Dzień Matki to teraz dla mnie bardzo wyjątkowe, pełne nostalgii święto. Już trzeci rok nie pobiegnę z bukiecikiem konwalii do mamy, by ją uścisnąć i powiedzieć, jaka jest wspaniała i jak ważna w moim życiu. Wspomnienia te wróciły z ogromną siłą, gdy znów zobaczyłam w szafie Jej sukienki.

Porządkowanie mieszkania po śmierci mamy było traumatycznym i zarazem wzruszającym, pełnym wspomnień, przeżyciem. Przez pierwsze dni czułam jej zapach i niemal fizyczną bliskość. Mogłam być w mieszkaniu chwilę i zaraz uciekałam. Wszystkie przedmioty w jej domu kojarzyły się z jakimś wspomnieniem. Ale z każdym mijającym dniem było lepiej, lżej.

Moja mama była osobą bardzo pogodną, z ogromnym poczuciem humoru. Z wiekiem, gdy zauważała u siebie cechy starzenia się, żartowała z nich: „Na starość człowiek jest wolniejszy, bo mądrzejszy”. Mając ponad 90 lat miała świetną pamięć i jasny umysł oraz niezmienną pogodę ducha.

 

Była bardzo skromna, ale elegancka, lubiła dobrze wyglądać. Tuż przed śmiercią wydała mi instrukcję, jak ma być ubrana na ostatnią podróż. Nie obyło się bez żartu, powiedziała:

„Gdyby spódnica okazała się za ciasna, to trzeba ją przeciąć z tyłu i tak nikt nie zauważy, bo nie mam zamiaru się odwracać”.

Bardzo mnie wzruszyły jej sukienki, równiutko powieszone w szafie. Postanowiłam, że zabiorę je do siebie, by choć ta mała cząstka mamy została ze mną. Patrzyłam na nie i zaczęły mi się przypominać historie sukienek mojej mamy. Pamiętam, które kupiła, a które szyła jej krawcowa. Miała swoje ulubione, w których chodziła często, okazjonalne, które nałożyła raz lub dwa i takie, które nigdy nie doczekały się wyjścia z szafy, ale były ładne i cieszyły jej oczy, chciała je po prostu mieć. Nie znałam jej z tej strony.

Byłam małą dziewczynką, ale pamiętam, że chodziłyśmy do krawcowej razem.  Nawet jeśli sukienka była tylko do przymiarki szłyśmy obie. Przymierzając, pytała mnie o zdanie, a ja czułam się ważna i wyjątkowa. Czasem ze szczerością dziecka zachwycałam się, a czasem ganiłam, gdy kolor był „brzydki”, czarny, brązowy, granatowy, ewentualnie mając już zadatki na dyplomatkę, mówiłam „No, nie wiem”. Dzisiaj uśmiecham się do tych wspomnień. Zawsze chciałam być taka jak mama.

Wracam do szafy. Fioletowo-czarna garsonka jest nazywana „wigilijną”. Mama dobrze się w niej czuła i kilka  ostatnich Świąt Bożego Narodzenia, a także ostatnią Wigilię, spędziła  właśnie w niej. Miała swoją ulubioną długą sukienkę, w której była na weselu syna, a 33 lata później, na weselu wnuka. Na obu wyglądała pięknie. Miała też ją na swoich złotych godach, w 50 rocznicę ślubu. Dzisiaj jako pamiątkę ma ją młodsza wnuczka Marta.  Sukienka granatowa w białe paski, prosta szmizjerka, w której chodziła kilka sezonów, aż „straciła rozmiar”. Była to sukienka „urzędowa”, w niej załatwiała wiele spraw w urzędach, gdyż przynosiła jej szczęście. Głęboko w to wierzyła. „Mireille Mathieu” – tak nazywała sukienkę z granatowej żorżety z białym, dużym kołnierzem i czerwoną kokardą. „Odziedziczyła” ją po mnie  w latach dziewięćdziesiątych. Zawsze śmiała się, że wygląda w niej jak maturzystka.
Gdy ubrała się w którąś z sukienek tak zwanych domowych, kolorowych i długich, lubiła śpiewać i tańczyć, wirując po całym mieszkaniu. Głos miała bardzo ładny, donośny i jej śpiew często rozbrzmiewał w naszym domu. Niestety, nie odziedziczyłam tego pięknego głosu po niej, może jedynie jego donośność. W domu też lubiła wyglądać ładnie, stąd te długie, kwieciste i kolorowe podomki jak suknie balowe. Sukienka w miodowe kwiaty na turkusowym tle była kupiona dla samej jej urody. Raz tylko wystąpiła w niej na jakimś okazjonalnym party u przyjaciół. Zebrała mnóstwo komplementów i tata jako słynny zazdrośnik zastrzegł ją tylko dla swych oczu. Bardzo mi się podoba, mogłabym w niej chodzić, ale cóż, poczekam na rozmiar, może schudnę.

Kolejna – granatowa w białe muszelki, z przedłużanym stanem, plisowanym dołem, z ozdobnym szlakiem i dużym rozłożystym kołnierzem. Piękna. I to była ta, która nigdy nie wyszła z szafy. Zobaczyłam ją dopiero, gdy mamy już nie było. Nie wiem, jak mogła nie pochwalić się takim zakupem.

Miała też mnóstwo sukienek letnich, kolorowych, kwiecistych, z różnych materiałów, z bawełny, etaminy, lnu, batystu. Nie piszę o jednokolorowych, bo one mnie tak nie zachwyciły.

Nie umiałam się wielu z nich pozbyć, więc powiesiłam je w swojej ciasnej szafie. Sukienki mojej mamy mają w niej specjalne miejsce. Z miłością na nie patrzę i z czułością dotykam, czuję miękkość i delikatność porcelanowej skóry mojej  mamy. Wszystkie skropiłam jej ulubionym zapachem z nutą frezji, jaśminu, piżma i wanilii. Dziś te zapachy sprawiają mi niezwykłą przyjemność

.

Lubię nakładać te sukienki, chociaż nie wszystkie wcisnę na siebie. Zanurzam twarz w ich zapachu i miękkości. Są jak lekarstwo w ciężkich chwilach. Ich obecność przywraca mi spokój i bezpieczeństwo. To magia. Chociaż mamy nie ma już prawie trzy lata, tęsknię za nią coraz bardziej. I dlatego Dzień Matki dzisiaj ma dla mnie szczególny wymiar.

Aśka Żarnowska 
Podlaska Redakcja Seniora Białystok