Prezentacja utworów laureatów IV edycji konkursu literackiego SREBRO NIE ZŁOTO.

Stowarzyszenie Szukamy Polski i Podlaska Redakcja Seniora, wraz ze współorganizatorami: Książnicą Podlaską i Radiem Białystok, zaprosiła seniorów, piszących prozą lub wierszem, do wzięcia udziału w Konkursie SREBRO NIE ZŁOTO. Uczestnikami konkursu były osoby mieszkające i tworzące w województwie podlaskim lub urodzone tutaj i mające związki z naszym regionem.
Wzorem lat ubiegłych zaproponowaliśmy dwie kategorieogólną – otwartą, o dowolnej tematyce wierszy lub prozy i kategorię specjalną „#Kiedy zostaliśmy w domu”.– dla uczestników w różnym wieku.
Podczas transmisji z Książnicy Podlaskiej w Białymstoku ogłoszono listę laureatów VI edycji konkursu literackiego seniorów Srebro nie Złoto. Dla tych z Państwa, którzy nie mogli oglądać transmisji na Facebooku przygotowaliśmy skrót gali w Telewizji Seniora TVS (kliknij)

Przedstawiamy nagrody regulaminowe:

Kategoria ogólna – wiersz

Pierwszego miejsca nie przyznano.

fot. Dariusz Marek Gierej

 

 

II miejsce – Elżbieta Kasperek z Białegostoku – za wiersz „Knieja”

 

 

 

 

Knieja

Kobiety, co umiały czarować
siadły na wozy drabiny
a koniom zasupłały
ogony.
Przytulone, objęte
pędziły po wykrotach
a zakręty unosiły ich barwne spódnice,
a śpiew ich szedł przez las
od drzewa do drzewa.
I czasem perły śmiechu
spadały z konarów
i niosły się echem
aż do gęstwiny
gdzie zając zdumione
podnosił uszy
Aż mrówki
wyszły spod ziemi:
Czy to już wiosna?
A potem karmiły
siebie i innych
Pigwa, wiśnia, imbir
i czarna porzeczka
Tak miło pogwarzyć wśród sosen
by potem ruszyć
w taniec
gdy wszystko jest rytmem
I nawet tupot nóg nie traci nadziei
na jeszcze jeden
lub wiele razy.

Elżbieta Kasperek

Uzasadnienie Kapituły:

Wrażliwość, wyobraźnia i czułość dla fantazji, jest zdecydowanie myślą przewodnią utworu. Poetycka dusza podąża bezdrożami, wraz z wiatrem i tańcem. Taką poezję w białym wierszu zawarła autorka, przemycając ludową wizję romantyzmu

fot. Małgorzata Kadysz

III miejsce – Regina Świtoń z Knyszyna – za wiersz „Retrospekcja”

 

 

 

Retrospekcja

Za oknem świerk w alabastrowym żupanie
witał mroźny poranek, a w domu rozkwitała
sielankowa codzienność.

Ogień buzował pod fajerką, pękaty czajnik
prychał gorącem. Z ,,duchówki” sączył się
aromat drożdżówek.

Matka maglowała biel. Wibrował jej śmiechem
pokoik nieduży. Pastel słońca lubił tu gościć.
Rozbijał na ścianach rumianą pozłotę.

Kochałam ten azyl, gdzie pachniało herbatką
malinową, a cukrzone śliwki w occie, gruszki
z goździkami, rozdawały słodycz późnego lata.

Gdyby tak odwrócić czas, raz jeszcze wejść
do ogrodu dzieciństwa, poczuć tamte spojrzenie…
Chwile z matką zatarła cisza.

 Regina Świtoń

Uzasadnienie Kapituły: 

Nostalgiczny, wzruszający wiersz jest tęsknotą za dawno minionym światem. Wspomnienie ubrane w poezję, wydaje się być udziałem każdego, kto już długo wędruje przez dorosłość.

Wyraźnie wyczuwane nuty liryczne w utworze, znakomicie wybrzmiewają czytelnikowi, i wiodą w krainę wspomnień.

Trzy równorzędne wyróżnienia 

 

fot. Jan Tomżyński

Wyróżnienie

Marek Górynowicz z Kleosina – za wiersze „Roma” i „Mallorka”

 

 

 

 

Roma

Na kamiennych schodach
czarny kot
oparty wąsem
o Koloseum
rozłożone niczym dziurawa
muszla pod rzymskim niebem
skropione rdzą czasu
uśpione.
Zmarszczki murów
leniwie tworzą
obraz przemijania
odbity
w kocim spojrzeniu
jak w bezmiarze wieczności

Marek Górynowicz

Mallorca

każdego dnia liczymy dłonie na fortepianie
Chopin wyjechał wcześniej
z porannej Valldemossy

rozmazałem uśmiech sokiem z cytryny
bawiąc się kolorem oleandrów

taki dzień budzi się jak niemowlę
z oczkami w stronę mamusinego słońca
i butelką cieplej chwili

na rozgrzanych plażach suszą się turyści
morze odpływa w dal
słowa niewypowiedziane
ubieramy w epitety

Marek Górynowicz

Uzasadnienie Kapituły:

Sprawne posługiwanie się metaforą, świadczy o wrażliwości i talencie. Wspomnienie z podróży zamknięte w poezji. Zaciekawia i zachęca do sięgnięcia po dalsze utwory. Poznać poetę.

 

fot. Dariusz Marek Gierej

Wyróżnienie

Irena Słomińska z Białegostoku – za wiersz „Mikrokosmos”

 

Mikrokosmos

Haiku. Motyle w powietrzu.
Nad światem – łąką. Światem jako filozoficznym
pytaniem.
Łąką, na której każde źdźbło jest drogą.
Rozkwitającą dopiero co zrodzonym pąkiem
słów.
Miniatura człowieka w miniaturze zieleni.
Maleńkie życie, nasionko wielkiego.
Haiku.
Motyle. Skrawki lotnego piękna.
Rozmigotane barwą, frunące skrzydełka.
Dotknięcie nieskończoności w skończoności.
Haiku.
Każdy je tworzy. Składając pocałunek
na twarzy świata.
Matsuo Basho umoczył swój pędzelek w tuszu.
Malując siebie i swój mikrokosmos.

Irena Słomińska

Uzasadnienie Kapituły:

Poetycka pieśń pochwalna dla najmniejszej formy życia w przyrodzie. Wrażliwość z natury i dla niej, czyni autora poetą. Fascynacja sztuką japońską oddana w piękny, literacki sposób.

 

fot. pixaby.com

 

Wyróżnienie 

Krystyna Gudel z Suchowoli – za wiersz „Mirabelkowy rytm”

 

 

 

 

Mirabelkowy rytm

umyć można hurtem

wyłożyć na durszlak

do osuszenia

kobieta zajmuje

stałe miejsce w kuchni

siada na krześle

pomiędzy nogi ustawia

taboret a na nim

w misce mirabelki

w prawej ręce nożyk

z krótkim ostrzem

rytmicznie nacina owoc

od góry do dołu

który bierze z miski

lewą ręką

kciukiem prawej ręki

usuwa pestkę

ląduje ona w naczyniu

na podłodze

nacięty owoc wrzuca

do miski na stole

sięga po następny

nożyk z krótkim ostrzem

nacina owoc

kciukiem prawej ręki

usuwa pestkę

śliwkę wrzuca do miski

i sięga po kolejną

nożyk z krótkim ostrzem

nacina owoc

powtarzalność nuży

lecz kobieta pracuje

nawet z zamkniętymi

oczami ale nie śpi

bo coraz bliżej

do pełni radości

na wpół otwarte

buzie mirabelek

jakby się cieszyły

że nadszedł czas

Krystyna Gudel

Uzasadnienie Kapituły: 

W prostych domowych czynnościach najtrudniej znaleźć poezję. Autorce udaje się to znakomicie. Bystrym spojrzeniem dostrzega wdzięk i piękno zapracowanej, pozornie tylko znużonej, kobiety. Interesująca poetycka opowieść o kilku chwilach życia.

Kategoria ogólna – proza

 

fot. Dariusz Marek Gierej

 

 

I miejsce

– Krzysztof Broda z Białegostoku za prozę „Skok”

 

 

 

Skok

Mała, nadmorska miejscowość po sezonie. Wczasowicze wyjechali, stragany
z pamiątkami zabito deskami, a smażalnie z rybą, kiełbaskami i karkówką wygasiły rożna.
Wszystko spowija jesienna, lepka mgła, snująca się po dywanie wszechobecnych, kolorowych liści. Wszędzie panuje senny nastrój odpoczynku po gwarze wakacyjnej kanikuły. Trwa spokojne wyczekiwanie na pierwszy śnieg, a za parę miesięcy na kolejny gwarny, urlopowy sezon.
Na zasypanych liśćmi chodnikach i nadmorskich promenadach można spotkać tylko nielicznych autochtonów i grupę pensjonariuszy miejscowego sanatorium. Ci ostatni przyjechali podreperować swoje zdrowie, odpocząć w nadmorskim, jesiennym klimacie, poznać kogoś interesującego, a może nawet przeżyć sanatoryjny romansik? Zawsze można ich spotkać, gdy po zabiegach snują się po ulicach, wypełniają nieliczne puby i spacerują po wspaniałej nadmorskiej plaży.
Bohaterowie tej opowieści, to małżeństwo „po przejściach” w średnim wieku, zakochane w sobie bez pamięci. On – przyszły emerytowany nauczyciel, ona – urzędniczka
w kwiecie wieku. Wyszli sobie właśnie na poobiedni spacer przez las i wydmy, w stronę plaży. Przyjechali z niewielkiego miasta, by – jak większość kuracjuszy, podreperować swoje zdrowie, cieszyć się lenistwem i radością bycia razem. Idą, trzymając się za ręce, szczęśliwi, że wreszcie są nad morzem, które tak bardzo kochają. Przytuleni mijają senne, prywatne posesje. Są zupełnie sami, z rzadka tylko ktoś przemyka, otulony w jesienny płaszcz. Idą uśpionym miastem, ciesząc się z bycia tutaj i smakując każdą chwilę ostatnich ciepłych, jesiennych dni.
Mijali właśnie ośrodek wypoczynkowy FWP „Bałtyk”, którego czas świetności dawno już minął. Ogrodzony metalowym płotem i bramą zamkniętą na wielką, zardzewiałą kłódkę, od lat zapewne nie otwieraną. Piętrowy dom wczasowy z pustymi oczodołami okien z powybijanymi szybami, z odrapanymi ścianami, których trudno dziś odgadnąć kolor, tworzył przygnębiający widok. Smutnego widoku dopełniał obraz kilku zniszczonych domków kempingowych, z wymalowanymi dziś już wyblakłą farbą nazwami: „Zosia”, „Marek”, „Karolek”. Kiedyś to miejsce tętniło letnim życiem, rozbrzmiewało radosnym gwarem. Dziś jest smutne, opuszczone i zapomniane…
Na środku pustego placu (kiedyś zapewne pola namiotowego) stało ujęcie wodne – ogrodzona zardzewiałą siatką studnia, na której wisiał napis „Wstęp wzbroniony”. Przy niej, jak cudowny kwiat na kolczastym kaktusie, rosła mała, rachityczna jabłonka ze wspaniale czerwonymi, dojrzałymi jabłkami!!!
– Widzisz to co ja ?!- powiedział, patrząc na wspaniałe owoce.
Zżarłabym jedno chętnie – powiedziała, patrząc z zachwytem na piękne, dorodne jabłka.
Muszą być pyszne…- dodała rozmarzona.
To ci zaraz przyniosę! – odrzekł bez chwili wahania.
No zwariowałeś! Jak cię ktoś zobaczy, będzie afera, nie wygłupiaj się…- rzekła, trzymając się kurczowo rękawa jego kurtki.
Dobrze, to przyjdziemy w nocy – stwierdził tajemniczo. – Będzie niezła zabawa.
Wyczekiwany z niecierpliwością wieczór w końcu nadszedł. Kolacja dłużyła się niemiłosiernie. Pachnąca, z przysmażoną cebulką ziemniaczana zapiekanka, nie smakowała jak zwykle. Jedli posiłek jak najszybciej. Ich sąsiedzi z lekkim przerażeniem patrzyli, jak
w pośpiechu żuli kolejne kęsy.
– Co robicie państwo dziś po kolacji? – spytał sąsiad, bardzo sympatyczny staruszek.
– Idziemy na spacer, zawsze chodzimy po kolacji nad morze – odpowiedzieli oboje naraz.
Tak po ciemku? – rzekł z niedowierzaniem i lekką nutką zazdrości.
Wieczorem najwięcej jest jodu w powietrzu – dodała, kończąc szybciutko posiłek.

Wyszli z sanatorium. Na zewnątrz panowały już zupełne ciemności. Stara latarnia rzucała słabe, żółtawe światło i skrzypiała na wietrze metalową, zardzewiałą osłoną. Mdława poświata tworzyła niesamowity nastrój, jakby z powieści kryminalnych. Jabłoń okrywała zupełna ciemność, ale wiedzieli, że ONE tam są!
Muszę znaleźć dobre miejsce do przejścia na drugą stronę – szepnął konspiracyjnie.
Czemu tak cicho mówisz, przecież tu nikogo nie ma?- spytała zdziwiona i lekko rozbawiona.
– Cicho, ktoś idzie!- szepnął ponownie, biorąc ją za rękę. Ruszyli, udając zajętych rozmową spacerowiczów. Kroki przechodnia, który ich minął donośnie zabrzmiały w wieczornej ciszy. Zniknął za zakrętem tak szybko, jak się pojawił.
Dobra, poszedł. Może tu przejdę na drugą stronę? – powiedział, próbując włożyć but
w kratkę ogrodzenia. Chciał przerzucić ciało na drugą stronę, jak w dzieciństwie robił to wielokrotnie. I… okazało się, że nic z tego. But nie wszedł w oczko siatki. Był za duży, albo oczko za małe. „No przecież muszę się jakoś „podsadzić” na ten cholerny płot” – pomyślał lekko wkurzony.
Wiem! Podstawię kosz na śmieci, ten co tam stoi i po nim przejdę na drugą stronę – powiedział na głos z radością, że znalazł wyjście.
– Ciekawa jestem, w jaki sposób wrócisz? Chyba, że weźmiesz go ze sobą? – zakpiła z jego pomysłu.
Kurczę, no słusznie… Dobra, muszę to zrobić jakoś inaczej, coś wymyślę – rzekł.
Wszystko odłożyli na jutro…
Noc przyniosła sztorm. Prawdziwe bałtyckie 10 w skali Beauforta! Morze groźnie huczało przez całą noc i dzień. Fale waliły z ogromną siłą w brzeg, a silny wiatr rozpylał miliony piaszczystych drobinek, które wciskały się w każdą szczelinę ubrania spacerowiczów.
Następnego dnia rankiem, zaraz po śniadaniu popędzili na miejsce „akcji”, by zobaczyć, czy po sztormie zostało na drzewku choć jedno jabłko! Okazało się, że parę jednak przetrwało wichurę, ale było ich coraz mniej. Znów niecierpliwie czekali na zapadnięcie zmroku. Wszystko było już starannie zaplanowane. On był gotowy do wieczornego „skoku”.
Gdy zapadła ciemność, udali się ponownie na miejsce. Po starannej obserwacji terenu On wybrał miejsce, gdzie „przesadzi” płot. Stwierdził, że najlepiej będzie zrobić to przez bramę główną. To rozwiązanie miało tylko jeden feler – miejsce było nieźle oświetlone.
Podejdę, skoczę na bramę, „przerzut” na drugą stronę i… jestem w środku. Wszystko muszę wykonać błyskawicznie, bo inaczej będzie klapa – powiedział, planując wyprawę.
Pomysł na pokonanie niezdobytego jak dotąd płotu okazał się bardzo prosty. Wystarczyło, że zamiast zimowych butów założy tenisówki, w których chodzi na zabiegi. Wprawdzie było mu trochę zimno w stopy, ale wiedział, że akcja nie potrwa dłużej niż dwie minuty, plus droga… W sumie jakieś 20 minut.
– Wytrzymam jakoś – rzekł, gdy spytała go, czy to na pewno dobry pomysł?
Stali w cieniu żywopłotu, gdy nagle zza zakrętu wyszedł otulony w płaszcz jakiś mężczyzna. Nie wiedząc, co zrobić, przyciągnął ją silnie do siebie i mocno przywarł ustami do jej ust. Przytuleni wyglądali jak para bez pamięci w sobie zakochanych nastolatków. Przechodzień zażenowany tym, co zobaczył, przeszedł na drugą stronę ulicy i przyspieszając kroku, zniknął za zakrętem.
No dobra, poszedł – rzekł On, odsuwając się od niej. – Teraz albo nigdy!
Podszedł do płotu. Chwycił dłońmi górną część ogrodzenia. Wsadził trampek lewej nogi między metalową kratę. Wytężył mięśnie rąk, odbił się prawą i… zamiast wzbić się
w górę i przerzucić ciało na drugą stronę, opadł na chodnik. Bezskutecznie ponowił próbę. Nic z tego! Jego ciało było za ciężkie, a od lat niećwiczone bicepsy za słabe! Nagle usłyszał za plecami radosny chichot. To Ona, patrząc na jego zmaganie się z płotem, zakryła dłońmi usta i parskała radosnym śmiechem.
Jak opowiesz to komuś, to się z Toba rozwiodę! – syknął przez zęby, dysząc z wysiłku.
A jutro w spożywczym kupię ci kilogram Lobo!

Krzysztof Broda

Uzasadnienie Kapituły:

Utwór „Skok” nagradzamy za przewrotną próbę pokazania, jak nieudolne jest kuszenie w wersji męskiej. Zabawną i wzruszającą opowieść o tym, że dusza ludzka jest swawolna, ruchliwa i zawsze młoda. I za piękne świadectwo miłości, gdzie nawet po latach mąż kusi żonę jabłkami ….z cudzego raju. Co z tego, że nieudolnie.

 

fot. Dariusz Marek Gierej

 

II miejsce

– Janina Jakoniuk z Białegostoku za prozę „Casting”

 

 

 

Casting

Wiadomość rozeszła się po miasteczku lotem błyskawicy: „Będą kręcić film! Zatrudnią statystów!” Dziewczyny już na samą myśl o możliwości wzięcia udziału w zdjęciach dostawały „gęsiej skórki” z podniecenia. Jakoż wiadomość okazała się prawdziwa i faktycznie w gablocie przy budynku gminy pojawiło się niebawem wielce obiecujące ogłoszenie. Ze względu na malownicze położenie miasteczka, las, jezioro i ruiny zamku, postanowiono nakręcić tu parę scen do filmu obyczajowego. Zdjęcia miały się rozpocząć za miesiąc. Potrzebowano kilku statystów. Najlepiej gdyby osoby zgłaszające się umiały śpiewać lub grać na jakimś instrumencie. Ponadto miały mieć dobrą dykcję, dysponować czasem w różnych godzinach i być w wieku od 14 do 24 lat. Za udział przewidywano wynagrodzenie w wysokości 80 zł netto za dzień pracy przed kamerą, płatne po planie. Casting miał się odbyć za tydzień w miejscowej Szkole Podstawowej.
Jolka przeczytawszy ogłoszenie jak torpeda wpadła do mieszkania Magdy, koleżanki starszej nieco, bo już studentki.
– Cześć Meg! Słyszałaś? Film będą u nas kręcić! Za tydzień casting! – wyrzuciła z siebie jednym tchem zanim zamknęły się za nią drzwi.
– Startujesz? – zapytała Magda bez emocji.
– A ty nie? Pewnie, że startuję! O kurka! Wiesz jak by to było fajnie! Zagrać w filmie! To moje marzenie! Może po maturze pójdę do szkoły filmowej…to byłby już jakiś punkt zaczepienia.- rozmarzyła się Jolka.
– E tam! Do szkoły filmowej to trzeba zdać egzaminy, a ty z „polaka” ledwie ciągniesz.
– No to co? Ale jakbym się sprawdziła w takim filmie… to może by mnie przyjęli…?
– Nie wiem. Może. Jeszcze cię nie przyjęli do żadnego filmu, ty marzycielko. Ale owszem, startuj. Masz tak zwane „walory” to powinnaś się załapać.
– Jakie walory?
– No takie, których nie mam ja. Jesteś zgrabna i ładna i śpiewasz nawet nieźle, to może cię wezmą.
– Myślisz? Myślisz, że mogę się załapać do tych zdjęć?- zapytała z nadzieją w głosie Jolka.
– Nawet jestem tego pewna, bo kto, jak nie ty? W naszej „wiosce” nie ma drugiej takiej. Tylko niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy. No i musisz się jakoś przygotować, żeby nie wyjść na „blondynkę”.
– To znaczy – jak przygotować…?
– Na pewno będą chcieli od ciebie usłyszeć coś o tobie więc przygotuj sobie parę mądrych zdań. Ubierz się skromnie, w spódniczkę, a nie szorty, no co ci będę mówić, sama powinnaś wiedzieć.
– O rany! To pomóż mi Magdziu.
– Dobra! Zaczniemy od „ języka polskiego”.
– Zwariowałaś? Co ma do tego „polski”?
– A przekonasz się. No więc?
– Ok! Poddaję się.

II

Casting zaplanowano na sobotę, na godzinę 10-tą. Potrzebowano trzy dziewczyny i trzech chłopaków. Już od dziewiątej przed szkołą ustawiła się długa kolejka. Prawie wszystkie dziewczyny z miasteczka chciały robić karierę aktorską. Chłopaków stało zaledwie kilku. Widocznie uważali, że to takie „nie męskie” zajęcie. W kolejce panował rejwach, kpiny i śmiechy. Dziewczyny postroiły się i wymalowały jak na aktorki przystało. Magda nie pozwoliła Jolce się zanadto wystroić i pomalować.
– Tapetę to ci nałożą przed zdjęciami, a teraz masz być naturalna – przykazała.
Samochód ekipy filmowej zajechał tuż przed 10-tą. Kiedy się zatrzymał przed szkołą, w kolejce zapanowała cisza. Wysiadło kilka osób, w tym „bożyszcze” nastolatków Wiktor Górny. Rozejrzał się po zebranych i ze śmiechem, ukazując przy tym bielutki garnitur zębów zapytał:
– Co tu tak cicho? Na pogrzeb przyszliście?
W kolejce nastąpiło poruszenie, ale poza nerwowymi chichotami niektórych panienek i wzdychaniem innych, dalej nikt się nie odezwał.
– Ale was tu jest. – stwierdził. – Chyba będziemy musieli przesłuchiwać ich ze dwa dni! – rzucił w kierunku pozostałych osób z ekipy.
– O to się nie martw. Do obiadu skończymy. – odpowiedziała mu znana z telewizji aktorka Gertruda Smolik.
W tym momencie Jolka zauważyła gościa w ciemnych okularach z pokaźnym brzuchem i o przerzedzonych nad czołem włosach. Coś niemiłego podpowiadała jej intuicja.
– Skądś go znam? – pomyślała. – Ależ tak, to ten sam typ, który w zeszłym roku tak je urządził! Ją i jej kuzynkę Agnieszkę! Może to nie on? Może tylko podobny? Ale tamten mówił, że jest reżyserem i , że z każdej dziewczyny może zrobić gwiazdę filmową, to by pasowało…
Przypomniał jej się tamten wieczór, kiedy będąc w Warszawie u ciotki, poszły z Agnieszką na dyskotekę. Wtedy podszedł do nich chłopak, niby znajomy Agi, Karol, ale ona nie przypominała sobie tej znajomości. Najpierw z nimi tańczył, a potem zaprosił do bufetu na drinka. Dziewczyny nie podejrzewając nic złego zgodziły się. Wypiły po jednym, zamówił kolejne i poszli tańczyć. Kiedy wrócili do bufetu, czekał na nie ten właśnie facet, jako znajomy chłopaka. Po drugim drinku dały się namówić na szampana, którego mieli wypić w pokoju hotelowym i omówić zagranie w filmie. Ledwie weszły do tego pokoju Jolce zrobiło się niedobrze więc pobiegła do toalety. Kiedy wyszła, Agnieszka piła szampana i zaśmiewała się jak idiotka. Karol robił jej zdjęcia w różnych pozach. Kolejno też zdejmował z niej jakiś ciuszek, mówiąc, że trzeba wyeksponować co piękne dla potrzeb filmu. Jolce nie spodobało się to. Karol nalał jej szampana, ale nie zdążyła wypić bo znowu zrobiło jej się niedobrze. Coś z tym drugim drinkiem było nie tak. Agnieszka też nigdy się tak nie zachowywała. Usłyszała krzyk Agnieszki i jakiś rumor, jakby przewróciło się krzesło. Uchyliła drzwi i zobaczyła, że jej kuzynka leży na ziemi, a z rozciętej głowy sączy się krew.
– Co jej zrobiliście – zawołała przestraszona. Wtedy Karol spojrzał na nią tak, że przebiegł ją dreszcz.
– Masz tu szampana, nic jej nie będzie.- burknął. Jolka zdecydowanie odtrąciła kieliszek wyciągnięty w jej kierunku, który wypadł mu z ręki i się rozbił.
– O żesz ty!- warknął Karol, a ten drugi podszedł do niej z tyłu i złapał wpół.
– Spokojnie dziecinko, tylko zrobimy parę zdjęć. Rozbieraj się. Już! – rozkazał.
– Agnieszka… nie żyje chyba… zawołajcie lekarza…
– Żyje, żyje. Za dużo wypiła. Rozbieraj się. Przecież chcesz być gwiazdą filmową, no nie?
– Nie. Nie chcę. Chcę stąd wyjść.
– Jak będziesz grzeczna to wyjdziesz. A jak nie… – pogroził jej palcem z krzywym uśmiechem.
Karol już przygotował aparat i czekał. Facet zaczął się rozbierać. Jolka trzęsła się jak osika i błagała żeby jej nie robili krzywdy, ale oni tylko się śmieli. Próbowała krzyczeć, ale otrzymała siarczysty policzek od reżysera.
To co było dalej Jolka wolała teraz sobie nie przypominać.
Kiedy po paru godzinach doszła do siebie, gości już nie było w pokoju, a Agnieszka dalej leżała na podłodze rozebrana, ale oddychała.
Muszą stąd wyjść jak najprędzej, ale jak ją zabrać? Nie ma wyjścia, musi zadzwonić do wujka. Oberwą za to, to pewne! Ale Agnieszka może potrzebuje pomocy medycznej… O Boże! Co robić? A jak wrócą? Albo jak stoi ten koleś pod drzwiami…? Trudno, nie ma wyjścia. Zadzwoniła i z płaczem przyznała się wujkowi do tego co zaszło. Dobrze, że był w domu i dobrze, że wiedziała gdzie są, bo kto wie co by było, gdyby pomoc nie nadeszła szybko.
Na szczęście Agnieszkę udało się uratować. Okazało się, że w kieliszkach z szampanem rozpuszczone były tabletki gwałtu. Na wniosek wujka sprawą zajął się prokurator. Jednak dziewczyny nie potrafiły nic konkretnego powiedzieć. Nie znały tych facetów. Nigdy wcześniej ich nie widziały. Barman nic nie „pamiętał”, ani dziewczyn, ani tym bardziej z kim by one były. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Po pół roku śledztwo zostało umorzone. Agnieszka na samo wspomnienie dostaje drgawek, a ona cieszy się, że w ogóle żyją. Jednak trauma pozostała.
A teraz widzi gościa i wie, że to był on, ale jak mu to udowodni?
W tym momencie przyszła jej kolejka do wejścia. Jej entuzjazm wyparował. Koleżanka z tyłu popchnęła ją w kierunku drzwi.
– No, idź! Na co czekasz?
– Nie… idź ty… ja nie… – wyszła z kolejki i usiadła na ławce obok. Chciała już wracać do domu, ale wtedy wyszedł Wiktor Górny z zapytaniem, kto z oczekujących gra na jakimś instrumencie. Nastąpiło wśród dziewczyn poruszenie i mimo woli wszyscy popatrzyli na Jolkę. Tylko ona umiała grać na gitarze. Śpiewała, więc od czasu do czasu musiała sobie akompaniować. Wszyscy w szkole o tym wiedzieli. Jeden z kolegów wskazał Jolkę głową: – Chyba tylko ona umie. – poinformował Wiktora.
– A to zapraszam – zwrócił się do niej.
– Nie… dziękuję. Ja nie przyszłam na casting – skłamała Jolka. Dziewczyny zachichotały. Górny podszedł do niej i zlustrował spojrzeniem całą postać.
– Chodź, masz duże szanse. Co ty jesteś taka przerażona? No, chodź.- To mówiąc wziął ją za rękę i lekko pociągnął. W kolejce znowu odezwały się chichoty.
Weszła do środka na drżących nogach. Jeden rzut oka na gościa upewnił ją, że to ten sam typ.
Po rutynowym przedstawieniu się, zadał pytanie ile ma lat. Powiedziała zgodnie z prawdą, że ma piętnaście, co wywołało u niego krzywy uśmiech. Natomiast pani Gertruda prowadziła z nią normalny wywiad, co robi, co umie itd. To, że umie grać na gitarze i śpiewa w szkolnym chórze uznano za plus. Dano jej do wypełnienia jakiś kwestionariusz i coś tam jeszcze do podpisania. Kiedy czytała te papiery Wiktor Górny dosłownie pożerał ją oczami, natomiast reżyser wstał i wyszedł na korytarz.
Jolce odeszła ochota na „bycie aktorką”. Nawet nie zaprezentowała się tak, jak ją przygotowała Magda. Wzięto od niej numer telefonu, obiecując, że zadzwonią przed zdjęciami. I to był koniec przesłuchania. Wychodząc zauważyła, że reżyser na nią czeka. Chciała go wyminąć, ale zagrodził jej drogę.
– No i co mała? Znowu się spotykamy. A nie mówiłem, że mogę z Ciebie zrobić gwiazdę filmową?- zapytał z bezczelnym uśmiechem.
Jolce zimny pot ciekł już po plecach, ale odważyła się powiedzieć.
– Jak pan mógł? Jest pan…..- zabrakło jej słów.
– No, no! – rzucił groźnie – Cicho siedź, bo zrobię ci inną sławę!
Jolka wybiegła na zewnątrz roztrzęsiona jak galareta. Usiadła nieco dalej na ławce i się rozpłakała.
Dziewczyny, które jeszcze stały w kolejce zaczęły szeptać:
– Pewnie jej nie przyjęli! I dobrze jej tak! Ślicznotka!
Powoli się uspokajała, a w głowie jej kształtowała się decyzja. Była zdecydowana nawet ponieść konsekwencje sugerowane przez reżysera. Poszła więc do domu i zatelefonowała do Warszawy.

III

Po powrocie do Warszawy reżysera odwiedziło dwóch policjantów z nakazem rewizji w mieszkaniu.   Znalezione w czasie przeszukiwania mieszkania dowody były aż nadto obciążające. Oprócz zdjęć pornograficznych z udziałem nieletnich, znaleziono również jakieś materiały powiązane z zaginięciem dwóch nastolatek. Pana reżysera aresztowano.
– Już ja ją urządzę – pomyślał – mam przecież adres… nie będzie trudno ją uciszyć, tę gęś.
Zdążył jeszcze skontaktować się z Karolem. Popełnił błąd, bo policja od razu namierzyła i Karola. Jednak zanim można było aresztować i Karola, ten zdążył pojechać do miasteczka. Dwie godziny jazdy. Pestka! Przejechał ulicą gdzie mieszkała Jolka. Puste ulice, cisza, spokój. Pojechał pod szkołę. Na parterze paliło się światło. Zaparkował i wysiadł. Zajrzał przez okno. Szczęście mu dopisało. W jednej sali było kilka osób. Ćwiczyli jakąś pieśń.
– Aha! To jest chór. No to i ona pewnie tu jest.
Była. Zaczekał aż skończą. Młodzi ludzie rozchodzili się szybko. Kiedy wyszła z jakąś koleżanką, podszedł, ukłonił się i przeprosił:
– Pani Jolu, bardzo przepraszam, ale musimy porozmawiać. – powiedział z czarującym uśmiechem.
Jolka zesztywniała i chwyciła koleżankę za rękę, ale ta nie chcąc być intruzem, rzuciła tylko „cześć” i szybko się oddaliła.
– Proszę mnie zostawić w spokoju – szepnęła przestraszona.
– A nie. Nie mogę. – powiedział i pociągnął ją w stronę samochodu.
– Puść mnie, bo będę krzyczeć! – ostrzegła.
Rozejrzał się szybko, czy nikt ich nie obserwuje. Nie. Wszyscy się już rozeszli.
– Niczego nie udowodnisz i nic nam nie zrobisz. Nawet nie próbuj. Mam piękne zdjęcia. Proszę, obejrzyj je sobie. Jak będziesz niegrzeczna to całe miasto się o tym dowie…ba! Miasto! Internet!
To mówiąc podał jej sporą kopertę. Na szczęście w drzwiach szkoły pojawił się pan Antoni, aby pozamykać drzwi i zobaczywszy Jolkę z nieznanym mężczyzną zatrzymał się z ciekawością.
Wtedy Karol nie chcąc być zapamiętanym, odwrócił się, szybko wsiadł do samochodu i odjechał .
Jolka stała przerażona i bezradna. W drżącej ręce trzymała dużą kopertę…

Janina Jakoniuk

Uzasadnienie Kapituły: 

Utwór „Casting” nagradzamy za podjęcie tematu szantażu, z jakim spotykają się młodzi, nieświadomi zagrożenia ludzie. I za przypomnienie, że sława zawsze ma swoją cenę. Odmalowany portret pragnień mieszkańców niewielkich miejscowości można znaleźć w informacjach z kronik policyjnych, tu, poza suchymi faktami- znajdujemy także pytanie- czy warto. Opowiadanie przypomina- że nie zawsze.

 

fot. Krystyna Kowalewska

III miejsce

– Tadeusz Maksimowicz z Bełchatowa za prozę „Chałwa czy buza?”

 

 

 

Chałwa czy buza?

 Młodemu podchorążemu Antoniemu, po roku w grodzieńskiej podchorążówce, w czerwcu 1938 roku przychodzi podsumować to wszystko z czym miało się do czynienia przez dziesięć miesięcy. Podsumowaniem kursu są egzaminy i letnia praktyka w macierzystej jednostce. Sprawny fizycznie, bystry umysłowo dwudziestotrzylatek bez trudu radzi sobie i z egzaminem i prowadzeniem drużyny strzelców jako kapral podchorąży. 10 września 1938 roku wraca do swojego Zabłudowa, gdzie czeka go mieszkająca w jego domu jako przydziałowa lokatorka, skierowana z Mławy do pracy w zabłudowskim urzędzie pocztowym, jego ukochana Mirunia . Właściwie wcale się nie znali, byli razem kilkanaście godzin a przecież wyraźnie widać było, jak to się mówi „gołym okiem”, że są dla siebie. „Zakochani mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą” mówiła Irena – siostra Antosia a moja cioteczka. Jako osoba pracująca, wspierała brata finansowo, by stać go było zabrać dziewczynę do Białegostoku, do kina lub jakiejś kawiarni. Oboje lubili chałwę a Białystok z niej słynął.
 „Księga Adresowa Polski dla Handlu, Przemysłu, Rzemiosł i Rolnictwa 1928”; kolejny dokument, który samym tytułem przyciąga jak lep „poszukiwaczy”, chcących się dowiedzieć, co robił ich ojciec, dziadek lub pradziadek, a co za tym idzie, kim był? Postępująca digitalizacja i zapał ludzi, którzy ją realizują umożliwiają genealogom znacznie prostszy wgląd w dokumenty archiwalne. Archiwa się otwierają, bez uszczerbku dla archiwaliów a technika powoduje, że można je oglądać, czytać, interpretować a nawet skopiować sobie do własnego, domowego archiwum, siedząc we własnym domu, przy własnym biurku, .
Fanfary i chóry niebieskie hejnał otwarcia grają i śpiewają, a ja jednym kliknięciem porzucam rzeczywistość i powoli, powoli przenoszę się w miejsca, w których nigdy nie byłem, obrazy, których nigdy nie widziałem, emocje, których nigdy nie przeżyłem. Fabryki, manufaktury, wytwórnie, właściciele ziemscy, akuszerki, garncarze, rymarze, bednarze, kowale i zegarmistrze. Otwierają się podwoje zakładów fotograficznych – fotografia artystyczna Lipszyca, Conrada czy braci Szapiro, gdzie nawet przeciętne twarze, nabierały wyrazu, czasem tajemniczości, czasem dostojeństwa, bo to my po wielu latach, oglądając te cuda, przestrajamy siebie na dziwne częstotliwości, niezwykłe fale odbioru, wyłapujące ich ponadczasowość i niezwykłość , często niczym nieuzasadnioną.
Pojedyncze słowa, bywa że dla młodszych niezrozumiałe, ukazują miejsca, atmosferę, różnorodność ówczesnego życia: bławaty, cukry, gilzy, herbaciarnie, kawiarnie, kinematografy, zakłady kąpielowe, kiszki zwierzęce, kolejki normalne i wąskotorowe, maszyny młyńskie i parowe, sikawki pożarowe, zduni i złotnicy, piwo, cukiernie oraz chałwa i buza. Chałwę mamy i dziś ale buza? Większość nawet nie wie, co to słowo oznacza. A przecież z ust naocznych, no może naustnych świadków, wiem że dopiero oba te smaki, chałwy i buzy, połączone razem dawały językowi rozkosz niebiańską .
Jestem posiadaczem fotografii: Białystok, maj 1939 roku, ulica Kilińskiego. Dwoje młodych ludzi jest kilkadziesiąt metrów od Hotelu Ritz dokąd to, ten pan (nasz podchorąży Antoni) prowadził swoją dziewczynę do restauracji hotelowej, właśnie na chałwę z buzą lub na buzę z chałwą. W Ritzu, jak opowiadał Antoni, zamawiał dwie potężne porcje chałwy i szklanice z buzą. Kiedy tak mlaskali z zachwytu a buza buzowała, świat coraz szybciej stawał na głowie i mimo, że wojna skończyła się niecałe dwadzieścia lat temu, wszystko wskazywało na to, że tych dwoje, ponownie będzie musiało na siebie czekać.
Chałwa była i jest moim ulubionym przysmakiem i najlepsza jaką jadłem do tej pory (bez buzy), to chałwa macedońska przywieziona aż z Salonik. A skąd pochodzili Macedończycy, którzy trafili do Białegostoku w ramach ruchów migracyjnych początku XX wieku, tego nie wiem. Ojciec mówił Makiedońcy i tak mówiło wielu białostoczan.
Pierwsi, którzy zajmowali się w Białymstoku buzą i chałwą byli Biso Pejkow i Najdo Stojanovič, później bracia Boszkow, gdzie Fancze zajmował się lokalem i wyrobem chałwy a jego brat (imienia nie odnalazłem) był specjalistą od buzy. Specjały te białostoczanie polubili tak bardzo, że otwarto wiele buzni, a podawano je również, w restauracjach, kawiarniach i cukierniach. Jakób Szwarc wraz z Owsiejem Epsztajnem na ulicy Żydowskiej 22 prowadzili wyrób chałwy na skalę uruchomionej fabryki a specjalistą od buzy stał się Mikołaj Murawiejski, u którego, na ulicy Lipowej, pod numerem 23, podawano jedną z najlepszych buz w całym Białymstoku.
Czytam, że obecnie, w Białymstoku, jest coraz więcej miejsc, gdzie można delektować się tymi specjałami; potrafił Murawiejski to i pewnie znajdzie się współczesny buzowar, który odnajdzie tradycyjne smaki i klimaty. „Kto nie pije buzy, to ma w głowie luzy” hasło promocyjne, białostockiego dziennikarza, znawcy dziejów Białegostoku, autora licznych publikacji poświęconych dziejom miasta i jego zabytkom, doświadczonego muzealnika i niezrównanego gawędziarza. Prasa białostocka uznała Pana Andrzeja za wielkiego propagatora napoju pod nazwą buza (w oryginale boza). Wraz z innymi smakoszami tego napoju robią wszystko, by buza stała się znów tak popularna, jak kiedyś w dwudziestoleciu międzywojennym.
Co to jest ta buza? Otóż, jest to lekko sfermentowany napój bezalkoholowy, charakterystyczny dla kuchni krajów bałkańskich. Jest znany i produkowany w Bułgarii, Macedonii, Grecji, Albanii i Turcji. Przyrządzany jest ze sfermentowanej kukurydzy, pszenicy lub prosa. Ma on gęstą konsystencję i bardzo niską zawartość alkoholu (zazwyczaj około 1%), oraz lekko kwaśno – słodkawy smak. Ta białostocka buza, była robiona z prosa, czyli z kaszy jaglanej.
I tak powspominaliśmy sobie i czasy i miejsca i ludzi; tylko w dalszym ciągu nie wiem, czy buzę podaje się do chałwy, czy chałwę do buzy. Miły, słodki temat usadowiony czasowo w okresie, kiedy nastroje na świecie nie były wcale ani miłe ani słodkie, pachniało nie migdałami dodawanymi do chałwy a najprawdziwszą kolejną wojną, jeśli wojna może mieć zapach.

Tadeusz Maksimowicz

Uzasadnienie Kapituły: 

„Chałwa czy buza?” to udany romans literatury z historią, gdzie „Stare fotografie, dokumenty archiwalne, spacery po okolicy oraz wizyty na cmentarzach, mapy i książki działają jak drożdże spulchniając zakamarki pamięci”. Szukanie śladów z dawnych dziejów zawsze jest inspirujące i literaturotwórcze. Tu także odsłania się kawałek historii zupełnie nieznanej, za co autorowi należy się nagroda.

 

fot. Jan Tomżyński

 

Wyróżnienie

– Jolanta Maria Dzienis z Białegostoku – „Grzeszne uroki kobiecości”

 

 

 

 

Grzeszne uroki kobiecości

Odkąd pamiętam, świat książek był mi bliższy, niż otaczająca rzeczywistość. Nie pamiętam kiedy i jak nauczyłam się czytać. Mając niespełna pięć lat nie potrzebowałam już pomocy dorosłych do zgłębiania treści pięknie ilustrowanych bajeczek. Z każdym miesiącem przybywało pozycji, do których co raz to wracałam, w zależności od nastroju i potrzeby chwili. Dzięki „Zajączkowi z rozbitego lusterka” Heleny Bechlerowej na początku mojej przygody z literaturą i „Pollyannie” Eleanor H. Porter, w jakiś czas potem, pokochałam tęczę. Przez lata nie rozstawałam się z „Dziećmi z Bullerbyn” Astrid Lingren, z Juliuszem Verne’m zgłębiałam tajniki nieznanych światów, Stanisław Lem wprowadził mnie w arkana science fiction, a „Wędrowcy świata” Karla Gjellerupa otworzyli mi oczy na filozofię wschodu.
No i w końcu cykl książek Colette o Klaudynie. Niesamowite doznanie! Nie mogłam oderwać się od lektury. Zafascynowało mnie francuskie miasteczko Montigny, położone amfiteatralnie nad Tezą, jego mieszkańcy stali się moimi sąsiadami, z główną bohaterką chodziłam do szkoły, płatałam figle uczennicom i nauczycielkom, dorastałam w Paryżu, jeździłam do wód. Z wypiekami na twarzy poznawałam grzeszne uroki kobiecości. I ten właśnie cykl stał się źródłem zaskakującego wydarzenia. Jakiego? Zanim zaspokoję waszą ciekawość, muszę z początku przedstawić Zuzankę.
Można o niej całą noc opowiadać, a i to będzie za krótko. Siedemnastoletnia nimfomanka i lekomanka o wyzywającej urodzie. Gdy ją poznałam, wywierała wrażenie romantycznej, zagubionej wśród zwykłych spraw i zwykłych ludzi. Nic bardziej mylącego! Z brzydkiego kaczęcia wyrosła na rusałkę o nierozbudzonym, a więc pozornie małym, móżdżku i pewnym talencie plastycznym, który zmarnowała, gdyż poświeciła go tylko i wyłącznie dla podkreślania swojego i tak wystarczająco efektownego wyglądu.
Każdemu spotkanemu mężczyźnie, najczęściej żonatemu, bo z nimi według niej bezpieczniej jest się zadawać, powtarzała patrząc w oczy i trzepiąc długimi rzęsami:
– Och gdy spotkałam kogoś z kim mogłabym spędzić życie, to on jest już zajęty, och!
Mężczyźni, jak to mężczyźni, ujmowali ją za rękę, nie biorąc tych słów na serio, prowadzili
w ustronne miejsce i po zaspokojenia swoich potrzeb, zostawiali, z takim lub innym prezentem na pożegnanie. Ponawiali ten proceder w różnych okolicznościach, traktując Zuzankę jak przysłowiowe pogotowie seksualne.
Nikt nie brał jej poważnie. Nikt, z wyjątkiem Kamila, jej narzeczonego i nieudacznika Ferdka, mojego znajomego z lat szkolnych.
Ten pierwszy, świetnie sytuowany mimo młodego wieku, brunet, obdarzony uroczym głosem, dobrze zbudowany, ale brzydal jakiego świat nie widział, ufał jej bezgranicznie i był z niej bardzo dumny. Wszystkim bliskim znajomym powtarzał do znudzenia:
– gdy idę z nią plażą i widzę jak wszystkim faciom staje, to wiem, że to ja ją posuwam, a nie oni!
Dosłownie, wulgarnie i dosadnie.
A Ferdek? Zadufany w sobie, pozorant i egoista, myślący tylko penisem, musiał, jako taki, przyjmować jej słowa za dobrą monetę. Ale niestety, był dla niej „za słaby w uszach”, ani za bogaty, ani za przystojny, bez żadnych realnych perspektyw rozwoju. Po prostu jeden
z wielu.
Zuzanka była jak kociak spragniona i pieszczot, i uznania otoczenia. W pewnym sensie stanowiłam dla niej pewien autorytet. Starsza, mężatka, z racji pełnionych funkcji społecznych mająca świetny kontakt z jej grupą rówieśniczą, no i oczytana. Podsuwałam jej różne książki, gdyż zorientowałam się szybko, ile potencjalnych możliwości usunięcia niedociągnięć kryje się za jej pokazową maską. Któregoś dnia coś mnie pokusiło, aby dać jej do przeczytania wszystkie cztery tomy Klaudyny. I to właśnie, błahe z pozoru, wydarzenie stało się podłożem dzisiejszego opowiadania.
Kiedy Kamil z rodzicami wyjeżdżał za granicę w celach handlowych, Zuzanka pilnowała ich mieszkania. Podlewała kwiatki, karmiła rybki. Nocowała tam.
Któregoś wieczoru, gdy mój mąż miał nocny dyżur, zadzwoniła z prośbą o pomoc. Błagała żebym przyszła. Bała się, bo ktoś wałęsał się po klatce, stukał do drzwi i szeptał coś niecenzuralnego przez dziurkę od klucza. Jako że mieszkanie jej narzeczonego znajdowało się na sąsiedniej ulicy, a intonacja głosu Zuzanki i nieskładność jej słów sugerowały, iż znowu wzięła coś niedozwolonego, a co, niestety, ostatnimi czasy zdarzało się często, poszłam tam bez namysłu.
Zanim zapukałam, drzwi się uchyliły, mała szelma czyhała przy wizjerze! Rozszerzone źrenice jej błękitnych ocząt powiedziały mi, że miałam rację, znowu znalazła dostęp do jakichś leków.
Ubrana była w lekką, zwiewną, fioletową, etaminową sukieneczkę, zapinaną na perłowe guziczki, które połyskiwały tęczowo w świetle lamp klatki schodowej. Z westchnieniem ulgi
i jakiejś dzikiej radości, schwyciła mnie za rękę, zatrzasnęła drzwi wejściowe i pociągnęła
w stronę sypialni rodziców Kamila.
Wersalka była rozłożona, nakryta patchworkową kapą w różnych odcieniach żółci i zasypana stosem kolorowych, haftowanych poduszek, w których lubowała się matka chłopaka. Stojąca w kącie pokoju lampa, przykryta zarzuconą na abażur czerwona apaszką, sączyła delikatną różową poświatę. Na toaletce pełgały ogniki zapachowych świeczek, odbijając się wielokrotnie w trzyczęściowym, kryształowym lustrze, rozsiewając odurzający zapach wanilii i owoców cytrusowych. Weszłam, rozglądając się w osłupieniu, taka gala dla mnie?!
Nie miałam zbyt wielu chwil na kontemplację, bowiem Zuzanka, stojąca tuż za moimi plecami, pchnęła mnie gwałtownie, tak że upadłam na łóżko, ona zaś rzuciła się obok i kurczowo objęła mnie za szyję. Trzymała tak mocno, przytulając się z całej siły, że po pierwsze, czułam wyraźnie, iż pod sukienką nie ma bielizny, a po drugie, musiałam użyć siły, żeby rozpleść jej ręce i wyzwolić się z uścisku.
Sytuacja, w jakiej się znalazłam wcale nie przypadła mi do gustu. Zuzanka wybuchnęła płaczem. Szlochając, mamrotała coś o miłości, pięknym związku kobiet i tym podobnych niedorzecznościach, zaczerpniętych żywcem z książki Colette. Nie mogłam zostawić jej samej, gdy tak histeryzowała. Musiałam ją uspokoić. Dałam jej symbolicznego, matczynego klapsa i mówiłam uspakajająco o absurdalności całej tej sytuacji. Wzięłam chusteczkę do ręki, usiłując otrzeć zapłakane oczy i zasmarkane policzki.
Wtedy Zuzanka schwyciła moją rękę jedną dłonią, drugą szarpnęła przód sukienki, która rozpięła się na całej długości. Guziczki okazały się atrapą, a prawdziwym zapięciem były zatrzaski, ukryte w ozdobnej plisie. Moja ręka kierowana jej gwałtowną, niecierpliwą dłonią, znalazła się na jednej z jej piesi, maleńkich ale kształtnych, z jasnoróżowymi sterczącymi brodawkami. Zamurowało mnie. Patrzyłam bez słowa na jej szczupłą nagość, na płaski brzuszek z wklęsłym pępuszkiem i na burzę złocistych, kędziorków, porastających wypukły wzgórek.
Zuzanka zauważyła moje badawcze spojrzenie i rozchyliła zachęcająco uda. Rzuciła mi zatrwożone, kuszące, pełne obietnic spojrzenie. Jej kurczowy uchwyt zelżał. Wyswobodziłam rękę i powoli, zatrzaska po zatrzasce, zapięłam sukienkę. Patrzyła na mnie bez słowa zamglonym wzrokiem. Zrozumiała, że nie otrzyma tego, co zamierzyła, mimo że tak wszystko ślicznie przygotowała. Zapłakane oczy zamknęły się powoli i po chwili moja niedoszła kochanka spała. Dawka leków, którą przyjęła, rozstrzygnęła niejako za mnie. Czuwałam nad nią do świtu. Gdy się ocknęła, zdawała się nie pamiętać, co wydarzyło się w nocy.
Tydzień później uwiodła mi męża.

Jolanta Maria Dzienis

Uzasadnienie Kapituły:

Utwór „Grzeszne uroki kobiecości wyróżniamy za pokazanie, ze kobiecość niejedno ma imię, a także śmiały sposób literacki w opisie historii uwodzenia. I za przypomnienie, że to literatura ma niebagatelny wpływ na to, jak rozwija się i kształtuje człowiek. A także za pointę, która mimo, ze może wydać się tylko literackim zabiegiem – tak często staje się dramatem wielu kobiet.

Kategoria specjalna – wiersz

 

 

 

I miejsce – Marek Górynowicz z Kleosina za wiersz „Inny zielony maj”

 

 

fot. Dariusz Marek Gierej


Inny zielony maj 

teraz oprowadzę cię
mój lesie
nie nie zakładaj maski
stań dwa metry od mojego uśmiechu
z pragnieniem spaceru drzew

w gumowych rękawiczkach wkładam chleb
powszedni dzień zraniony ciszą
i płyn do dezynfekcji rąk
dziś nie boję się witać tylko zwierząt

zazieleniłeś się przepięknie pachniesz wiosną
której nie ma tu jest w snach
zaraziliśmy się światem którego nie ma
amen przez wielkie A

dziś w nowej szafie Diora
bursztynowa maseczka z ozonowym sprayem
wirtualny skalpel przecina rzeczywistość
w każdą stronę marzeń

Marek Górynowicz

Uzasadnienie Kapituły:

Pandemiczna metafora tęsknoty za normalnością i kontaktem z przyrodą, zgrabnie ujęta w poetyckie opowiadanie o izolacji. Wzruszająca potrzeba bliskości każe poecie zwierzyć się ze swoich ograniczeń. Przemawia do czytelnika piękną metaforą.

 

fot. Jan Tomżyński

 

II miejsce

– Irena Słomińska z Białegostoku –„Lustra”

 

Lustra

Porównać nieporównywalne –
Koniec I wojny światowej, dwa rodzaje umierania.
W okopach od kuli i cichy podstępny: wirus.
Natura ustawiła lustra. W nich skrzydlata śmierć,
ewoluuje jej twarz, płoną usta.
Flamenco. Taniec ogarnia przestrzeń przeżywania,
grzechocą kosteczki.
Straszna i piękna jest hiszpanka. Kataklizm
po kataklizmie. Czy ludzie w lustrach zobaczyli nie swoją,
ale obcą twarz? Na niej grymas.
Uśmiech kiełkuje strachem, strach kiełkuje wiecznością.
I uśmiech zwycięża.
Sto lat mija. Natura znowu ustawiła lustra.
W nich przeglądają się: człowiek, śmierć, świat.
Świat, wzburzone morze emocji. Na nie próbuje
wpłynąć statek ocalonych, zagrożonych. Krzyczą.
A w lustrach grymas – niejednoznaczne człowieczeństwo.
Nim nas ukoronowano. Gdy tak naprawdę zawsze
żyliśmy, ślepi – ukoronowani śmiercią.
A większość z nas, osamotniona, cichutko uprawia
swój ogródek – trudne szczęście. Zawiesza
na niebie tęczę – nadzieję.
Czy już po deszczu? Czy nadejdą burze?

Irena Słomińska

Uzasadnienie Kapituły:

Już pierwszy wers sugeruje, że będzie to porównanie nieporównywalnego. I tak czytelnik wprowadzony jest w wizję poetki. W jej obawy, niepokoje, ale też nadzieje. Poezją wyrażone wspomnienie, poezją opisana teraźniejszość.

 

fot. Jan Tomżyński

 

 

III miejsce

– Beata Kulaga z Białegostoku za wiersz „Idealny porządek”

 

 

 

 

idealny porządek

poukładać dokumenty zdjęcia książki
przejrzeć ubrania – oddać czego nie noszę
zostawić po sobie porządek

zapisać nauczyć przekazać
przytulać darować swój czas
i pisać pisać pisać
pozostawić po sobie ślad

snuć plany marzyć śnić
przetrwać by znów bałaganić
żyć

Beata Kulaga

 

Kategoria specjalna – proza

fot. Jan Tomżyński

 

 

I miejsce – Jolanta Maria Dzienis za prozę

„W smudze światła”

 

 

 

W smudze światła

Drugi dzień czwartego tygodnia przymusowej kwarantanny. A może czwarty drugiego? Eee, raczej to pierwsze. Ale pewna nie jestem. Dawno straciłam rachubę. Kalendarze kłamią, zegary też, zmysły płatają figle. Widzę to, co niemożliwe. Słyszę dźwięki, które nie mogą istnień w normalnym świecie. Zwariowałam?
To pierwszy raz, kiedy jestem tak długo zamknięta w swoim mieszkaniu. Nigdy nie mogłam tu usiedzieć dłużej, niż to konieczne. Zawsze gdzieś pędziłam, z ulgą zamykając za sobą drzwi. Pamiętam dobrze moment, gdy przekraczałam po raz pierwszy jego próg. Przekręciłam klucz w zamku, nacisnęłam klamkę i… to wszystko. Ogarnięta irracjonalnym strachem, uniemożliwiającym oddychanie, zamarłam w pół kroku. Cofnęłam gwałtownie stopę, zrobiłam w tył zwrot i byłabym uciekła w popłochu, gdyby nie partner, stojący tuż za mną.
– Co robisz wariatko, uważaj – krzyknął chwytając mnie za ramię.
– Nie chcę tu być – wykrztusiłam z trudem.
– Ty zawsze musisz odstawiać jakieś cyrki – wycedził z ledwo hamowaną złością.
Pchnął mnie silnie w plecy i tak przeszłam, a raczej przeleciałam przez próg.
Mieszkanie, w stanie surowym, straszyło nierównym, chropowatym betonem. Powietrze w przedpokoju pachniało słodko nadgniłymi jabłkami.
– Co u licha? – dobiegło mnie zza pleców zdumione sapnięcie towarzysza.
Nie odpowiedziałam. Przecież nie wiedziałam, a domniemywać nie miałam zamiaru. Strach, który dopadł mnie na klatce, zelżał z lekka, ale i tak bardzo ostrożnie i nieufnie obeszłam wszystkie pomieszczenia. Nigdzie żywego ducha, ani śladów po czymś, co mogło ten zagadkowy aromat roztaczać. W pewnym momencie kątem oka złapałam nieuchwytny ruch, a uszy złowiły dziwny chrobot. Odwróciłam się gwałtownie w stronę zjawiska, lecz zobaczyłam tylko szorstką, szarą ścianę. Żadnych owadów, czy gryzoni.
Do wykończenia lokalu wynajęłam ekipę fachowców. Stać mnie było na to. Ostatecznie odziedziczyłam spory spadek po dziadku. Wprawdzie partner wolałby te pieniądze wydać na podróże i rozrywki, lecz, ku jego niemiłemu zdziwieniu, byłam nieugięta. Od tego zaczęły się sprzeczki i nieporozumienia. I gdy mieszkanie było gotowe, wprowadziłam się do niego sama. To było chyba najlepsze rozwiązanie.
Przez dwa pierwsze miesiące nie działo się nic niezwykłego. Bo to, że gubiłam różne przedmioty, które znajdowałam później w najbardziej absurdalnych miejscach, kładłam na karb roztargnienia. No i zagonienia. Miałam przecież mnóstwo obowiązków poza pracą. Do domu wpadałam jak po ogień, żeby wykapać się i przebrać. Posiłki, oprócz śniadań, jadłam „na mieście”.
No a na początku trzeciego miesiąca zaczęły mnie męczyć dziwaczne sny. Niekoniecznie koszmary. Raczej powiedziałabym – sny prorocze. Bo mniej więcej takie były. Dotyczyły drobiazgów. Na początku je lekceważyłam. Kiedy jednak dzięki nim udało mi się uniknąć kilku niemiłych zdarzeń, zaczęłam na nie czekać. Bowiem nie każdej nocy do mnie przychodziły.
Któregoś razu, z piątku na sobotę, wyśniłam las sosnowy, z przecinką porośniętą żywokostem, z młodą brzózką u jej skraja. Do drzewa przywiązany był wynędzniały czarno-rudy psiak. Maluch leżał bez ruchu, ale widać było, że jeszcze oddycha. Po przebudzeniu, ubrałam się szybko i ruszyłam na wyprawę. Zdawałam sobie sprawę, że las za moim osiedlem ciągnie się po horyzont i próba odnalezienia szczeniaka najprawdopodobniej skończy się fiaskiem, ale coś mi kazało pójść. No i uwierzycie?! Znalazłam ją! Malutką sunię airedale teriera z króciutkim, niezagojonym jeszcze kikutem odrąbanego brutalnie ogonka. Była tak słaba, że nie otworzyła nawet ślipków, gdy zawinęłam ją w kocyk i włożyłam do obszernej torby podróżnej. Weterynarz, do którego ją zawiozłam, nie dawał jej wielu szans na przeżycie. Ale udało się. I tak zamieszkałyśmy we dwie. Brzózka i ja.
Z początku bała się zostawać sama w domu, piszczała żałośnie, odprowadzając mnie do drzwi. Ale nie urządzała awantur. Pytałam sąsiadów, czy słyszą jej wycie podczas mojej nieobecności. Nikt się nie skarżył.
Miejsce na legowisko wybrała sobie sama. W rogu między dwoma przedpokoikami. Były też punkty w mieszkaniu, których unikała. Czasami wręcz na nie powarkiwała. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać, szczególne po kilku znamiennych zdarzeniach. Jakich?
Otóż pewnego dnia, po porannej przebieżce, po spałaszowaniu śniadania, Brzózka zmęczona zasnęła, a ja przysiadłam w kuchni z książką w ręku, czekając na zagotowanie się wody. Nagle dobiegł mnie głośny dźwięk, jakby ktoś miął i rozrywał celofan, a później delikatny stukot deszczu bębniącego o parapet. Zerwałam się ze stołka i wbiegłam do przedpokoju. Nic podejrzanego nie dostrzegłam. Lecz sunia, w pozycji półprzysiadu, z nastawionymi uszkami, rozglądała się z uwagą wokoło. Ona też to usłyszała! Po chwili sapnęła cichutko i znowu się położyła.
Wróciłam do kuchni i usadowiłam się na taborecie. Nim sięgnęłam po lekturę zauważyłam dużego, perłowo-białego pająka, który spuszczał się z lampy na grubej, srebrzystej nici i po osiągnięciu podłogi, ruszył prosto na mnie! Odruchowo przydeptałam go lewą stopą. Gdy ją podniosłam, po owadzie nie było śladu, a po terakocie potoczyła się perełka, jakby ze rozerwanego sznura korali. Podniosłam ją i dokładnie obejrzałam. A nawet, metodą Brzózki, obwąchałam. Pachniała zwietrzałymi, konwaliowymi perfumami.
Schowałam ją pieczołowicie do zamykanego na zameczek puzderka.
To nie było przywidzenie, materialny ślad wydarzenia zobligował mnie do poszukania wyjaśnień. W jakimże to miejscu zamieszkałam? Szukając odpowiedzi, przekopałam archiwum miejskie, odnalazłam nazwisko rodziny, przez wiele lat mającej w posiadaniu grunty, na których zbudowano mój wieżowiec. Udało mi się zorganizować spotkanie z ostatnim żyjącym jej przedstawicielem. Dziarski staruszek chętnie podzielił się swoją wiedzą. I co się okazało? Według przekazów rodowych, ta ziemia była przeklęta. Nikt nie odważył się jej uprawiać, bo wszystkich chętnych odstraszały „duchy” i dziwne dźwięki, dobiegające jakby spod ziemi. Toteż kiedy padła propozycja sprzedaży gruntów, rodzina bardzo chętnie się ich pozbyła. Podobno później, podczas kopania fundamentów, odkryto jakieś artefakty, kości i fragmenty naczyń, które jednak zniknęły w tajemniczych okolicznościach.
Trudno mi było uwierzyć w duchy, toteż zastanowiłam się nad alternatywnym rozwiązaniem. I tu przypomniała mi się teoria światów równoległych. Ponoć są miejsca, w których zasłona rozdzielająca wymiary jest cienka i krucha. Łatwa do przekroczenia dla ludzi, obdarzonych nadprzyrodzonymi umiejętnościami. No, ja do nich na pewno nie należałam, ale moje mieszkanie, biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane wydarzenie, mogło być miejscem „przejścia”. Tym bardziej, że podczas przenikania przez barierę, czasoprzestrzeń prawdopodobnie doznawała mikropęknięć, a towarzyszyły temu dźwięki rozdzierania.
Podniecona swoją teorią, postanowiłam dokładniej przyglądać się temu, co działo się na moich metrach kwadratowych. Chciałam mieć więcej dowodów na metafizyczność zdarzeń, nim odważę się podzielić się nimi z innymi.
No i klops. Niezwykłe zdarzenia ustały, sny stały się na powrót tylko snami. Tak jakbym to sobie tylko wymyśliła, albo, co też możliwe, ktoś, gdzieś tam, w innej przestrzeni, przestraszył się ujawnienia. Został mi tylko koralik, na który koty koleżanki złowieszczo prychały.
Lata mijały. Sunia odeszła do psiego raju, ja brawurowo wkroczyłam w wiek emerytalny. Przyniósł mi on więcej czasu na spełnianie marzeń, na podróże i zgłębianie tajników zaginionych kultur starożytnych. Ciągle bowiem wierzyłam, że znajdę gdzieś racjonalne wyjaśnienie na to, czego doświadczyłam bezpośrednio po przeprowadzce. Niestety, niczego nie ustaliłam. Przybywało mi tylko coraz więcej znaków zapytania.
Tak było do momentu ogłoszenia pandemii. Myję dokładnie ręce, dezynfekuję zakupy, zakrywałam twarz maseczką i oczywiście pozostaję karnie w domu. Nie liczę na żadne rewelacje.
A tu niespodzianka! Znowu się zaczęło! Dziwaczne sny powróciły, tym razem złowieszcze. Wybudzam się z nich na siłę, zlana zimnym potem, a gdy zasypiam ponownie, wracają do mnie od punktu, w którym im się wyrwałam. Spod poduszki słyszę gwar rozmów.
Zza ściany dochodzi orientalna muzyka, dzika i niepokojąca. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że moi sąsiedzi przebywają za granicą. Nikt tam nie mieszka. Wiem to dobrze, zostawili mi klucze. Dbam o rośliny, wietrzę pokoje.
Coraz częściej znikają mi rzeczy, a potem znajduję je w miejscach, które wielokrotnie przeszukiwałam. Żeby nie popaść w obłęd, zaczęłam zapisywać, co się zapodziało, gdzie szukałam i gdzie oraz po jakim czasie je znalazłam. Niedowiarkom mogę pokazać notatki. Przedwczoraj wieczorem usłyszałam z kuchni przytłumiony huk. To na podłogę spadła kilogramowa paczka nadziewanych galaretek. Dałabym sobie głowę uciąć, że zostawiłam ją na środku stołu! Torebka pękła, cukierki rozsypały się po terakocie. Pozbierałam je pieczołowicie i zważyłam. Zgadniecie? Brakowało prawie trzydziestu dekagramów!
Przechodząc korytarzem zauważyłam, że na ścianie przy drzwiach wisi jakiś obcy kalendarz. Nie mój, z sielskimi pejzażami, ale taki z potworami morskich głębin. Osłupiałam. Pomknęłam po telefon, żeby zrobić mu zdjęcie, ale kiedy przybiegłam z powrotem, znowu wisiał ten „stary”. Tyle tylko, że zniknęło z niego okienko, którym zaznaczam daty.
Wczorajszej nocy obudził mnie dziwny trzepot. Gdy nieprzytomna usiadłam na łóżku, coś kosmatego otarło mi się o twarz. Wrzasnęłam z całych sił! Chwyciłam komórkę, zapaliłam latarkę. Przed moim nosem fruwała wielkości dłoni, ogromna ćma. Nie wiem, skąd się wzięła, wszystkie okna mam pozamykane.
Zanim zdecydowałam, co z nią zrobię, od strony przedpokoju pojawił się złoty promień. Owad, jak zaczarowany, poleciał w jego kierunku i nim dotarł do ściany, rozpłynął się w smudze światła. Szczękając zębami ze strachu, wygramoliłam się z łóżka i podeszłam do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą widziałam ćmę. Drżącą rękę uniosłam w stronę pulsującego blasku. Poczułam delikatne mrowienie, prawie łaskotanie. Z niedowierzaniem zobaczyłam, jak palec po palcu dłoń zagłębia się w nicość. Gwałtownie odskoczyłam do tyłu. Z dala od światła dłoń znowu była kompletna.
Cały dzisiejszy dzień spędziłam na przemyśleniach. Jeszcze raz rozważałam wszystkie teorie, które snułam od czasu wprowadzenia się do mojego mieszkania. Zrozumiałam, że dojrzałam do ostatecznej decyzji. Jeżeli smuga światła znowu się pojawi, wejdę w nią. Muszę poznać prawdę o naturze wszechświata.
Swoje zapiski zostawiam na biurku przy komputerze. Jeżeli je znajdziecie, a mnie nie, to będzie oznaczało, że w końcu przekroczyłam nieuchwytną barierę czasu i przestrzeni.
I że nie zwariowałam.

Uzasadnienie kapituły:

Utwór „W smudze światła” nagradzamy za umiejętność dostrzeżenia metafizyki w codziennym życiu i ciekawą próbę poznania prawdy o naturze wszechświata. A także przypomnienie, że literatura jest szczeliną, w której oba światy- realny i nierealny- można pięknie połączyć.

 

fot. Jan Tomżyński

 

 

II miejsce – Marzenna Lewandowska z Bydgoszczy – List „Najmilszy Stasiu…”

 

 

 

 Najmilszy Stasiu!

Pewnie dziwi Cię ów zwrot poufały, ale – możesz mi wierzyć – niekiedy mam wrażenie, że znam Cię równie dobrze, jak znałabym własnego brata, gdybym go miała. A wszystko za sprawą Babci Marii. Pamiętasz ją, prawda? Tę wszędobylską Maniusię, z buzią obsypaną piegami i nieujarzmioną gęstwiną loków, które ani myślały wyglądać jak włosy innych dziewczynek. A skąd! Zamiast lśnić gładko w warkoczach, wymykały się z nich na wszystkie strony i tworzyły wokół głowy właścicielki rozmigotaną aureolę. Tym bardziej, że owa właścicielka, zdyszana jak nieboskie stworzenie, bez przerwy za Wami biegała. A to za miasto na kupieckie kramy, a to na tajne spotkania Gniazda Orląt; a nawet – wbrew kategorycznym zakazom dorosłych – nawet nad Oszmiankę w niedzielne popołudnia. Mimo iż (zwłaszcza wczesną wiosną) rzeka wzbierała i potrafiła być niebezpieczna. Przypominasz sobie Maniusię, Stasiu? Uprzykrzoną jak mucha, rudą siostrzyczkę Jerzyka, twojego druha od kołyski. A że wzrastaliście razem, to po trosze jakby i Twoją siostrę, prawda? Nieustannie się od niej opędzaliście, i to czasem tak, że aż ksiądz Walerian, ten z kościoła Świętego Michała Archanioła, musiał przykracać Wasze psie figle.
Aż nagle, nie wiedzieć kiedy, Maniusia wyrosła i z rozbrykanej prawie-siostry przeistoczyła się w śliczną dziewczynę o ogromnych, rozmarzonych oczach. I przestała za Wami ganiać i niewiele się nawet do Was odzywała. Nie wyczekiwała też już przed szkołą na Żuprańskiej aż pojawicie się na obtłuczonych schodach. Zresztą zdaliście akurat małą maturę i nadeszły wakacje, pamiętasz? Wasze ostatnie wspólne wakacje. Był rok 1939…
Nie masz pojęcia, Stasiu, do jakiego stopnia  uwielbiam te opowieści.  Babcia Maria z uśmiechniętymi oczami i rumieńcami na szczupłych policzkach, mówiąc o Tobie z całą pewnością wygląda jak tamta Maniusia z Waszych oszmiańskich lat. Mimo iż włosy (wciąż tak samo niesforne!) ma już zupełnie srebrne, a na twarzy ani jednego piega. Lubiłeś te jej piegi, pamiętasz? Powiedziałeś kiedyś, że przypominają Ci garść rozsypanych rodzynek, i że ciekaw jesteś, jaki mają smak. Ale nie sprawdziłeś. Chociaż stałeś wtedy bardzo blisko mojej zawstydzonej Babci; kto wie, czy nie bardziej onieśmielony niż ona.. Wakacje miały się ku końcowi, a Wy poszliście nad Oszmiankę po raz pierwszy zupełnie sami,  bez Jerzyka, we dwoje tylko. Powietrze przepojone było słodkim zapachem sierpnia, Maniusia miała na sobie nową sukienkę; w jej włosach odbijały się gorącym echem ostatnie promienie słońca, a wśród ziół na pobliskich łąkach powolutku wykluwał się zmierzch. Pochyliłeś głowę, żeby z bliska zajrzeć jej w oczy i –  świat przestał istnieć…
Dokładnie po trzech tygodniach skończył się naprawdę. Siedemnastego września, też w niedzielę..
A potem nastał styczeń. Ów najgorszy styczeń w życiu Maniusi. I najokrutniejsze ze słów:  „Ostaszków”. Wywieziono tam kilka tysięcy polskich policjantów, w tym Twojego Tatę (którego Maniusia i Jerzyk nazywali ”Wujem Janem”) i – Ciebie. Pani Zofia, Wasza sąsiadka z Boruńskiej, opowiadała, że rzucałeś się na nich, próbując  bronić ojca i dlatego Cię zabrali.
Długo nikt w miasteczku nic pewnego nie wiedział, dopiero ksiądz Walerian przywiózł trochę informacji. Że trzymają Was tam wszystkich w nieludzkich warunkach, właściwie nie w Ostaszkowie nawet, a dziesięć kilometrów dalej, w monasterze na wyspie Stołobnyj. Tej na jeziorze Seliger, pamiętasz? Ksiądz powiedział Twojej Mamie, że komendantem jest tam znany z okrucieństwa Paweł Borysowiec, a jego prawa ręka to Iwan Jurasow, bodajże jeszcze bardziej zwyrodniały. Maniusia podsłuchała tę rozmowę. Podsłuchała w tamtych tygodniach wiele rozmów. I za każdym razem serce w niej truchlało. Zwłaszcza, że nie było żadnego sposobu dowiedzieć się, czy żyjecie.
Aż wreszcie, w pierwszy dzień wiosny, przyszedł list. Od Ciebie i Wuja Jana. Ale – Twojej Mamy już w miasteczku nie było . Po tym, jak Was wszystkich aresztowali, i ją i Twoich braci wywieziono do Kazachstanu. Razem z innymi rodzinami policjantów. List leżał więc na poczcie prawie dziesięć tygodni; w końcu ktoś wykradł go i podrzucił Jerzykowi. Babcia Maria do dziś pamięta każdą literkę, każdą plamkę i zagniecenie kartki. Nie było tam słowa skargi, tylko ogrom tęsknoty i troski o to, jak Twoja Mama radzi sobie sama z trójką drobiazgu. Oraz mnóstwo pytań o wszystkich mieszkańców Oszmiany. I na koniec, w ostatnim zdaniu pozdrowienia dla Maniusi. Jakże ją uszczęśliwiły! Zupełnie jakby ktoś przypiął jej skrzydła do ramion!
Nie miała przecież pojęcia, że w chwili, kiedy całowała ukradkiem owo ostatnie zdanie, Ciebie nie było już wśród żywych…
O tym, jak wywieziono Was – sześć tysięcy wyniszczonych ludzi – do Kalinina (teraz nazywa się Twer), dowiedziała się znacznie, ale to znacznie później. Jak skuwano Was kolejno wieczorami, jak zasłaniano oczy i prowadzono za drzwi wygłuszone wojłokiem… Strzał w tył głowy. Mój Boże…! Koniec udręk. Koniec nadziei. Koniec planów. Koniec człowieka. Koniec marzeń o powrocie do dawnego życia dla tych, którym Was odebrano.  A potem, o świcie, ciężarówka do Miednoje, i wykopane przez koparki doły…
Był maj 1940 roku…
Stasiu najmilszy! Naprawdę byłeś „zatwardziałym wrogiem władzy radzieckiej”? Ty? Siedemnastolatek o szczerym spojrzeniu i jasnej duszy chłopięcej…?
Po latach Babcia Maria – już tutaj, w Białymstoku – spotkała mojego Dziadka (niestety, nie zdążyłam go poznać, umarł zanim zjawiłam się na świecie). Wyszła za mąż, urodziła mojego Tatę. I przez trzydzieści lat uczyła języka polskiego w naszym najlepszym, jak twierdzi, liceum. Czyli: w Dwójce. Dzisiaj jest niedużą, energiczną staruszką, sypiącą jak z rękawa anegdotami, wspomnieniami i przypowiastkami; i wciąż po oszmiańsku upartą. Jej uczniowie musieli ją lubić: co i rusz dzwonią, wpadają pogadać, albo przysyłają najrozmaitsze zdjęcia i widokówki. A ja bardzo ją kocham. I bardzo się o nią boję. Bardzo! U nas, Stasiu, pandemia. Koronawirus rozpanoszył się po całym świecie i zabija takich jak Babcia Maria. Głównie takich. Młodym krzywdy na ogół nie czyni, tyle że pozamykał nas w domach, nawet do szkoły nie chodzimy. A niedługo przecież maj i matura. Przełożyli. Może będzie w czerwcu, a może jeszcze później.
Ten cały Covid–19 (tak paskudztwo nazwali) to jakiś koszmar, Stasiu. Tu u nas, w Polsce, nie jest, póki co, tak najgorzej, ale we Włoszech, na przykład, umarło na to już  dwadzieścia trzy tysiące osób (w ciągu dwóch miesięcy!), a na całym świecie choruje dwa i pół miliona.  Makabra.
U Babci ostatni raz byłam ósmego marca (co roku setnie się w ów dzień bawimy). W telewizji na okrągło już straszą, że każdy może być nosicielem, że nie trzeba samemu mieć objawów, żeby zarażać, zwłaszcza kiedy jest się bardzo młodym. To i nie wyściubiam nosa z pokoju. Dokuwam, mnóstwo czytam, nurkuję w Internecie. Rozmyślam. I wymyśliłam ten list do Ciebie. Poproszę Tatę, żeby zaniósł go dzisiaj Babci; tylko on ją teraz odwiedza, wiesz? Dostarcza zakupy, dba o potrzeby, pilnuje, żeby nikt inny do niej nie przychodził. Bardzo się stara, wszyscy bardzo się staramy, żeby to świństwo w koronie jej nie dopadło.  Ja też teraz piszę odkażonym długopisem na odkażonym biurku, w maseczce i pielęgniarskich rękawiczkach Mamy. Żeby było bezpiecznie, Stasiu, żeby nasza Maniusia na pewno nie zachorowała.  Mam nadzieję, że to moje do Ciebie pisanie szczerze ją uraduje. To ma być najprawdziwsza niespodzianka, nawet słówka jej nie pisnęłam na Skypie. Jutro napiszę Ci, co powiedziała, dobrze? Tobie będzie tam u góry trochę raźniej, a i mnie ten zawirusowany lockdown (najmodniejsze ostatnio określenie) szybciej może zleci.

Zatem – do jutra Stasiu, dobrze?
Pozdrawiam Cię jak najserdeczniej
Marianna, wnuczka Maniusi.

Marzenna Lewandowska

Uzasadnienie kapituły:

List „Najmilszy Stasiu…” jest przypomnieniem, że samotność związana z izolacją może być pretekstem do sięgnięcia po zapomnianą nieco formę kontaktu czyli pisanie listów. Epistolografia to również nauka młodych pokoleń, żeby nie tylko oglądali, ale również zapisywali swój świat.

fot. Jan Tomżyński

 

III miejsce  Czułość – Beata Kulaga z Białegostoku – „Kiedy zostaliśmy w domu”


 

Kiedy zostaliśmy w domu

Marzec’2020

Ciepło na policzkach. Promienie słoneczne pokonują zaporę żaluzji, by następnie przebić się przez membranę powiek. Za oknem ptaki zaklęte w  świergot.  Chciałabym, jak one, beztrosko witać wiosnę. A właściwie… nie mam na co narzekać. Uśmiecham się przez łzy: „Dobrze, że mogę witać kolejny dzień.”
Kawa w towarzystwie męża smakuje wybornie. 

Kwiecień’2020
„Zostań w domu, zostań w domu…”. Kto zostaje, ten zostaje. Ja zbroję się w maseczkę, rękawiczki, świętą cierpliwość. Jadę do pracy. W dobie, kiedy wmawiają mi, że każdy następny oddech może być tym ostatnim, samochód urasta do rangi eliksiru  życia – dzięki niemu nie muszę jeździć środkami komunikacji miejski –  unikam kontaktu z ludźmi.
UNIKAM KONTAKTU Z LUDŹMI – od kiedy to jest powód do radości?
Maj’2020
Dziewiąta. Sprawdzam pocztę. Jest wiadomość: „Drogie dzieci, dzisiaj dowiecie się… Otwórzcie podręcznik na stronie…  Przeczytajcie…  Zapiszcie w zeszycie… W ćwiczeniach strony od… do…”. Dużo tego jak na trzecioklasistę. Nie zrobimy wszystkiego wieczorem, musi zrobić przynajmniej coś, zanim wrócę z pracy. Wysyła mi zdjęcie strony z podręcznika. Tłumaczę mu nowy temat, zasady rozwiązywania zadań. Przesyła mi zdjęcie z odrobionym zadaniem. Sprawdzam, tłumaczę, co powinien poprawić, nad czym popracować. Resztę zrobimy w domu. Teraz muszę skoncentrować się na pracy – pięćdziesiąt procent obsady pracuje zdalnie, drugie pięćdziesiąt – stacjonarnie, by robić to, czego nie da się zrobić w domu.
Po dwóch miesiącach doszłam do wprawy. Świetnie sobie radzę z pracą zdalną i zdalnym nauczaniem.
Czerwiec,2020
Strach ma jednak swoje „plusy dodatnie”. Zadaję sobie pytanie, co powinnam jeszcze zrobić, zanim i mnie dopadnie. Dopisuję do listy kolejne zadania. Wykreślam te, z którymi można poczekać, bez których można się obejść. Lista kurczy się, właściwie pozostaje niewiele. Realizuję konsekwentnie, dzień po dniu, nim będzie za późno.
Przytulam synów i męża, telefonuję do mamy… Wcześniej wciąż brakowało na to czasu.
Sierpień’2020
Pierwsza Komunia Święta młodszego syna nie odbyła się w terminie. Goście, z ustami pozamykanymi na kłódkę strachu, z megafonu domyślali się najważniejszych chwil w życiu mojego dziecka. To nie była wymarzona uroczystość.
Trzydzieści cztery lata temu zamykał nam usta czerwony wirus. Sukienka komunijna został wniesiona w czarnym worku przez zakrystię. Żadnych zdjęć, pamiątek, dowodów. Moja Pierwsza Komunia  Święta za czasów komuny w mieście, które znalazło się przypadkiem poza granicami Polski, była spełnieniem marzenia, bo się odbyła.
Październik,2020
„Drugą falę” zapowiadano jeszcze w marcu. To jedna z niewielu spełnionych obietnic wyborczych. Za dwa dni stajemy się „czerwoną strefą”. Stacje radiowe i telewizyjne powtarzają jak mantrę: „Nie wychodź z domu, jeżeli nie musisz”.
Znów każdy marzy tylko o tym, żeby nie stać się kolejną liczbą w smutnych statystykach.

Beata Kulaga

Uzasadnienie kapituły:

Utwór „Kiedy zostaliśmy w domu” to lapidarny zapis czasu niepokoju, w jakim przyszło nam żyć. Szukanie optymizmu w najtrudniejszych momentach i najlepszych dróg, na których nie straci się nadziei. I przypomnienie, że pamiętnik to najwierniejszy przyjaciel, w którym zapisuje się najintymniejsze zapiski z głębi zaniepokojonej duszy.

Nagroda specjalna Książnicy Podlaskiej 

– Irena Słomińska z Białegostoku – wiersz „Mikrokosmos”

Mikrokosmos

Haiku. Motyle w powietrzu.
Nad światem – łąką. Światem jako filozoficznym
pytaniem.
Łąką, na której każde źdźbło jest drogą.
Rozkwitającą dopiero co zrodzonym pąkiem
słów.
Miniatura człowieka w miniaturze zieleni.
Maleńkie życie, nasionko wielkiego.
Haiku.

Motyle. Skrawki lotnego piękna.
Rozmigotane barwą, frunące skrzydełka.
Dotknięcie nieskończoności w skończoności.
Haiku.
Każdy je tworzy. Składając pocałunek
na twarzy świata.

Matsuo Basho umoczył swój pędzelek w tuszu.
Malując siebie i swój mikrokosmos.

Irena Słomińska

 

Nagroda specjalna Polskiego Radia Białystok

 

 

Urszula Krajewska-Szeligowska z Krajewa Białego za sonet-tautogram „Poeta przeciw pandemii” oraz za  sonet-akrostych „Poeta i pandemia”

Poeta przeciw pandemii (sonet-tautogram)                                  

Przeszły przykrótkie przedpołudnia, popołudnia.
Pierwsze ptaki Podlasie pieśnią przywitały.
Przebiśniegów, przylaszczek płatkami polany
Posypało przedwiośnie  przepysznie, przecudnie.

Przebłysk przedwiośnia przygasł. Pesymizmu pełni
Patrzymy  przerażeni: przybyła pandemia!
Przytłacza, podłamuje, przygniata, przygnębia.
Przyszłość przyćmiona  piętnem podłej przepowiedni.

Pozamykani przemykamy  po pokojach.
Pospacerować po parku? Próżne pragnienie!
Pozostaje  poczytać, potelefonować…
Poeta postanowił  pokonać  pandemię!

Przygnębionych, przybitych  pocieszyć próbował:
Porozjaśniał  ponurość  poezji promieniem!

Urszula Krajewska-Szeligowska

***

Poeta i pandemia (sonet-akrostych)                                              

Poeta, jak dziennikarz, jeden dziś ma temat:
O pandemii  dręczącej ludzkość  strofy pisze.
Epidemicznych wieści uszy wciąż niesyte.
Tonie w nich świat, nadziei na normalność  nie ma,
A za oknem  wiosennie zakwita już łąka

I uśpiona natura do życia się budzi.

Patrzy, ale nie widzi wokół wcale ludzi,
Aut warkot nie zakłóca koncertu skowronka.
Nie może wyjść do parku ni do lasu człowiek,
Do sklepu i do pracy tylko gna w maseczce.
Emocji negatywnych pełen pyta co dzień:
Może wirus  zbyt długo zostać tu nie zechce
I pójdzie  jak niepyszny gdzieś w daleką stronę,
A poeta napisze o miłości  sonet?

Urszula Krajewska-Szeligowska

 

1/22
slajd
slajd

Utwory wyróżnione przez Podlaską Redakcję Seniora zaprezentujemy w kolejnym artykule.

Jolanta Falkowska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok