturę i – uwierz mi – jej wysokość starczy na połowę opłaty za taki dom.
No i takiej pomocy będę potrzebowała od moich dzieci – żeby dopłacały do mego pobytu w Domu Starości…
Zadziwia mnie twoja naiwność. Niby tak mądra, wykształcona, a taka naiwna w życiowych sprawach. Ty popatrz, jak to młodsze pokolenie dzisiaj żyje. I nie mam tu na myśli tylko twoich dzieci. Biorą kredyty na coraz lepsze samochody, na domy, bo mieszkanie w bloku to obciach, na działki, żeby wybudować letni domek. Nie mówiąc już o wczasach zagranicznych, które w tym roku im znacznie ograniczyłem, ale nie na długo przecież. Gdzie im tam w głowie będzie finansowanie twego pobytu w Domu Starości. Tym bardziej nie będą mogły się doczekać twego odejścia na drugą stronę. Nie zapomnij też wykupić sobie miejsce na cmentarzu i zakupić nagrobek, żeby nie robić dzieciom kłopotów …..
Po tych słowach zniknął, a ja nie mogłam już nic na ten temat powiedzieć. I to nie tylko dlatego, że zniknął, ale dlatego, że miał dużo racji. Tak naprawdę miał samą rację, taką okrutnie prawdziwą…
Zaczęła we mnie dojrzewać pewna myśl…..
6 lipca, poniedziałek
O piątej rano uchyliłam trochę żaluzje i stwierdziwszy, że znów zapowiada się słoneczny, upalny dzień położyłam się z powrotem do łóżka. O Covidzie już nie pamiętałam, bo dawno go u mnie nie było, tzn. dawno mi się nie śnił. Ledwo jednak przyłożyłam głowę do poduszki, zauważyłam, że jednak siedzi na brzegu łóżka, ślepia mu błyszczą między wyrostkami… Zaczął się śmiać tak nieprzyjemnie, tak drwiąco, od razu zrozumiałam, że ma zamiar nade mną się wytrząsać.

– Widziałem, jak wczoraj rozmawiałaś ze swoją znajomą – twoją rówieśniczką. Słyszałem nawet, o czym rozmawiałyście…
Ale wredne stworzenie – pomyślałam – nie dość, że uśmierca ludzi to jeszcze zakłada jakieś podglądy, podsłuchy. Widocznie potrzebne mu jest rozeznanie: co się z ludźmi dzieje, w jakim są stanie. On naprawdę wszystko wie! I to jest przerażające!
Przecież ta twoja znajoma cierpi na kilka przewlekłych chorób. Jeździ od lekarza do lekarza, z nadzieją, że jej pomogą, bo ona dochowuje przecież rodziców – oboje grubo po dziewięćdziesiątce. A ona często pada z choroby albo zwyczajnie – ze zmęczenia. I co? Myślisz, że nie przyjęłaby z ulgą mojej pomocy albo dla rodziców, albo dla siebie.
To dlaczego jej nie pomożesz? – zapytałam i zrobiło mi się strasznie głupio.
To nie ja decyduję o tym, kogo mam zabrać. Nie ja…
I poszedł, jak zawsze, a ja znowu opowiedziałam o wszystkim mężowi.
Wiesz – odpowiedział – ja myślę, że ten Covid -19 to wyraz twego lęku przed tym, co cię czeka. Ty tak naprawdę boisz się – jak wszyscy dzisiaj – że ten wirus może cię w każdej chwili dopaść i starasz się sama siebie przekonać, że to nic strasznego, bo może przed tobą lata cierpień, przed którymi ten właśnie wirus cię uchroni, zabierając cię z tego świata.. Obawiasz się takiej starości, jaką mieli twoi rodzice.
Masz rację – odpowiedziałam – może rzeczywiście przyjdzie taki czas, że będę żałować, że ten okropny wirus nie zabrał mnie z tego świata. Może…. Ale to nie ja zadecyduję, kiedy mam odejść. Nie ja!

Irena Czerwionka

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Wyróżnienie grupowe otrzymała grupa autorów z MY DLA INNYCH za tekst piosenki „Czas pandemii – czas nadziei” i słuchowisko „Na terapii zajęciowej”

 

 

 

 

Są to niepełnosprawni intelektualnie uczestnicy warsztatów terapii zajęciowej MY DLA INNYCH:

Paweł Kąkol, Igor Androsiuk, Mariusz Zawadzki ,Rafał Wyszyński, Dariusz Kosmacki , Jacek Prokorym i Kamil Wnorowski oraz instruktor terapii Jacek Dąbrowski.

 

Czas pandemii – czas nadziei

Każą nam siedzieć w domu – mamy tego dość !
Każą zakładać maski – już nas bierze złość !
Każą umywać ręce -toż naturalna rzecz .
Każą , każą cos jeszcze …
My to robimy lecz …
Ref.
Wierzymy, że już niedługo
przed nadejściem lata.
Spotkamy się wszyscy razem,
na warsztatach.
Wierzymy, że już niedługo
zniknie z tego świata
ZŁO, które w powietrzu ciągle lata
Widzimy się przez kamerkę,
fajnie, że chociaż to jest.
Wyślemy sobie po zdjęciu,
by nie zapomnieć się.
Na fejsie klikniemy lajka,
nad ranem SMS.
Dzień dobry , miła emotka ,
to wszystko fajne, lecz…

Wierzymy, że już niedługo
przed nadejściem lata.
Spotkamy się wszyscy razem
Na warsztatach.

Wierzymy ,że już niedługo
Zniknie z tego świata
Zło które w powietrzu ciągle lata
Wierzymy, że już niedługo
przed nadejściem lata.
Spotkamy się wszyscy razem
Na warsztatach.

Wierzymy ,że już niedługo
Zniknie z tego świata
Zło które w powietrzu ciągle jest.

 

Na terapii zajęciowej

Na terapii zajęciowej
przy ulicy Transportowej
w Białymstoku , na warsztatach
życie płynie , lecą lata

Jestem tutaj lat piętnaście – mówi Paweł
Jestem właśnie,
fachowcem od komputera.
Zaczynałem tu od zera !

Igor ,śmieje się i rzecze
Nie potwierdzę, nie zaprzeczę
Jak się tutaj zapisałem,
Paweł był -ja go nie znałem.

Znałeś za to mnie kolego- rzekł mu Mariusz
Nic w tym złego ,
Znałem się jeszcze ze szkoły
Śmieje się Igor wesoły

Jednak nie każdy się cieszy.
On mnie wkurza ,on mnie peszy
Niech nie patrzy , niech stąd znika,
bo zawołam kierownika

Rafał znów zdenerwowany ,
Pewnie przyszedł niewyspany
Długo siedzi , późno wstaje
Później wszystkim się dostaje

Darku, nie bierz tak do głowy .
Mam ja dla was pomysł nowy .
Może próbę dziś zrobimy !
Jakiś zespól założymy ,
Zaśpiewamy, będą brawa !
I na pewno przyjdzie sława !

Ja chcę sławnym być piłkarzem,

Całe życie o tym marzę ,
A gdy wyjdę na boisko
To zdobędę wtedy wszystko!

Ty zdobędziesz ? – Dobre sobie !
Rafał, najpierw cel swój obierz.
Zacznij od punktualności ,
Abyś tu o ósmej gościł

Chłopcy, po co się kłócicie ,
Szkoda czasu , krótkie życie.
Lepiej żyć w zgodzie , w przyjaźni
Wtedy zawsze będzie raźniej !

Tak , to prawda , ale Kamil …
Dzisiaj rano , trzasnął drzwiami .
No i zrobił cos tam złego ,
Ale ja nie powiem tego

Nie chcesz mówić – a dlaczego ?
Niech pan sam zapyta jego.
On dziś rano …szkoda gadać.
Trzeba jemu kare zadać

Kamil słyszy pomówienia
i już wpada , już się wpienia
Wygląda, oj nieciekawie
Głośno krzyczy -Jesteś kabel !

Nic takiego nie zrobiłem
To nie ja , ja tam nie byłem
To był Paweł, to był Kazik
To on poszedł, to on łaził

Co się stało , o co chodzi ?
Kamil mówił, że wychodzi
I co z tego ?
Tak się składa ,
że nie wyszedł – został nadal.

Kabel, kabel , tak, zostałem!
Ale nic tu nie widziałem
Nie pobiłem , nie broiłem
Nic nikomu nie zrobiłem!
Ale byłeś tu i tyle !

Chłopcy , posłuchajcie szczerze .
W wasze skargi już nie wierzę
Po co kogoś oskarżacie
Nie chcę wojny na warsztacie .

Po co kłótnie, po co waśnie
Napisałem o was właśnie.
I chcę byście to zagrali ,
przeczytali, zaśpiewali

O jak fajnie, o jak super !
Może jakiś strój se kupię !
Zagram , ale prośba mała ,
By nie było tam Rafała
Bo ja nie chcę go na scenie
Bo jest leniem! On jest leniem !

O wypraszam mój kolego !
Nie powtarzaj więcej tego ,
Nie jestem leniem ani draniem
I zaraz ci spuszczę lanie !

O Mój Boże , znów się kłócą !
Ale , zaraz tu powrócą
Będą w zgodzie razem grali
I nie będą -kablowali !

I będziemy śpiewać hity !
Będzie zespół znakomity !
Rafał i kolega Darek
Już stanowią świetną parę !

Igor, Kamil już śpiewają,
Ale cuda wyczyniają !

Wszyscy , a z nimi i Jacek
Wykonują świetną pracę !
Ja też widzę to wspaniale ,
Chociaż mam tu , małe… ale

Ktoś mi tutaj nie pasuje .
Chyba, że się dostosuje .
Ty dostosuj się ! Ty właśnie !
I znów zaczynają waśnie .

Lecz za chwilę będzie zgoda
I przyjaźń i miłość i coś jeszcze dodam.
Co dodasz?
A to dodam, że się chyba kończy praca

I do domu trzeba wracać!
Do widzenia !

 

Wszystkim uczestnikom dziękujemy za udział w Konkursie i zapraszamy za rok

Jolanta Falkowska
Podlaska Redakcja Seniora