niezwyczajna zwyczajność

trawa i chwasty
badyle
kwiatki
tylko przypadkiem
jak ten co wyrósł
nie wiadomo jakim prawem
przy wschodniej ścianie

więc czemu
miłości tu tyle?

zahibernowana
w ścianach
zamknięta
w obejściu
wdeptana w ziemię
mozołem
ciężką pracą
i potem na czole…

utrwalona
w ptaków świergocie
w mchu na starym płocie
wpisana w poszumie liści
wyryta we wszystkim

i w tych dmuchawcach na wietrze
i w moim sercu – wiecznie!
zasiana skutecznie
więc wzrasta
i ciągle każe tu wracać…



zielone salony

zapraszam na salony
choć takie pospolite
nad głową dach zielony
pod stopą podest z pilśni
poturbowane krzesła
oraz wyblakły stolik
kasztan rdzawość podżera
… zapraszam na salony!

proszę do małej wioski
bez turystycznych atrakcji
w dziewiczość białostocką
wygrasz najlepszą z aukcji!
cicho tutaj i skromnie
pod dostatkiem zieleni
porykiwania krówek
gdy zganiają do siedlisk

ale już dzbanka mleka
nawet tu nie uświadczysz
więc kartony z marketu
trza kurierem dostarczyć

wczesnym rankiem do sklepu
a się spóźnić nie możesz
zawiadamia mnie Daisy
na klakson objazdowych
sprzedaży detalicznej
punktów na samochodzie
– dobrze że można liczyć
na rzeczy podstawowe…

tutaj spotkasz codziennie
na sąsiadkę i sąsiada
z dawno nie widzianymi
wreszcie możesz pogadać
bo i tak najważniejsze
są humor i pogoda
doznaję tego szczęścia
i luzu – na urlopie!

nie całkiem dojrzałe wiśnie

uwierzyć trudno że w gąszczu
i niewidoczne dla słońca
mogły spokojnie sczerwienieć
te niedorodne wisienki

otwieram nieśmiało dłonie
krągłości jędrnych dotykam
aby dzieciństwo wspominać
gdy mnóstwo ich tutaj było…

gdy dziecię – chodząc z kubeczkiem
rwało zielonych troszeczkę
by potem zgnieść je w garnuszku
wsypując łyżeczkę cukru

smak tamten czuję niebiański
kiedy ukradkiem ze szklanki
aż sok ciekł strugą po brodzie
lepki jak krew purpurowa

… dla wspomnień nie było szkoda
ni tych niezupełnie zdrowych
ani bez trudu zdobytych
nie całkiem dojrzałych wiśni!

radość o poranku

znów o rok starsza w nowe choroby bogata
i coraz trudniej z miejsca stałego wyruszyć
to podwóreczko i kasztanowca parasol
ukoją serce radością napełnią duszę

nie ma tu kogoś by pielęgnował te cuda
dzikość się wkrada w każdy najdalszy zakątek
nieokiełznaną fantazją – wolność natury
co ustanawia własny (bo boski) porządek

z daleka widzę owoce wiśni na drzewku
błękitne dzwonki ledwo widoczne wśród zielska
wszystko spowite w zieleń soczystą poranka
jakże inaczej budzić się w rodzinnym gnieździe

dumka przedwieczorna

przycupnąć przedwieczorną porą
przy stoliku pod kasztanowcem
zachód słońca pokontemplować
słuchać świerszcza w pobliskich gąszczach

mieć poczucie oddechu ziemi
w obecności swej egzystencji
radość z bycia pomiędzy swymi
jej sensowność i bliskość miejsca

bycia w sercu wszystkich wydarzeń
najważniejszych z życia całego…
tu nie szkodzi włos posiwiały
ani zmarszczek co winą… flesza!

jest gniazd rodzinnych siła

wreszcie dni parę
w srogim upale
pod drzewem
na leniwej pogawędce
z niebem
gdzie pod dziurawym
parasolem liści
chronię się
przed promieni ślizgawicą

a i sukienkę
też mam zieloną
z całkiem zielonych
marzeń utworzoną
w gniazdo rodowe wciśnięta
tulę się niczym pisklęta
pod skrzydła matki

a tuż na niskiej gałęzi
prawdziwy ptaszek siedzi
i pokarm pisklakom dostarcza
i kwili i się stara…

… jest gniazd rodzinnych siła
– a sama je tu wypatrzyłam!

nareszcie!

już jestem tutaj
– nareszcie
dotarłam z trudem
na miejsce
gdzie być pragnęłam
i pragnę
żyć nie umierać
na zawsze…

bo gdzie się zwrócę
dokoła
radość i smutek
mnie woła
miejsc co donośnie
witają
bo wiem że na mnie
czekały…

nic jak rodzinne
pielesze
dom jego ściany
i miejsce
gdzie nieodmiennie
wzrok matki
wypatrzył w oknie
nas zawsze!

dziś nie wygląda
niestety
a mimo to…
chce się jechać!
tam gdzie się wszystko
zaczęło
i gdzie rodziców
trwa dzieło…

Najzieleńsza zieleń

Tutaj bardziej zielona zieleń
słońce rankiem mruga weselej
krzywy płot też przyjaźniej skrzypi
rozrywając wieczorną ciszę

utrwalam już przeszłe obrazy
niedawne ożywiam wspomnienia
by czas nie całkiem zamazał
szczęścia którego już nie ma…

rodzinne progi

liche kwiatki między sztachetki
tulą głowy niczym szlachetne
choć ubogie i niezadbane
cudem kiedy w rosie skąpane

okna domu z białą firanką
którą Daisy uchyla rankiem
aby warknąć do towarzyszy
czarny nosek wciskając w szybę

moja miłość najbliższa sercu
rodzinnego gniazda to miejsce
tu gdzie ojca, matki są ślady
i co warto kochać naprawdę!

* * *

widzę upływ lata
po zmianach
w liściach kasztana
po cichym postępie
tej choroby wstrętnej

patologia złośliwą rdzą
skręca żywą tkankę
kurczą się w bólu liście
i wyglądem straszą…

przybierają urodę starca
aż niemiło patrzeć
żal kochanego drzewa
do którego
przez rok cały tęsknię
i które w moim sercu
zimą śpiewa!…

ile jeszcze

ile świtów jeszcze takich jak ten
rozpoczynających lipcowy dzień
nocy rozkosznie nieobfitych w sen
gdy sumienia nie plami grzechu cierń?

ile nocy spokojnych choć za dnia
niepokorna myśl niecierpliwie gna
ile olśnień zostało ile tchnień
wiatru liźnięć w policzek w chłodny dzień?

ile ciszy spragnionej brakiem słów
a nadziei – ile w każdym ze snów?
ile westchnień uniesień – choć nie wiek
na amory spóźnione i na… grzech?
i czy warto przeliczać wciąż – ile
skoro ważne jedynie są chwile?
może trzeba po prostu je chwytać
i o dalszy ich los przestać pytać…

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok