
(wierszowane wspomnienie)
Jakże smutno mi, Panie! Boże, jakże mi smutno,
że moje nogi nigdy nie podążą ku górom…
I oczy też nie ujrzą ich majestatycznego
dostojeństwa, powagi oraz piękna… Dlaczego?!
Tych niebosiężnych szczytów, po których ścieżką stromą,
krętych schodkach, podejściach – bez trudu wspiąć się mogłam.
Taką mnie dziś nostalgią ogarnęła świadomość,
jaką mgła mota szczyty w dżdżu zaległą pogodę.
Jakże żal mi dziś, Stwórco, dawco piękna wszelkiego,
że nie ujrzę widoku z dzieł najdoskonalszego,
spod ukrytych pod sercem i zamkniętych na kłódkę
wspomnień. W tym gorzkim wierszu wydobędę swój smutek.
Gdy ból słów ujarzmionych w strofy wiersza wyleję,
nie ożywię tym samym niemożliwej nadziei,
ale łudzę się myślą, że ból nieco złagodzę
wspomnień tych, które dotąd atakują mnie srodze.
Że szarotki na zboczach już na wiosnę zakwitną,
ale nie moim oczom widzieć ich aksamitność,
rozłożysty dziewięćsił suche kwiaty rozwinie,
a tam wręczy go inny chłopak innej dziewczynie.
Że na trasie w Pieniny raz języcznik zwyczajny
choć chroniony – zerwany był i podarowany…
Że storczyki z hal zbierze inna ręka, zasuszy
je, jak ja kiedyś w moim – ona w swoim sztambuchu.
Że niedoścignionego nigdy szmeru strumienia
co spada w niemą wieczność po ciernistych kamieniach
– już nie dla moich uszu muzyką przepojony
jego poszum wśród smreków, buczyną ocienionych.
Że wody wprost ze źródła już dłonią nie zaczerpnę,
by na wędrowczym szlaku ugasić swe pragnienie.
I już spienionej fali rozległych wód Dunajca,
ani biegu Popradu me oczy nie zobaczą.
Że świątek, ręką wsparty, jak frasobliwy Chrystus,
widziany kiedyś – teraz może się tylko przyśnić.
I kapliczek na drzewach już nie spotkam przy szlaku
tych, co z czcią zawieszali tam nabożni górale.
Nie spróbuję oscypka kupionego w bacówce
(chyba że… na Allegro – zgrabną jego podróbkę),
zsiadłym mlekiem gaździna z glinianego garnuszka
mnie częstować nie będzie, jak onegdaj, na dróżce…
Żadne z ognisk nizinnych watrą mi nie zapłonie
taką, co grzeje serce, a nie tylko dwie dłonie.
Nie zaiskrzy w mych oczach tych płomieni odbicie
i nie będę dogaszać jej jak kiedyś, o świcie…
Burze tam także inne – tajemnicze i straszne!
Błyskawice w rytm grzmotu ze szczytu na szczyt skaczą.
Echem zwielokrotnione – zdają się być groźniejsze…
Wiele dałabym za to, by je przeżyć raz jeszcze!
Że od dawna kolory: żółty, zielony, czarny
i czerwony – są dla mnie niczym, poza barwami,
a nie oznakowaniem szlaku, co do przebycia,
skoro nogom trud sprawia zwykłe przejście ulicą.
A o spaniu w namiocie – to już nawet nie wspomnę
i o dźwiękach gitary… Nie! Byłoby już po mnie!
I przepraszam Cię, Boże, za tę spowiedź, nie-spowiedź
w wierszu rozliczeniowym. Ale przecież… się godzę…
Wola Twoja jest święta, ja – podporządkowana,
tylko jeden raz w życiu wypowiedzieć ból chciałam…
(10-13 czerwca 2011 r.)
Jadwiga Zgliszewska