foto: Leon Siedlecki – Kilimandżaro

_
Stary człowiek i góra

Przekroczenie siedemdziesiątego roku życia spowodowało, że się zamyśliłem.
Nie nad przemijaniem, lecz nad męskim spełnianiem się, nad tym jak facet kończy (wiadomo o czym mowa) i czy zasługuje na miano prawdziwego mężczyzny.

Przywołałem znane kryteria męskości: spłodzić syna, posadzić drzewo i zbudować dom.
Spłodziłem dwóch synów, a więc zaliczone. Posadziłem setki drzew i krzewów, bez wątpienia spełnione. Zbudowałem domek w lesie… I tu pojawiła się wątpliwość, bo mówi się o domu, nie o domku. Muszę więc coś jeszcze zrobić, możliwie dużego albo trudnego. Choćby coś takiego jak ostatnio nagłaśniane zdobywanie Kilimandżaro. To wielka góra i trudna sprawa, a gdyby tak… przemknęło mi, a gdyby tak posunięty w latach schorowany człowiek, bez specjalnego przygotowania, chodzący tylko po równym, wgramolił się na dach Afryki? To byłoby coś.

W maju 2008 roku podejmuję decyzję: wejdę na Kilimandżaro. Wiem, że biuro turystyczne z Krakowa organizuje tramping w Kenii i Tanzanii z opcją wejścia na słynną górę. Tramping to dla mnie nowość i dodatkowe trudności, ale to tylko zwiększa moją determinację. Podpisuję z krakusami umowę i wpłacam zaliczkę.

Kupuję odpowiednie buty i zaczynam chodzenie po lesie. Czy boli, czy jest mi słabo, czy pada, czy jest gorąco, muszę iść przynajmniej dwa razy w tygodniu. Godzinę, dwie, później może trzy, cztery… Powrót do aktywności fizycznej po latach bezruchu i przybierania na wadze, okazał się niezwykle trudny, żeby nie powiedzieć – bolesny. Wszystko we mnie – kości, stawy, mięśnie, serce, płuca, mózg – buntują się przeciw obciążeniu. Staram się więc, pokonując apatię i zniechęceni, wykrzesać resztkę sił i dojść jak najdalej, bo wrócić przecież będę musiał. Po jakiejś godzinie wlokę się z powrotem. Zmiany zwyrodnieniowe stawów i dwupoziomowa dyskopatia z rwą kulszową przypominają o sobie bólem kolan i krzyża, drętwieniem i osłabieniem lewej stopy. Jestem jednak zadowolony i wiem, że jutro, no może pojutrze, muszę iść znowu.

Problem widzę w tym, że trenuję chodzenie po płaskim terenie, bo tylko taki jest w okolicy, w której mieszkam. Od lipca więc, gdy nie szedłem do lasu, zacząłem chodzić po schodach w moim domku. Od piwnicy na strych jest 30 schodków. Zacząłem od 10 wejść i zejść. Zwiększałem tę liczbę wraz z poprawieniem się wydolności obolałych mięśni i kolan.

Koniec lipca 2008 roku. Apatia, niemoc, brak napędu odczuwane przed paroma miesiącami, w wyniku mojego uporu i determinacji, ustąpiły. Maszeruję więc dziarsko leśnymi ścieżkami, z dębowym kijem trekkingowym w ręku. Pewnego razu wśród krzaków spostrzegam starszego mężczyznę, trzymającego rower i nieekologiczną reklamówkę. Z ukrycia przyglądał mi się z ciekawością, sugerującą chęć nawiązania rozmowy. Idę swoją drogą szybko, spocony, nieco zdyszany, bez chęci na jakikolwiek kontakt. Udaję więc, że nie dostrzegam człowieka. Już go mijam, ale czuję w powietrzu jego ciekawość, narastającą nie do wytrzymania…
– Co tak lata po lesie? – Słyszę zbyt wyraźnie, żeby się nie zatrzymać.
– Godzinę temu był tam – pokazuje za siebie.
– Potem był tam – pokazuje w bok.
– A teraz tu leci? – pyta do głębi zdziwiony nieznajomy.
– Zbieram grzyby – mówię.
– I co? Nazbierał? – pyta i odpowiada jednocześnie, patrząc wymownie na dębowy kij, który trzymam zamiast foliowej torby.
– Jak tak lata po drodze, to grzybów nie ma, a ja kilka znalazł… Choć trochę robaczywych – dodaje.

Wyjmuje z torby robaczywego prawdziwka, potem parę kozaków, równie mięsnych. Pokazuje i chowa z powrotem. Zerka do środka, waha się chwilę i…już nic nie wyjmuje. Spojrzał na mnie i zbystrzał.
– Ma zdrowie tak latać? – zapytał i stwierdził jednocześnie.
– I po co tak lata? – powtórzył nurtujące go pytanie.
Po czym odkaszlnął bez przekonania i zachichotał, pokazując dziąsła i lewy kieł, solistę w jamie ustnej. Przypatrywał mi się uważnie, świdrując oczami spotkanego dziwoląga, co to biega po lesie i niczego nie zbiera.
Próbuję się wytłumaczyć:
– Wie pan, chodzę po lesie, bo za parę miesięcy chcę wejść na wysoką górę i muszę mieć mocne nogi.
– A ja, jak długo pochodzę, to nogi słabno i bolo… A po co chce wejść na to góre?
– Dla radości, zadowolenia z siebie – mówię.
– A co z tego będzie miał?
– Zadowolenie i radość – powtarzam.
– I tylko tyle? Żartuje chyba. – znowu zachichotał, odsłaniając ząb solistę.
– A duża ta góra?
– Ze cztery dni trzeba iść, żeby na nią wejść, będzie ciężko, może nie dam rady.
– To po co idzie?
– No, dla osobistej satysfakcji. – nie znajduję innego argumentu.
– A co to ta satysfakcja? – zainteresował się.
– No, właśnie ta radość, zadowolenie, duma, że wszedłem, że dałem radę.
– I tyle? Tak na darmo? Nie? – pytał ze zdumieniem, podejrzliwością, wręcz z powątpiewaniem w stan mojego umysłu.
– Nie? – powtórzył, wpatrując się we mnie wyblakłymi niezabudkami, z których wyzierało to wszystko, co zawarł w pytaniu, a nawet więcej. Czy taki, co chodzi z kijem po lesie i po górach bez potrzeby, tylko dla radości, nie jest aby niebezpieczny?
– Nie?! – powtórzył po raz trzeci, mniej pytając, a bardziej utwierdzając się w swoich podejrzeniach.
Ścisnął reklamówkę i ujmując kierownicę roweru, pośpiesznie ruszył w stronę przeciwną.
Poczułem chęć wytłumaczenia się przed tym dziadkiem, który swoje zdziwienie i podejrzenia będzie niebawem roztrząsał z sąsiadami.
– Wie pan i jeszcze coś! – zawołałem za odchodzącym.
Zatrzymał się niepewnie.
– Ile pan ma lat? – spytałem.
– Zaraz będzie kopa, a jak kopa, to nie ma chłopa – zachichotał smutno, ledwo uwidaczniając kła samotnika.
– A ja skończyłem siedemdziesiąt – powiedziałem z satysfakcją.
– I mam wszystkie zęby – dodałem złośliwie.
– Mam zdrowie, bo latam po lesie i na górę wejdę nie na darmo.
Nastała cisza… Po czym człowiek powoli ruszył przed siebie.

Nadszedł październik i termin wyprawy. Najpierw nocna podróż do Warszawy. Na lotnisku, w miejscu zbiórki, widzę dwie panie imponujące ubiorem i wyposażeniem, sugerującym obycie w wędrówkach i wspinaczkach. Poczułem się mało trampingowo, bo tego rodzaju profesjonalnego wyposażenia jak plecak, kurtka, śpiwór, kijki trekkingowe, buty nigdy przedtem nie miałem. Zakupione na tę wycieczkę zapakowałem w moją przyjaciółkę – dużą, starą walizę, uważając, że na miejscu będzie czas, żeby się z nimi zapoznać. Jak się później dowiedziałem, już na lotnisku otrzymałem ksywkę „człowiek z walizką”. Podszedłem do pań i zapytałem, czy lecą do Afryki i czy jesteśmy już w komplecie, jako że pozostali mieli dołączyć po drodze. Powiedziały, że jeszcze brakuje jakiejś starszej osoby, nie wiedzą, czy mężczyzny, czy kobiety, może ja słyszałem. Nie słyszałem i nie tylko dlatego, że mam słaby słuch. Za chwilę sprawa się wyjaśniła, bo doszła do nas ta oczekiwana osoba – dziewczyna najmłodsza z całej grupy- też profesjonalnie wystrojona.

Przesiadka w Amsterdamie. Duże lotnisko. Idziemy na terminal F. Po drodze szczegółowa kontrola, każą zdjąć buty. Wszystko gwiżdże, bagaż podręczny i ja gwiżdżę. Po sprawdzeniu okazuje się, że to gwiżdżą leki, a właściwie ich opakowania. Cały ten bałagan wbijam do podręcznej walizeczki, zakładam buty, pasek. Panie czekają solidarnie. Im nic nie gwiżdże.

W samolocie wita nas obsługa. On ogolił głowę, żeby ująć sobie czerni. Ona wręcz odwrotnie: założyła czarną, jedwabną chustę w złote motywy kwiatowe – hebanowa piękność. Z Amsterdamu do Nairobi to ponad 9 godzin lotu, prawie 6600 km. Siedzę obok Masajki. Koloru mlecznej czekolady. Wypiła piwo i śpi. Jest jednostajnie smutna, nawet jak śpi. Po kilku godzinach boli krzyż, bolą pośladki, pieką stopy, oczy zamykają się, ale jak zgadzam się zasnąć – sen ucieka.

Na horyzoncie pojawiły się jakieś beże i obłoki podobne do zwałów puszystego śniegu. Spoglądam na skrzydło nieco zaskoczony. Stoimy w miejscu? Ale to tylko złudzenie. Spostrzegam bowiem na dole morze piasku, które jednak przesuwa się wolno do tyłu. To wschodni skraj Sahary. Z czasem obłoki gęstnieją i przybierają kształt gigantycznych, bajkowych budowli. Za nami 3500 km, pod nami 11200 metrów, na zewnątrz – 59 stopni, a my zdajemy się stać w miejscu, choć samolot mknie z szybkością 890 km na godzinę. Jest 14.30. Na wyświetlanej mapce Egipt i Morze Czerwone pozostają za nami. 3000 km do celu, kierunek Addis Abeba i dalej Nairobi.

Spoglądam w dół. Pod nami teraz gęste mleko, nad nami błękit, a nami od jakiegoś czasu miotają turbulencje. „Zająć miejsca, zapiąć pasy, zamknąć stoliki, podnieść oparcia foteli” – już dawno nakazała uśmiechnięta, egzotyczna obsługa. Trzęsie jednak coraz bardziej. Drinki pospiesznie zjeżdżają do zajezdni. Nasi czarni opiekunowie, już bez uśmiechu, szybko wracają na swoje miejsca i zapinają pasy. Gwałtowne sekundowe opadania samolotu powodują, że trzewia podchodzą do gardła, a głowa leci do góry. Z trzaskiem otwiera się schowek nad głową i torba podróżna ląduje na podłodze. Nastaje cisza… I niepokój unoszący się w tej ciszy. Oczekiwanie… Wreszcie wyboje skończyły się i samolot wyrównał lot. Wszystko zaczęło się ruszać. Pracownicy wytoczyli wózki z kolacją, pasażerowie ruszyli do toalet. Tłok jak na deptaku. Nie mam apetytu, więc biorę tylko czerwone wino z wodą. Masajka prosi o sok pomidorowy. Na co dzień pewnie pije krew z mlekiem, jak wszyscy Masajowie.

Lądujemy szczęśliwie. Jesteśmy w Kenii. Tu uroczyście przekraczamy równik. Następnie odwiedzamy dom Karen Blixen, znakomitej duńskiej pisarki, autorki „Pożegnania z Afryką”, której to książki jestem rówieśnikiem. Zwiedzamy Nairobi. Potem wielodniowe safari w parkach narodowych Kenii i Tanzanii. Noclegi w rozstawianych nocą namiotach w niesamowitej scenerii dżungli czy sawanny, z odgłosami dzikich zwierząt w tle. Pobudki o poranku przy koncercie egzotycznych ptaków, kąpiele w strumieniach, kolacje ze wspólnego kociołka. To wszystko niesamowite, niepowtarzalne, zapadające głęboko w pamięć, a przecież najważniejsze jeszcze przed nami.

 cdn.

Władysław Amielańczyk

***
Władysław Amielańczyk z Rozedranki Nowej;  lekarz, pisarz, podróżnik – jak mówi o sobie,  zwiedził ponad osiemdziesiąt krajów z kamerą i aparatem fotograficznym, dokumentując swoje podróże. Brał udział w kolejnych edycjach konkursu literackiego SREBRO NIE ZŁOTO.
W Ogólnopolskim Konkursie Literackim dla lekarzy im. Profesora Andrzeja Szczelika „Przychodzi wena do Lekarza” zajął II miejsce w dziedzinie prozy za utwór „Stary człowiek i góra”.