W dzieciństwie wszystko postrzegaliśmy inaczej. Tamten „mały świat” był pełen małych cudów. Jednym z największych i najtrudniej rozumianych były wtedy Święta Bożego Narodzenia. Wszystko co z nimi związane stanowiło dla nas jakąś nieodgadnioną tajemnicę. A kulminacją tych oczekiwań i zachwytów była Wigilia.

Wcześniej żyliśmy w dręczącej obawie, czy odwiedzi nas Mikołaj. Najpierw święcie weń wierząc, później – zastanawiając się, czy naszych rodziców stać będzie w tym roku na jakieś upominki… Wcześnie bowiem rozumieliśmy położenie materialne rodziny. Nieustannie nam przypominano, że aby dostać coś od Mikołaja, trzeba być grzecznym, więc się nawet trochę staraliśmy. Pilnie śledziliśmy, czy tata przed świętami wyjeżdżał do miasta. Jeśli tak – zaraz po jego powrocie myszkowaliśmy po różnych domniemanych skrytkach, aby przekonać się, czy coś na ten cel nam kupił:

[…] pamiętam niesforną gromadkę rodzeństwa
w poszukiwaniu ukrytych prezentów
gdy już prysła słodka wiara
w szlachetne odruchy Świętego Mikołaja […]

Przed świętami często w gospodarstwie odbywało się świniobicie, którego zimą bardzo nie lubiłam. Przy wnoszeniu kolejnych partii mięsa do domu wciskał się dojmujący chłód. Brudziło się i było dużo roboty, a zajęci rodzice opędzali się przed naszym natręctwem. Udobruchać przychodziło się nam dopiero wtedy, gdy nosy poczuły zapach pierwszej potrawy ze świeżyzny. Trochę później już prawie obowiązkowo na święta była też pieczona gęś albo indyk. Z innych przygotowań pamiętam, że gospodynie jeździły ze lnem do roszarni do Bielska, aby wytłoczyć olej. Olej lniany był tym, bez czego nikt sobie nie wyobrażał przygotowania wigilijnej kolacji. Należało też zdobyć śledzie, ale te bywały w naszym wiejskim sklepie. Jednak starano się, by te świąteczne były duże, tłuste i z mleczem. Moczyło się je długo, potem patroszyło, krajało i umieszczało w słoikach, dodając cebulkę. W moim domu musiały być dwa rodzaje – zalane olejem oraz octem, bo jedne dzieci lubiły te, a drugie – inne. Niezbędny był też mak, który wtedy można było swobodnie uprawiać we własnym ogródku. Ucierało się go wałkiem w specjalnej, szarej glinianej donicy. Była to praca długa i uciążliwa, a wyręczaliśmy się w niej wzajemnie. Nawet jako dziecko pomagałam w ucieraniu maku, siadając na podłodze i umieszczając donicę pomiędzy rozsuniętymi nóżkami, ale małe ręce szybko się męczyły. Mak ukręcony z cukrem służył do przekładania strucli drożdżowych, w których pieczeniu nasza mama uchodziła za mistrza. Ale do ich skręcania zapraszała babcię Olesię, bo ta umiała formować udane zawijańce. Lubiliśmy makowce, które dosyć długo było jedynym ciastem na bożonarodzeniowym stole wiejskim.

Dzień Wigilii był bardzo szczególny. Wtedy zawsze był śnieg! Sąsiedzi zaglądali do siebie w różnych sprawach. Ważne było, kto tego dnia pojawi się w progach jako pierwszy. Na podstawie ludowych przekazów wierzono, że jeśli jest to mężczyzna, to cielna krowa urodzi byczka, zaś jeśli pierwsza przyjdzie kobieta – ocieli się jałówka. Wszystkim zależało, by był to mężczyzna. W tym dniu każdy przychodzący gość najpierw długo i głośno tupał w sieni, otrząsając śnieg, po czym pozdrawiał domowników od progu słowami: „Winszuję Świętą Wigilią: w szczęściu i zdrowiu, daj Boże za rok doczekali!”, w odpowiedzi słysząc wypowiadane przez domowników: „Daj Boże, wzajemnie!”. Identyczne powinszowanie obowiązywało w I i II Dzień Bożego Narodzenia, Nowy Rok oraz Trzech Króli. Jeśli dzieci gdzieś wychodziły, rodzice przypominali, że gdy się wkracza do czyjegoś domu, trzeba koniecznie powinszować. To należało do kanonów dobrego wychowania. Tymczasem w dniu Wigilii od świtu rozpalano pod płytą i już od tej chwili niosły się zapachy, krzyżując ze sobą niekoniecznie w przyjemny sposób. Po szybkim i skromnym śniadaniu wydanym domownikom mama zabierała się za kuchnię. Jako pierwszą nastawiała kapustę z grzybami na oleju lnianym. Tę gotowało się parę godzin. Następnie ogromny sagan kompotu z własnego suszu jabłkowego, z dodatkiem suszonych gruszek i śliwek. Należało go ugotować jak najwcześniej, aby do wieczora zdołał „naciągnąć” smakiem. Potem gotowała kisiel. Również bardzo duży garnek, bo kisiel wszyscy uwielbialiśmy jeść polewany kompotem, a starczyć musiało go na całe święta. Następnie gotowała ryż, który na stół wigilijny podawany był na słodko z makiem. Tę potrawę lubię do dziś. Wydaje mi się, że był to taki lokalny zamiennik kutii. Następnie smażyła na oleju postne placki drożdżowe, zaczynione nawet bez mleka, a jedynie na wodzie. Kiedyś w Wigilię obowiązywał bardzo ścisły post. Jednak racuszki mogły być posypane cukrem. Podkradaliśmy je, bo głód już doskwierał, ale mama pozwalała, bo celowo szykowała ich więcej. Pod sam wieczór smażyła rybę, aby ta uchowała się na kolację choć trochę ciepła.

[…] Ze szklącym się okiem
przywołuję z niepamięci mroku
spracowaną matkę jak odgarnia włosy
ze spoconego czoła
aby zdążyć z zastawieniem stołu
przed powrotem ojca […]

W tym czasie my z naszym tatą ubieraliśmy żywą choinkę. Zawieszaliśmy sporo ozdób i prawdziwe, duże, czekoladowe cukierki pięknie opakowane w złotka. Oj, kusiły one we święta i niejeden pusty papierek potem markował tylko, że posiada w środku jakąś zawartość. Ale cieszyło nas, gdy świeczki w małych lichtarzykach zostały już przypięte, gwiazda lub szpic umieszczone na wierzchołku drzewka, a całość pokryta anielskim włosem. Jeszcze tylko obrządek, a gdy tatuś wracał z gumna, my byliśmy umyci i świątecznie ubrani. Co chwilę któreś z nas wymykało się na schody, aby sprawdzić, czy jest już pierwsza gwiazdka. Bardzo się niecierpliwiliśmy, ale na szczęście mrok zapadał szybko.

Na stół kładło się sianko całą warstwą, przykrywając lnianym obruskiem. Na nim przede wszystkim opłatek, następnie swojski chleb, a potem kolejno przygotowane potrawy. Kolację poprzedzała modlitwa. Ze względu na dzieci był to po prostu pacierz, ale również Anioł Pański za dusze zmarłych. Szczęśliwie naówczas było to dla nas jeszcze określenie puste i niezrozumiałe, bo wszyscy najbliżsi jeszcze żyli. Czekaliśmy na ceremonię dzielenia się opłatkiem, bo… po prostu lubiliśmy go zjadać. Obrzęd zaczynał zawsze nasz tata, składając ogólnie życzenia, a mama natychmiast zaczynała płakać. Tak było każdego roku, że zaledwie potrafiła wykrztusić kilka słów życzeń i powszechne „Daj Bo że za rok…”. Nie sposób tego nie pamiętać.

[…]no i coroczne łzy matki
przy łamaniu się opłatkiem
jakby przeczuwała
że ta niebiańsko rodzinna
chociaż skromna idylla
skończy się lada chwila…[…]

Podczas posiłku było dosyć gwarno, bo nie sposób zdyscyplinować licznej gromadki dzieci. Zresztą nasze podniecenie wynikało z niecierpliwości oczekiwania kolejnej części tego niezwykłego wieczoru. Zjadaliśmy wszystko ze smakiem, ale pospiesznie, bo bardzo korciło, jak to będzie z tym Mikołajem? Rodzice rozumieli, że nie mogą zbytnio zwlekać, bo nasze podniecenie sięgało zenitu. Wpierw jeszcze mama proponowała, by każde z nas zajrzało pod obrus na swoim miejscu. Ze zdumieniem odkrywaliśmy, że pod siankiem, gdzie stał talerzyk, każde z nas znajdowało duży czekoladowy cukierek. Zawsze nam powtarzała, że to od nowo narodzonego Jezuska. A już niebawem rodzice sprzątali stół, aby zaprosić Mikołaja. Zazwyczaj wcielał się w tę postać nasz stryj Zygmunt (chociaż naprawdę dosyć późno przyszło nam się w tym zorientować). Nasz Mikołaj nie miał oczywiście czerwonego płaszcza ani czapki. Najczęściej był odziany w kożuch wywrócony na drugą stronę, wełną do wierzchu, oraz czapkę-baranicę, z nausznikami. Broda była zrobiona z wyczesanego lnu i skutecznie przesłaniała część twarzy. Kiedy zapukał, przechodziły mnie dreszcze. Nawet wówczas, gdy już tylko udawałam, że weń wierzę. Tę wiedzę obie z siostrą – jako najstarsze – przez kilka lat skrzętnie zachowywałyśmy tylko dla siebie, aby jak najdłużej zachować miłą sercu wiarę u młodszych braci. Nasze prezenty były skromne: książeczki, zeszyty do rysunków i kredki, klocki drewniane, układanki, gdy planszowe, czasem autko dla któregoś brata, latarka, organki, a nawet – kolorowe nici do wyszywania. Po latach wzruszona dostrzegłam, że dostarczały nam one nie tylko radości zabawy, ale o wiele bardziej – okazji do rozwijania różnorodnych umiejętności i zainteresowań. Słowem, rodzice intuicyjnie sprawiali nam zabawki edukacyjne. Jestem im wdzięczna za sam fakt, że mogłam uczestniczyć w tym prezentowym „misterium”. Bo muszę nadmienić, że w tamtych czasach wcale nie wszystkie dzieci w naszej wsi Mikołaj odwiedzał.

Po odejściu hojnego „świętego” rozpoczynał się szał zabawy. Było gwarno i wesoło. Z dumą prezentowaliśmy sobie otrzymane upominki i zgodnie wymienialiśmy się nimi „na trochę” pomiędzy sobą. Kiedy się nacieszyliśmy prezentami, jak to dzieci, domagaliśmy się następnej atrakcji, którą było palenie zimnych ogni. Któreś z dorosłych zapalało świeczki na choince, gaszono światło, a następnie zapalaliśmy zimne ognie i znów radość rozpierała małe serca, a oczy świeciły iskierkami podobnymi do tych rozpryskiwanych przez ognie. Ostatnią atrakcją było wspólne rodzinne zaśpiewanie kilku kolęd. Również do dziś pamiętam niezwykły nastrój towarzyszący temu śpiewaniu. Odnoszę wrażenie, że tego wieczoru było jakoś jaśniej w całym domu.

Kiedy nadchodziła pora snu, tata udawał się do obory, aby zanieść naszym krowom sianko z wigilijnego stołu, wraz z zawiniętym w nie kolorowym opłatkiem. Rano często pytaliśmy rodziców, czy nasze zwierzęta coś powiedziały tego wieczoru. Byliśmy przekonani, że to prawda, iż w Wigilię odzywają się one ludzkim głosem.

[…] no i magia tego wieczoru…
kiedy ojciec wraz z opłatkiem
spod obrusa siano wynosił do obory
bo tak było przyjęte,
że z uczty wigilijnego stołu
muszą coś skosztować i nasze zwierzęta […]

Tak oto kończył się coroczny dzień magii i cudów naszej gromadki. Zmęczeni i szczęśliwi zapadaliśmy w sen. Może przyśnił się mały Jezusek na sianku, którego nazajutrz zobaczymy w kościelnym żłóbku? Rodzice również byli bardzo szczęśliwi, gdy mogli sprawić nam taką radość, na jaką tylko było ich stać. Czar tamtych magicznych Wigilii tkwi we mnie po dzisiejszy dzień.

(fot. pixabay)

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora Białystok