Dziś ciąg dalszy moich wspomnień z dzieciństwa na wsi związany jest z tak prozaiczną czynnością, jak strzyżenie włosów.

Na wsi mojego dzieciństwa na palcach można by wyliczyć osoby, które jechały do miasta, aby ostrzyc się w zakładzie fryzjerskim. Włosy powszechnie ścinali domorośli „fryzjerzy” samoucy. Jednym z nich był mój ojciec, dobry w tym rzemiośle, którego nigdy nie zgłębiał ani nigdzie nie terminował. Ale za to jaką miał praktykę!

Nie pamiętam, jak to się zaczęło. Lecz najpewniej, zgodnie z porzekadłem, potrzeba była matką tego pomysłu. Dzieci przybywało, włosy rosły, środka lokomocji nie było. Nawet konia i furmanki. A jeszcze w tym samym domu ojciec ojca i brat ojca, których czupryny również domagały się podstrzygania. Zapewne dlatego pewnego razu spróbował, poszło nieźle i to zapoczątkowało jego karierę jako fryzjera.

A może było inaczej? Przypomniałam sobie, jak pewnego razu tata powiózł do fryzjera w Brańsku mojego najstarszego brata Andrzeja. Mama już nie mogła się doczekać, kiedy wrócą i ujrzy syneczka ze śliczną fryzurką. A dodam, że nie znosiła dzieci „zapuszczonych” na głowie, co oznaczało zbyt długie włosy. Jakież było jej zdumienie, gdy w progu stanął… zarośnięty Andrzejek! Bo brat, tam w zakładzie, odstawił taki numer, że nie pozwolił zbliżyć się do siebie fryzjerowi. Wrzeszczał, płakał, wierzgał nogami, wyrywał się i rzucał do ucieczki. Cóż było robić? Nic, tylko zakończyć niefortunną wizytę, by już nigdy dzieci na takie doznania nie narażać. Jednak nie mogłyśmy wyglądać jak dziatwa z buszu. Jakoś trzeba było temu zaradzić. A że tatuś był zdolny i pracowity, podjął się tego zadania. Najpierw musiał ostrzyc pierworodnego synka. A dalej szło mu coraz sprawniej.

Nie lubiłam dnia postrzyżyn. Tata dysponował tylko nożycami i ręczną maszynką do strzyżenia, a właściwie podgalania. Inne rekwizyty to grzebień i lusterko. Ja i moja siostra dość długo byłyśmy strzyżone „na grzybka”. Nienawidziłam tej fryzury, ale wtedy dzieci nie miały nic do powiedzenia. Cała nasza piątka miała zwykle postrzyżyny tego samego dnia. Latem odbywały się one na podwórku, a w chłodniejsze dni w domu. Ustawiano wówczas krzesełko pośrodku izby, okno było z tyłu, aby jak najwięcej światła padało na głowę delikwenta.

Zaczynało się od najmłodszego dziecka. W naszej rodzinie był to zawsze któryś z braci. Bo taki malec niecierpliwił się, czasem płakał, bał się, więc szedł na pierwszy ogień. Nożyczki trochę szarpały, ale jeszcze bardziej szczypała maszynka. Pod tym względem chłopcy mieli gorzej, bo ich główki strzyżono, pozostawiając niewiele poza grzywką. Dużo włosów trzeba było „zwalić” (tak to określała mama), więc i cierpienia było niemało. Za fryzury dziewczynek, czyli moje i siostry, tata zabierał się na koniec. Już zdążyłyśmy się nasłuchać pojękiwań braci, więc nam było jeszcze trudniej poddać się tej fryzjerskiej „operacji”. W naszym przypadku tato starał się wykazać trochę więcej finezji, a i tak uznawałyśmy po wszystkim, że rezultat jest fatalny. Przed lusterkiem można było się popłakać! Oczywiście, taki był nasz odbiór, bo otoczenie chwaliło te „zgrabne główki”. Nie jestem pewna, czy było to szczere, ale na pewno miało nas podnieść na duchu. Ogromnie bałyśmy się iść nazajutrz do szkoły. Chłopcy odczuwali co najwyżej większy chłód, ale my czułyśmy wstyd! Chłopcy z klasy nie szczędzili docinków na temat naszych głów. Do dzisiaj pamiętam tamte przykrości. Dopiero od piątej klasy pozwolono nam zapuścić włosy. Mamie dostarczyło to porannego zajęcia, bo obie dziewczynki należało uczesać i zapleść warkocze przed wyjściem do szkoły, ale wyglądałyśmy już o wiele lepiej.

Tata strzygł nie tylko swoje dzieci, ale też dalszą rodzinę. Stałymi klientami był jego ojciec, a nasz dziadek Józef, stryj Zygmunt, szwagier Kazik i jego stary ojciec oraz stryj taty, dziadek Henryk. Korzystali z jego usług również sąsiedzi, zwłaszcza Franciszek, Antoni z kolonii i inni. Dorosłych mężczyzn tatuś nie tylko strzygł, ale również i golił. Najpierw przygotowywał brzytwę, wygładzając jej ostrze o skórzany pasek od spodni. Potem wyjmował mosiężną miseczkę, napełniał ją ciepłą wodą, brał mydło i pędzelek do golenia i powoli rozpoczynał pracę. Namydlał twarz klienta białą pianą, chwilę czekał, a potem bardzo umiejętnie usuwał zarost. Na koniec wszystko oczyszczał i szczodrze traktował wodą kolońską. Nie robił tego dla pieniędzy, lecz zwyczajnie wyświadczał grzeczność, bo nie potrafił nikomu odmówić. Czasem ktoś po tym „zabiegu” wciskał mu do kieszeni przysłowiowe parę groszy. Tata oponował, ale często bezskutecznie. Siłą rzeczy były to jednak kwoty raczej symboliczne.

Mój ojciec posiadał liczne talenty, ale przede wszystkim był człowiekiem życzliwym. Ludzie garnęli się do niego tak po radę, jak i konkretną pomoc. Pisał innym podania do urzędów, czasem coś drobnego naprawiał. Bywało, że sąsiadki prosiły o jakąś przysługę, gdy ich mężowie tego akurat nie potrafili zrobić. Bez szemrania szedł też na cudze pole po ośmiogodzinnej pracy w młynie, gdy tylko był o to proszony. Nigdy nie odmawiał. Na tej samej zasadzie był wiejskim fryzjerem i golibrodą-samoukiem. Kiedy zginął, wielu straciło łatwy dostęp do darmowego fryzjera czy golibrody.

(foto: archiwum rodzinne autorki oraz pixabay.com)

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok