foto: pixabay.com

 

Zadaniem historii jest badanie faktów.
Niesienie przesłania jest zadaniem legend.
Badając własną historię spotkałem legendy, na których wyrosłem.
Uznałem, że warto je spisać. Wy ocenicie, czy miałem rację.
Wojciech Więckowski

 

ZULEJKA

ppor. Michał Więckowski
nr 137/XI B  Barak 16 B
Offlag II C
Woldenberg

Adres zajmuje pół jednej strony. Jest jeszcze nadruk PISAĆ WYRAŹNIE. Reszta kartonika wykropkowana w linie. I tylko z tylu linijek mógł Ojciec raz na miesiąc dowiedzieć się, co się dzieje z rodziną. Do kartki mogło być dołączone zdjęcie – z wypisanym na odwrocie adresem, aby skrupulatnym cenzorom w czasie pracy nie pomieszały się przesyłki. O ile kartka była wydarzeniem raczej osobistym, o tyle zdjęcia były okazją towarzyską – w gronie obozowych kolegów wspólnie oglądano świat i ludzi pozostających poza drutami. Wzrok kapitana prześlizgnął się po grupie kobiet i dzieci stojącej w perspektywie brzozowej alei. Ale po chwili obejrzał zdjęcie dokładnie. Jedna twarz wydała się znajoma.

– Pan porucznik zna tę niewiastę?

– Tak, to Zulejka, kuzynka żony.

– Panie kochany, co ja się z tą kobietą miałem!

Okazało się, że podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. pan kapitan dysponował „łazikiem” z kierowcą. W pewnym momencie kierowca zginął czy zaginął i samochód stał się bezużyteczny, bo w owym czasie żołnierze potrafiący prowadzić samochód nie byli zjawiskiem nagminnym. W tym też momencie zjawiła się Zulejka i ofiarowała się być kierowcą.

– podziękowałem ślicznie i odesłałem do mamy. Wojna to nie pora na romantyczne przejażdżki

Jednakże bardzo prędko okazało się, że nie ma innego wyjścia i Zulejka zaczęła wozić kapitana po bombardowanej Warszawie. W czasie nalotów zostawiali samochód na ulicy i razem ze wszystkimi schodzili do najbliższej piwnicy. Pewnego razu po wyjściu z piwnicy okazało się, że dalszą drogę zagradza powstały przed chwilą lej po bombie.

– Wyciągam mapnik i szukam najlepszego objazdu. Objazd jest. Ale, cholera, kierowcy nie ma. Diabli nadali z babami! Nie ma! Ale po chwili patrzę – jest. Ciągnie z gruzów jakieś połamane belki. Układa na skraju leja i pyta „Pan kapitan wsiada czy woli obejść?” I co – cholera – miałem powiedzieć, że wolę obejść?

 

Pierwszą samochodową przygodę dziesięcioletniej Zulejki opowiedziała mi Mama, która była dziewczynką nieco od Zulejki starszą. Otóż kiedyś przed dom na Chłodnej zajechał znajomy samochód. Mama z Babcią biegną witać gości. Gośćmi okazuje się być Zulejka. Solo. Przyjechała z wizytą z drugiego końca miasta nie do końca uświadomiona, że lekcje prowadzenia auta nie upoważniają jeszcze do samodzielnego jego użytkowania.

 

Zulejka – Zofia Szuchówna

Prowadzić samochód nauczył Zulejkę jej ojciec, zwany w rodzinie Wujem policjantem. Został tym policjantem jakby przypadkiem. Gdy w 1918 r. „wybuchła” Polska, zgłosił się do Ratusza i postawił do dyspozycji. Okazało się, że nie ma komu „robić” policji. W rodzinie nie było wprawdzie tradycji policyjnych, były natomiast tradycje rzetelnej i dobrze zorganizowanej pracy. Tak więc Wuj zaczął „z marszu” uczyć siebie i swoich podwładnych bycia dobrym policjantem.

Pewnego razu, jadąc „ciuchcią” na cotygodniowe wykłady do szkoły policyjnej, przysnął w wagonie. Obudził się, gdy pociąg już ruszył z jego przystanku i wyskakując zeń w biegu na oblodzony peron skręcił nogę w kostce. Nie byłoby to wydarzenie warte odnotowania, gdyby nie inny, skrzętnie ukrywany przed rodziną fakt. Otóż co dzień rano po Wuja przyjeżdżał kierowca służbowym samochodem i wiózł go do pracy. Ale nie tak od razu. Po drodze zajeżdżali nad Wisłę, gdzie Wuj pływał. Co dzień przez okrągły rok. Kierowca opiekował się mokrymi ręcznikami i rodzina nie miała okazji niczym się niepokoić. Tym razem skręcona w kostce noga bolała i nie pozwalała na intensywne ruchy. A tylko bardzo intensywne ruchy mogły zrównoważyć temperaturę wody w przeręblu. A zapalenie płuc leczyło się w tym czasie trudno, długo i nie do końca.

Niedzielny, rodzinny podwieczorek. Są różne ciocie i wujków kilku. Okazja niecodzienna – Zulejka wróciła ze szkół na wakacje. Studiuje w Belgii w szkole handlowej.

– A jak ci tam było?

– A co się w Belgii teraz nosi?

– A czego cię tam uczą?

Pytania o pobyt nieuchronnie prowadzą do pytań o drogę powrotną, która okazała się dość interesującą. Najpierw południkowo – wzdłuż Renu. A potem równoleżnikowo – przez Berlin do Warszawy. A żeby było taniej i bez skrępowania rozkładami jazdy – autostopem.

– Zocha, daj spokój, dziewczyna autostopem?!

– Dziecko kochane, i tak sama przez tyle świata?!

– I nie bałaś się, nikt cię nie zaczepiał?

– Nie, w drodze nikt. Dopiero w Berlinie jakiś facet się do mnie przyczepił. Jakiś obcokrajowiec, bo słabo znał niemiecki. To był dzień powszedni, muzeum prawie puste, a ten łaził za mną a potem zaczął być nachalny.

– No i co? No i co?

– No i nic. Tak jak Tatuś uczył. Najpierw lewy prosty, potem prawy sierp.

– A on co?

– A nic. Jak wychodziłam z sali to siedział. A potem go nie widziałam.

(foto Zofii Szuchówny – Zulejki – ze zbiorów rodzinnych autora)

Wojciech Więckowski