Kiedy byłam mała, w mojej wsi kobiety mężatki  nie miały… swoich imion! Nazywano je od imienia męża. I tak oto żyły wtedy: Franiowa, Bolkowa, Mietkowa, Staśkowa, Broniowa, Kazikowa, Wacławowa, Antoniowa, a moja mama – Cezikowa. Nietrudno więc zgadnąć, jakie imiona nosili ich mężowie.

Kobiety, do których zwracano się ich własnym imieniem, to jedynie te, które pochodziły ze swojej wsi i znano je od dziecka. Ale także i wszystkie samotne, z jakiegokolwiek powodu.  Była więc ślepa Handzia, kulawa Janka, była stara Ewula, Janka Tofilowej, była i tytułowa Helenka. Nikt nie mówił do niej ani o niej „pani Helenka”, imię wymawiano bez zwrotu grzecznościowego. Helenka była postacią szczególną.

Mieszkała w małym białym domku, a właściwie w chałupce niemal wrastającej w ziemię, zawsze pobieloną wapnem – zaiste, widok jak z bajki. Okna chatki zawsze zapchane kwitnącymi na czerwono pelargoniami, paprotką oraz asparagusem, bo takich nie mogło zabraknąć w żadnym domu. Okienka były tak nisko, że każde dziecko mogło w nie zaglądać i zlustrować wnętrze, z czego ochoczo korzystaliśmy. Można było tam wypatrzeć przede wszystkim żarna stojące w sieni. Chyba u niej widziałam je po raz pierwszy. Następnie tłuczkę do robienia masła, kopańkę do zagniatania ciasta, dalej dzieżę i łopatę oraz kosior do pieca chlebowego. W kuchni był piec do gotowania, ale nie kaflowy, lecz gliniany i pobielany. Jego kaptur okalała ozdobna, falbaniasta firaneczka ręcznej roboty. Stał również szlabanek – to jest taki dawny mebel służący i do siedzenia w ciągu dnia jak na drewnianej ławie, i jednocześnie do spania, kiedy się go rozłożyło. Były ręcznie robione taborety i stołeczki oraz stół. A na ścianach liczne obrazy religijne oraz – chyba w sposób szczególny eksponowany – portret pięknej Zosi, córki Helenki. Była to niezwykłej urody dziewczyna. Nigdy nie poznałam tej panienki, ale we wsi z ust do ust szeptano opowieść o jej tragicznym losie. Miała ona wyjechać do Warszawy na nauki i jako 19-latka otruła się „z miłości”.

Ale w tym malutkim domku była jeszcze jedna izba – tzw. „czysty” pokój, nie służący mieszkańcom domu na co dzień. Nazywano to pomieszczenie „dużą chatą”. Żeby tam zajrzeć, musielibyśmy obejść budyneczek i zaglądać w okienka po przeciwnej stronie. Nie musieliśmy jednak, bo w nim w czasie Wielkiego Postu odprawiano Drogę Krzyżową dla wszystkich mieszkańców wsi. W  tej oto dużej chacie na pierwszy widok wybijały się niespotykane już w innych domach, wystające stare sufitowe belki – z wyraźnie zaznaczonymi słojami drewna, zbrązowiałe od samego wieku i osmalone smugami dymu oraz spalenizny. U belek zawieszone były wiązki różnych ziół i roślin, które rozsiewały w izbie specyficzną woń. Do dziś trudno mi pojąć, dlaczego nabożeństwo odbywało się w najmniejszym lokum w całej miejscowości, choć wtedy nie zaprzątałam tym sobie głowy. Wiadomo, że tam się wtedy szło i tyle. Za to był niespotykany klimat, bo modlitwy odprawiało się tylko przy blasku naftowej lampy. Choć w mojej wsi elektryczność pojawiła się stosunkowo wcześnie (już w 1956 roku), bo jeszcze przed moim urodzeniem,  Helenka prądu i światła nie miała. Najprawdopodobniej nie było ją stać na ten wydatek, bo zapewne przyszli użytkownicy musieli jakoś partycypować w kosztach zakładania i doprowadzania elektryczności. Tak więc przy bladym świetle lampy wiszącej u pułapu, w charakterystycznej woni nafty oraz w ciasnym tłoku, nasza wspólna modlitwa dorosłych, dzieci i starców miała jakiś wręcz magiczny wydźwięk.

W zimie chałupka Helenki była ogacona, czyli ocieplona do wysokości okienek dużą ilością suchych, jesienią opadłych liści oraz igliwia, okolonych żerdkami. Cała posesja była ogrodzona zwykłym płotem, aby tylko krowa nie mogła samowolnie jej opuścić. Ale od ulicy zadziwiał płotek upleciony z patyków, specyficznie poprzekładanych pomiędzy sobą, niczym wątek z osnową. Dalej, do samej chatki okalał mały ogródek. W ogródeczku rosły – tuż przy ścianie domku – oczywiście wysokie  malwy w kilku kolorach, dalej smolinosy i georginie. Z niższych: aksamitki, rumianek, nagietki, nasturcja, marynka i maciejka. Od kiedy poznaliśmy zniewalający zapach tej ostatniej, pod wieczór chodziliśmy pod jej zagonki, aby chwilę tam postać i rozkoszować się niesamowitą wonią. Nigdzie poza tym miejscem w całej wsi u nikogo maciejki nie spotykaliśmy. Tuż przy kwiatkach pośrodku poletka rosły podstawowe warzywa: marchew, pietruszka, koper, ogórki, trochę kapusty, fasoli i ziemniaków, jakiś wetknięty w rogu słonecznik.

Miała Helenka jedną krowę, czerwoną w białe łaty, którą pasała po rowach. Tam rosła trawa „bezpańska”, więc – choć milicja ścigała ten proceder – ona korzystała  z tego, że patrole nieczęsto przejeżdżały, aby sprawdzać takie przydrożne „przestępstwa”. Bo trawę z podwórka ktoś jej zawsze skosił, a ona suszyła karmę zwierzęciu na zimę. Krowa dająca mleko, a do tego raz do roku cielaczka, to dawniej była najprawdziwsza żywicielka rodziny. Nie wiem, czy miała więcej inwentarza. Ale kurki i koguta na pewno, bo wędrowały po wąskich dróżeczkach i po trawce na jej podwórku, grzebiąc w ziemi i dziobiąc zawzięcie. No i jakiś chlewik posiadała dla swojej zwierzyny.

Helenka miała troje dzieci. Córkę utraciła bardzo wcześnie, ale dwaj synowie żyli. Tylko najmłodszego Witka trochę pamiętam, choć był oczywiście sporo starszy ode mnie. Za to utrwaliło się dobrze w pamięci jego wesele. Przede wszystkim dlatego, że się na nim sąsiedzi upili i pobili, do krwi. Tamtych widoków i odgłosów nigdy nie zapomniałam. Ojca koleżanki trzeba było nawet związać powrósłami, żeby unieruchomić, bo był strasznie agresywny. A my, jak to dzieci, pchaliśmy się tam jak muchy do miodu, bo cały poczęstunek i potańcówka odbywały się na jej podwórku, przy ulicy.

Historyjka do tej pory nie ujawnia niczego  niezwykłego. Największy fenomen tkwi w tym, że Helenka nie miała nigdy męża, natomiast dzieci – aż trójkę! Zdawać by się mogło, że w tamtych czasach, na wsi, to skandal nad skandale. Ale nic na to nie wskazywało, by się ludzie jakoś gorszyli, czy inaczej ją traktowali lub tym bardziej – odsuwali. Wręcz przeciwnie. Kobietę szanowano i jej pomagano. Domyślam się po latach, że po prostu wszyscy jej żałowali i współczuli. Tajemnicą poliszynela było, że wszystkie te dzieci miała podobno z żonatym, dużo od niej starszym mężczyzną. Była biedna i samotna, ale atrakcyjna. Bogaty gospodarz nadużywał  jej bezbronności, a przede wszystkim wykorzystywał fakt, że często nie miała co do garnka włożyć. Jak opowiadali starsi, miał zanosić późnym wieczorem pół worka kartofli lub zboża, a ona go „przyjmowała”, by nazajutrz móc co uwarzyć dzieciom, których przybywało… Swoje robiła też jej późniejsza religijność, co w tamtych czasach było podstawą do kategoryzowania ludzi. Jeśli ksiądz jej palcem żaden nie wytykał, to nie robił tego również nikt ze współmieszkańców.

Może też lubiano ją dlatego, że była dobra i zawsze pogodna, życzliwa, no i zwyczajnie   współuczestniczyła w wiejskiej doli i niedoli. Pomagano jej czasem po sąsiedzku, bo miała kawałek pola, ale bez mężczyzny i konia trudno było je uprawiać. Najbardziej zadziwia fakt, że nigdy nie opędzała się przed nami – dziećmi. Zawsze mogliśmy do niej pójść ot tak, bez żadnego powodu. Ona opowiadała rozmaite zabawne historie, rozmawiała z nami jak z równymi sobie: odpowiadała na nasze dziecięce, najdziwniejsze pytania, coś wyjaśniała i pokazywała. Czasem ofuknęła za jakąś uczynioną głupotę. Bardzo ją lubiliśmy i chodziliśmy za nią „stadem” jak za jakimś przewodnikiem.

Była jednym z „dobrych duchów” mojego dzieciństwa. Niech to wspomnienie posłuży za swoisty hołd złożony tej niezwykłej kobiecie.

(foto: pixabay)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok