foto: Leon Siedlecki – brody starców

_

Stary człowiek i góra

Kilimandżaro. Stajemy u podnóża góry, której siła przyciągania jest ogromna. Jest to najwyższa wolno stojąca góra na świecie. Zwykli ludzie przyjeżdżają tu, by dokonać rzeczy niezwykłej, chcą stanąć nad chmurami, miedzy niebem a ziemią. Po spełnieniu wymaganych formalności ruszamy. Trasa Marangu, około 96 km. Na dole gorąco i mokro. Las deszczowy, a w lesie podzwrotnikowe rośliny: paprocie drzewiaste, starcy jak kandelabry z włosami na czubku, drzewa jakby otulone futrem, wyżej trawiaste mokradła, jeszcze wyżej strefa wrzośców. Piękne lobelie okrywają się mięsistymi liśćmi, by uchronić się przed zimnem w nocy, rano rozwijają je, by grzać się w słońcu. Mgły nawilżają glebę w dzień, a w nocy zamarzają.

„Pole! Pole!” woła i co jakiś czas powtarza tanzański przewodnik, co znaczy wolno, powoli. Zachowanie tej zasady jest warunkiem ustawicznego pięcia się w górę.

Wszyscy wzajemnie zapewniają się, że wejdą. Rzeczywiście, wszyscy są zaprawieni w chodzeniu po górach, niektórzy również w sportach wyczynowych, kolarstwie, maratonie. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Towarzystwo idzie nie używając kijków, wesoło przy tym gaworząc, opowiadając o sukcesach wspinaczkowych i sportowych albo o różnych babskich sprawach, jako że panie dominują. Na tle pozostałych wyglądam blado, wręcz beznadziejnie. Od początku widzą to wszyscy, ale starają się ukryć i nie pogrążać „człowieka z walizką”. Powyżej 3500 m czuję się bardzo zmęczony, a pozostali wykazują pewność siebie, dobry humor i kondycję. Dopiero teraz zaczynają, jakby od niechcenia, używać kijków trekkingowych. Ja jestem z kijkami za pan brat od pierwszego podejścia.

Po wylądowaniu przez pierwszy tydzień borykałem się z nadciśnieniem, które okazało się bardziej oporne w normalizacji niż myślałem, uwzględniając, że na wiele leków jestem uczulony. Brak możności zachowania diety, duży wysiłek fizyczny, zimno w nocy, niewygodne, uciskające miejsca do spania, gniotący plecak… To wszystko zwiastuje możliwość pojawienia się pokrzywki i obrzęków naczynioruchowych, nękających mnie od wielu lat. Pamiętam wysiłek, aby nabrać do płuc powietrza i narastający niepokój, czy leki zdążą zadziałać. Pamiętam obrzmiały język i spuchniętą twarz – widok szokujący najbliższych.

Idziemy bardzo wolno i przeżywamy chwile grozy. A to za sprawą pojawiającego się dymu, gęstniejącego, gryzącego w oczy, pędzonego przez wiatr w naszą stronę. Płoną suchorośla, trawa i krzaki. Wśród dymu pojawiają się języki ognia, słyszymy trzask palonej roślinności. Przewodnik po chwili zastanowienia ocenił, że pożar zagrodził nam drogę odwrotu i pozostaje iść do przodu – uciekać przed ogniem. Uciekać to słowo nie na miejscu, gdy nogi omdlałe, a oddychać ciężko nawet bez dymu. Po raz pierwszy usłyszałem zamiast „Pole! Pole!”, ponaglające „Let’s go! Let’s go! Faster!”. Przyspieszamy na tyle, na ile pozwalają coraz mniejsze zasoby energii i „ołowiane” nogi. Tuż przed schroniskiem ogień zrezygnował z pogoni i pod wpływem wiatru zmienił kierunek, tym bardziej, że nie miał już szans, bo obsługa obozowiska, widząc zbliżające się zagrożenie, utworzyła szeroki pas ochronny, przekopując ziemię i usuwając wszelką roślinność.

Jesteśmy w schronisku Horombo (3700 m n.p.m). W nocy zimno, prószy śnieg, a ja muszę parokrotnie wygramolić się ze śpiwora i wychodzić na zewnątrz zgodnie z wolą mojej prostaty. Za to wspaniałe, rozgwieżdżone niebo, przedziwna bajkowa atmosfera są tego warte. Ogarnia mnie uczucie nierealności i błogości. Prawie 4 km n.p.m. i ja w tym miejscu, na Czarnym Lądzie, wspinający się na jego dach. Przejmujące zimno i dreszcze przebiegające po plecach, nie pozwalają na dłuższą kontemplację. Opatulony w śpiwór nie mogę już zasnąć, dając się opanować rozmaitym myślom, które wyobraźnia pobudzona rześkim, choć rozrzedzonym powietrzem, ustawicznie podsuwa. Pojawia się też niepokój.

Czuję swędzenie i obrzmiewanie różnych miejsc ciała, a przełykanie śliny staje się utrudnione i bolesne. Chciałbym, żeby to było przeziębienie, zapalenie gardła. Ale nie jest. Pojawiające się guzowate obrzęki, rozpełzające się po przedramionach, udach, stopach i tułowiu, obrzmienie podstawy języka, nasilający się ból w nadbrzuszu nie budzą wątpliwości. Obrzęk naczynioruchowy groźny dla życia.

Podana przez kucharzy gorąca herbata na przebudzenie, umożliwia mi przełknięcie uderzeniowej dawki sterydów. Wyraźna chrypka i ból gardła, przejmujące zimno zostają potraktowane przez innych jako przeziębienie, a że obrzęków na twarzy nie widać, nikogo nie muszę wyprowadzać z błędu. Z doświadczenia wiem, że sterydy najpewniej zatrzymają rozszerzanie się obrzęków i za dzień, dwa nie powinno być po nich śladu.

Przysparza mi to jednak wielu cierpień, które udaje mi się ukryć przed otoczeniem. Sterydy będące ratunkiem wywołują też liczne objawy uboczne. Przede wszystkim wzrost ciśnienia, bóle głowy, bóle w nadbrzuszu, rozdrażnienie i bezsenność.

 Po dwudniowej aklimatyzacji idziemy dalej. Mijamy ostatnie rośliny, strumyki, wodospadziki. W dzień jest tu lato, w nocy zima. Po przejściu 4000 m n.p.m. wchodzimy w strefę pustyni alpejskiej ze skałami i pyłem wulkanicznym. Od 4800 metrów w atmosferze będzie już tylko połowa tlenu w porównaniu z poziomem morza.

W Kibo (4700 m n.p.m.), ostatnim schronisku na trasie, zjedliśmy po snickersie, po to, żeby mieć siły do wejścia na szczyt. Snickers był bananowy i stał się moim przekleństwem. Smak i zapach chemiczny, sztuczny. Zaczęło mi się zbierać na mdłości. Męczące nudności i nieprzyjemne bananowe odbijania towarzyszą mi przez najtrudniejszy odcinek wspinaczki. Jest ciężko, bardzo ciężko, niektórzy nie dają rady.

Gdy dochodzimy do Gilman’s Point (5681m n.p.m.), przewodnik spogląda nam w oczy jak sędzia bokserowi, który wylądował na deskach. Wzniesione kciuki do góry i „O’key! O’key!”. To znaczy możemy iść dalej. Opanowuje mnie przemożne zimno, nie czuję palców stóp, ręce zgrabiałe, nie pomaga ruszanie palcami. Zmęczenie i zimno coraz większe. Nie wiem, co gorsze. Idę z uporem za światełkiem czołówki przewodnika, swojej lampki nie zapaliłem przez te zgrabiałe palce. Idę. I nie mam wątpliwości, będę szedł, aż dojdę. Chcę tylko, żeby pilot nie kręcił i powiedział jak naprawdę jest daleko do szczytu. Pytam i słyszę jakieś dziwne dźwięki, łamańce językowe, które wydaję z siebie. To afazja ruchowa, przejaw niedotlenienia mózgu. Już jej kiedyś doświadczyłem. Myślenie jest sprawne, ale nie można ubrać go w słowa. Macham więc ręką i mówię pilotowi „O’key, let’s go”. Ciekawe, że proste angielskie słowa wymawiam poprawnie.

 Wreszcie dochodzimy do celu. Jesteśmy na dachu Afryki. Potwierdza to napis, przed którym stoję, pozując do pamiątkowego zdjęcia: CONGRATULATIONS! YOU ARE NOW AT UHURU PEAK TANZANIA 5895M AMSL: AFRICA`S HIGHEST POINT WORLD`S HIGHEST FREE-STANDING MOUNTAIN ONE OF WORLD`S LARGEST VOLCANOES.WELCOME.

Dokoła ciemno, groźnie, nieziemsko. Zarysy skał i ten napis w poświacie czołówek. Myśl dotąd skupiona na jednym iść, iść, żeby dojść, wyzwolona z dotychczasowego imperatywu, szybuje w dowolne miejsca przywołując różne skojarzenia. Oczyma wyobraźni widzę Chrystusa stojącego na górze Corcovado w Rio, obejmującego ramionami Brazylię, Amerykę i świat cały. Spoglądam na otulone ciepłym słońcem, leżące u stóp góry piękne, okrutne miasto, ocean z plażami Ipanema i Copacabana, dżunglę, jezioro, wszystko w zasięgu wzroku, wszystko w jednej aglomeracji, jakby streszczenie całego świata. Tu na dachu Afryki nie ma figury Chrystusa. Jest zastygłe w ciszy i bezruchu, wszechogarniające zmęczenie. Pode mną gardziel wulkanu, góra i lodowiec, pode mną chmury, sawanna, Afryka. Nade mną… Co jest nade mną? Wszechświat, Bóg, których nie widzę i nie słyszę, ale czuję że są. Nieodgadnione, niezmierzone, pełne tajemnic. Uhuru Peak 5895 m n.p.m., godzina 23.20, 30 października 2008 roku. Zdobyłem Kilimandżaro wbrew wiekowi, słabościom i chorobom. Słyszę pilota, słyszę współtowarzyszy, słyszę ich radość i czuję ich wielkie zmęczenie. Wielkie, wiem to, bo czuję je w sobie, w każdym zakamarku siebie – radość i zmęczenie.

Teraz trzeba zejść. Ruszam za przewodnikiem. Nogi jakieś silniejsze, idzie się łatwiej, bo inne mięśnie są teraz w użyciu. W myśli mówię różne słowa, wypowiadam je na głos. Brzmią prawidłowo, odzwierciedlają to, co myśli głowa. Afazja wycofała się. Dzięki Ci, Boże.

Przypomina mi się wyprawa niepełnosprawnych. Co myślał, co sobie wyobrażał, co czuł niewidomy chłopak, gdy wchodził na górę jeszcze bardziej po ciemku niż my? Co czuli i co bolało tych na wózkach? A Janek Mela, wytrawny zawodnik, stawiający sobie kolejne wyzwania… Jak się czuł, idąc na swojej jednej sprawnej nodze z równika na biegun północny? Rozumiem sens ich wysiłku. Szli mimo wszystko, tak jak brzmi nazwa fundacji organizującej ich wyprawę.

W drodze powrotnej nadal mdli dawno zjedzony bananowy snickers. Chciałbym go zwrócić. Próbuję włożyć palec do gardła, ale nie mam dość siły, a i jedyny paluch rękawicy jest za gruby, więc rezygnuję. Słyszę jak któraś z pań gwałtownie wymiotuje. Zazdroszczę i ponawiam próbę wywołania wymiotów, kończącą się męczącym, nieskutecznym skurczem żołądka i nasileniem wstrętnego odbijania. Potykam się w ciemności i lecę jak wór mąki na skalistą ziemię, bez żadnych odruchów obronnych przed upadkiem, ale nie czuję bólu. Idący przede mną przewodnik zatrzymuje się, chce mi pomóc. Stanowczo odmawiam, wstaję o własnych siłach i – mądry po szkodzie – zapalam lampkę czołową.

Idziemy dalej, z tyłu znowu gwałtowne: ueee!, ueee!, ueee! Nadal mdli mnie okropnie, ale już nic nie robię, skupiam się na drodze i na obolałych kolanach, które są jak z waty. Teraz schodzimy stromizną, nogi grzęzną i zsuwają się po piargu. Gdyby nie te kolana to nawet byłoby fajnie, jak na nartach, każdy krok to jazda prawie pół metra w dół. Zauważam z ulgą, że mdłości są mniejsze, ale ta bolesna bezsilność w kolanach powoduje, że muszę się co chwila zatrzymać, żeby je odciążyć, opierając się na kijkach. Nie wiem, jak się tym kijkom odwdzięczę. Nadal schodzę, zjeżdżam na odrętwiałych, bolących protezach, aby wreszcie iść po równym i zza jakiegoś załomu zobaczyć światełka schroniska Kibo. Świadomość bliskiego odpoczynku pozwala wykrzesać jeszcze odrobinę sił. Docieramy. Tak jak stoję, walę się na pryczę, żeby zdjąć ciężar z kolan. Po kilku minutach mogę znowu stanąć na nogi, pójść do toalety i wpełznąć do śpiwora, bo zimno przeważyło nad zmęczeniem i dreszczami, przypomniało o sobie. Zapadam w drzemkę ze świadomością, że Kilimandżaro jest moje.

Po kilku godzinach rozpoczyna się dalsze schodzenie na obolałych, ale już nie bezsilnych nogach. Dochodzimy do niżej położonego schroniska. Odpoczywamy, pijemy piwo, napawamy się sukcesem. Przy dalszym schodzeniu dokucza zapach spalenizny. Widok pogorzeliska i gryzący dym powoduje łzawienie oczu i wpływa przygnębiająco.

Wejście do lasu deszczowego przynosi ogromną ulgę. Po kilkuset metrach swobodnego schodzenia, podobnie jak pozostali, czuję się znakomicie. Wszyscy są na luzie, w dobrych humorach – no może nie wszyscy. Spośród dziesięciorga uczestników trekkingu weszło nas na szczyt tylko czworo. Plątanina drzew – młodych dążących do słońca, dorosłych – potężnych, prężących muskuły konarów i intrygujących, dumnych starców – umierających stojąc, a także tych już obumarłych, zwalonych bez życia. Spokojne, ciepłe kolory, figlujące małpy, pojawiający się chłopcy z kameleonami w rękach uzmysławiają nam wielkość dokonanego wysiłku, niosą zapowiedź pełnej regeneracji sił, większej pewności i wiary w swoje możliwości.

Wypoczynek na bajecznej „wyspie przypraw” – Zanzibarze – wydał mi się zasłużony, zwłaszcza gdy dowiedziałem się, że jestem najstarszym Polakiem, zdobywcą słynnej góry.

 Władysław Amielańczyk

_