Czy jest w tym coś dziwnego, że kuracjusze zwykle narzekają na miejsce i czas w którym przyszło im się znaleźć dla poratowania zdrowia? Jaki jest w tym cel i logika? Zamiast cieszyć się możliwością spędzenia kilku tygodni w ciekawym miejscu, sarkają na to i owo… Do końca tego nie rozumiem. W każdym razie dziwię się mocno i chciałabym po prostu to zmienić.
Celem wyjazdów sanatoryjnych jest odzyskanie sił witalnych i sprawności całego organizmu. Nie zawsze i nie w każdym przypadku da się go w całości osiągnąć. Czy trzeba z tego powodu rozdzierać szaty?
Zanim udałam się do sopockiego kurortu, przeczytałam na jego temat kilka niepochlebnych opinii. Pomyślałam, że są malkontenci, którzy nie potrafią czerpać radości z życia. Na miejscu jednak przekonałam się, podobnie jak wielu innych kuracjuszy, że określenie „sopocki kurort” w stosunku do tego ośrodka, jest jednak jakby trochę na wyrost. Wydaje mi się, że to właśnie jego położenie, o przysłowiowy „rzut beretem” od morza, daje mu rangę kurortu.
Nie wspomnę o sprawach, które większość przebywających w nim osób chciałaby jak najszybciej wymazać z pamięci. Choćby ze względu na dobre samopoczucie. Zacytuję tu wypowiedź kogoś z Kudowy Zdroju, kto zagadnięty w dniu wyjazdu odpowiedział mi : „Ośrodek przypomina raczej hotel niż sanatorium”.
Ale dało się przeżyć. Jednym lepiej, innym gorzej. Ogólnie „szału nie było” stwierdzili młodsi duchem, używając młodzieżowego slangu. Bliskość morza stanowiła nagrodę za istniejące niedogodności. Są jednak ludzie, którzy potrafią delektować się świeżym powietrzem, cieszyć się czasem wolnymi, korzystać z życia.Oni biorą sprawy w swoje ręce.
Już w pierwszym tygodniu poszłyśmy spacerkiem, by tuż za pobliską Ergo Areną na sopockim hipodromie obejrzeć międzynarodową wystawę – Świat Storczyków. Kwiaty pochodzące z 3 kontynentów, z 10 państw, w 20 aranżacjach cieszyły nasze oczy kolorami i kształtami. Najciekawsze okazy były z Ekwadoru i Malezji.
Dla mnie najprzyjemniejsze były spacery boso. Odbywałam je ochoczo wczesnym rankiem. Nauczona pobytem w Łebie, gdzie instruktorka zabierała nas na tak zwaną „tallassoterapię” (tallasso z greckiego – morze), każdego kolejnego dnia udawałam się na plażę. W kapeluszu, okularach przeciwsłonecznych, letniej bluzeczce i krótkich spodenkach. W moim sopockim programie była gimnastyka, medytacja w promieniach wschodzącego słońca i wędrówka brzegiem morza.
Czułam przyjemność, gdy naprawdę ciepła, morska woda, muskała moje stopy. Delikatny szmer fal działał kojąco i uspokajał. Spokój zakłócały tylko osoby biegnące wzdłuż plaży. Od czasu do czasu minął mnie ktoś. Jakby dla przypomnienia, że nie jestem na odludziu.
Smutne jest to, że Zatoka Gdańska nie grzeszy czystością. Było ostrzeżenie o zanieczyszczeniu z Motławy. Na skutek aktualnej awarii przyniosła z Gdańska to co nie powinna.Wtedy wstrzemięźliwość przed infekcją kazała mi trzymać się od wody trochę dalej. Widziałam jednakże w ciągu dnia osoby pływające w niebywale ciepłej, morskiej wodzie. Najzwyczajniej zignorowały ostrzeżenie, lub tkwiły w błogiej nieświadomości?
Kolejnym moim ulubionym zajęciem było wylegiwanie się na piasku, słuchanie szumu fal, wdychanie orzeźwiającej morskiej bryzy. Usłyszeć można było dialog przez komórkę przybysza ze Śląska, który wpadł na weekend. Zachęcał znajomych i krewnych, by poszli w jego ślady. Stosował identycznie brzmiącą zachętę:
„Jest bosko! leciutki wiaterek, niebo błękitne, morze cicho pluska falami, woda ciepła, a rybka z grilla wyborna!”
Do miejsc godnych zapamiętania niewątpliwie zaliczę basen solankowy przy sopockim Yacht Clubie. Kupiłyśmy wejściówki z Grażyną. Było blisko, tylko przez drogę. W godzinach wieczornych nie było wielu chętnych. Na szczęście poznałam ją. Pełną życiowej energii. Była spod Warszawy. Super był jej tygodniowy pobyt w moim sąsiedztwie.Swoją drogą ciekawe czy to jej werwa, czy moje poranne wypady nad morze, postawiły mnie, z marazmu i niemocy, na nogi? Przed wyjazdem Grażyny nawiązałam znajomość z mieszkającą w sąsiednim ośrodku Teresą z Wrocławia. Jesteśmy nadal w kontaktach,bo znajomości i przyjaźnie należy pielęgnować.
W przeddzień wydarzenia Polsat SuperHit Festiwal postanowiłyśmy zwiedzić Operę Leśną w Sopocie. Dowiedziałam się przypadkiem, że są tam próby gwiazd i możliwość wejścia. Okazja,by zobaczyć scenę,usytuowanie widowni i posłuchania śpiewu gwiazd. Trochę późno było, więc udało się posłuchać tylko Michała Szpaka i zobaczyć Cleo. A opera robi wrażenie… Zupełnie inne miałam o tym miejscu wyobrażenie , widząc je w telewizji.
Przyjemnością były też spacery promenadą w kierunku sopockiego molo. I spacery tak zwanym „Monciakiem”, lody ulubione z marakują, gofry. W Boże Ciało tak się zakręciłam, że w Kościele Garnizonowym w Sopocie zostawiłam swój kapelusz. A w zasadzie znak szczególny, wyróżniający z otoczenia, jak mawiali niektórzy. Koleżanki-współmieszkanki Zosia z Lucynką chciały go nawet dla mnie odzyskać i udały się tam następnego dnia. Zabrakło im jednak odwagi, aby zajrzeć na zakrystię. Ja nie mogłam, gdyż spędzałam radosny czas ze swoimi wnusiami i ich rodzicami na plaży.

W niedzielę 27 maja po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę całodniową na Żuławy Wiślane. W drodze do Malborka obejrzeliśmy Tczew z jego najpiękniejszym zabytkowym mostem w Polsce, a nawet na skalę europejską , wciąż jednak w remoncie. Nowy Dwór Gdański można pochwalić za bogato wyposażone Muzeum Żuławskie pokazujące życie Menonitów oraz prezentujące zabytki materialne związane z historią Żuław.
Jestem wciąż pod wrażeniem największego zamku w Europie, jakim jest Zamek Krzyżacki. Zwiedzanie odnowionego w ostatnich latach kompleksu zamkowego zajęło nam około czterech godzin. Gdy byłam tu poprzednim razem, w pierwszej połowie sierpnia 1980 roku był nadal w kolejnej fazie remontu.

Teraz mogłam go widzieć w całej okazałości. Jest po niemal całkowitej rewitalizacji. Idąc śladami Wielkich Mistrzów Zakonu Krzyżackiego, poznaliśmy go ze wszelkimi szczegółami. Jest obiektem ze wszech miar godnym, by polecić go do zwiedzania. W 1997 roku zamek krzyżacki w Malborku został wpisany na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Wszystko dobre co się dobrze kończy. Z tą maksymą wyjeżdżałam z Sopotu, by jeszcze dwa tygodnie zabawić w Gdańsku. Pełna energii rozpieszczałam wnusie. Spędziłam z nimi niezapomniane chwile na malowniczo położonej działce w Dolinie Potoku Oruńskiego. Brałam udział w bogatym w atrakcje festynie osiedlowym. Nie zapomnę też naszej wycieczki do bajecznie ukształtowanych okolic Kartuz, gdzie lasy, wąwozy, kręte drogi i jeziora tworzą wyjątkowy klimat do wypoczynku.
Z przekonaniem, że nasza Polska jest piękna, niezależnie w jakim miejscu aktualnie się znajduję, wróciłam do domu. A tu wiadomo… okres przetworów, krzątanina pomieszana z radością. Znów jestem w miejscu, które jest moją ostoją i codziennym wytchnieniem. Euforii nie ma końca. Trzeba mieć tylko oczy otwarte szeroko, chłonąć radość z życia i obecności drugiej osoby, która zawsze czeka i wita z radością.
Marianna Blaszko
Podlaska Redakcja Seniora Białystok