W przededniu  nowego roku szkolnego z nostalgią wspominam swoje pacholęce lata i szkołę podstawową, do której uczęszczałam. Tamte mury, rówieśników oraz dawnych nauczycieli. Wszystko tak inne od dzisiejszej szkoły i dzisiejszych uczniów.

Mój powrót do tamtych lat to coś więcej niż sentyment.  Ja tę swoją szkołę naprawdę kochałam! I tak było zawsze. Od początku  uwielbiałam szkołę i lekcje, uczenie się, klasówki, wywiadówki, a już zwłaszcza – pisanie wypracowań. Umiłowanie wiedzy oraz pisanie długich tekstów pozostało mi zresztą do dzisiaj.

Pamiętam ten dzień sprzed pół wieku, kiedy mama zaprowadziła mnie i moją bliźniaczkę do pierwszej klasy. Ciemne włoski obcięte na wysokości uszu i przewiązane na czubku głowy olbrzymią białą kokardą, no i te prześliczne mundurki w szkocką kratkę, z białymi kołnierzykami, mankiecikami oraz krawacikami – istne cukiereczki! A że wszystko to „w dwóch egzemplarzach” – i nauczyciele, i rodzice pozostałych dzieci zdawali się nie odrywać od nas oczu. Mama była bardzo dumna, a my podekscytowane i lekko speszone.

Mamy pojawiły się wtedy w szkole pierwszy i ostatni raz. Od drugiego dnia już chodziłyśmy same, jak wszystkie inne dzieci. Szkoła znajdowała się w sąsiedniej wsi, w odległości kilometra od naszej; uczęszczało nas aż sześć dziewczynek i ani jednego chłopaka. Cała klasa liczyła zaledwie trzynaścioro dzieci, a więc stanowiłyśmy całkiem silną grupę, bo prawie jej połowę. Dość szybko dało to o sobie znać, bo byłyśmy strasznie rozgadane. Nauczycielka już po pierwszych  jesiennych miesiącach zmuszona była nas rozsadzić, prawie w każdej ławce lokując dziewczynkę z chłopakiem. Ja siedziałam z Frankiem, z którym szybko zawiązałam  komitywę. Wspomagaliśmy się nawzajem: ja mu coś czasem podpowiadałam, a on mi na przykład wymieniał stalówkę w obsadce. Nasze gadulstwo szerzyło się jednak nadal, nawet na większą skalę niż z siostrą! Franek zresztą pozostał do dziś moim dobrym kumplem i bardzo chętnie się z nim spotykam, kiedy jestem na wsi. Przy wspominkach i jego niezrównanym dowcipie mija natychmiast kiepski nastrój.

W tamtych czasach wszyscy uczniowie przychodzili do szkoły w jednakowych czarnych fartuszkach- mundurkach z lichego materiału podszewkowego, z białymi dopinanymi kołnierzykami. I chłopcy, i dziewczynki tak samo. Uniformy różniły się nieco tylko krojem: chłopcy nosili mundurki do pasa, a dziewczynki do kolan. Jedyną odmianą mógł być mundur harcerski, ale tylko dla starszych klas. No i w dniu jakiejś patriotycznej akademii uczniów występujących weń obowiązywały, w miarę możności, białe bluzki i białe koszule do ciemnych spodni lub spódniczek. W zwykłe dni nikt się  nie stroił.

Wtedy jeszcze zmiana obuwia nie była powszechna. Ale my rozpoczynaliśmy naukę  w nowo otwieranej tzw. tysiąclatce, więc obowiązywała  nas wszystkich. Po szkole chodziliśmy więc w tanich kapciach zwanych wywrotkami, a dopiero potem ich rolę przejęły brzydkie, ale lepsze gatunkowo juniorki. Tarcze szkolne też zaczęły nas obowiązywać trochę później. Był to rodzaj „identyfikatora” wskazującego, do jakiej szkoły uczeń uczęszcza. Te na niebiesko-granatowym tle oznaczały podstawówkę, na czerwonym – liceum, na zielonym bodaj szkołę rolniczą itd. Tarcza była wykonana z niewielkiego kawałka cienkiego filcu na mocnym i usztywnionym płótnie, zaś na tym tle znajdowały się napisy i małe wzorki z litej białej gumy. Zawierały one nazwę szkoły, jej numer oraz miejscowość. Tarcza musiała być przyszyta na lewym rękawie fartuszka oraz płaszcza lub kurtki. Im byliśmy starsi, tym mocniej buntowaliśmy się przeciwko ich noszeniu, ale kierownictwo szkół było bezwzględne. Za brak tarczy obniżano np. ocenę ze sprawowania. Podobnie karano za przypinanie tarczy na agrafce, co było kuszące, gdyż ułatwiało szybkie jej odpięcie tuż po wyjściu ze szkoły. Teraz się dziwię, dlaczego sprzeciwialiśmy się temu? Skoro uczęszczałam do najlepszego po dzień dzisiejszy liceum w mieście, powinnam być raczej dumna! Ale kto zrozumie młodzież?

Podstawą wyposażenia ucznia był tornister. Większość nosiła te zwykłe, z grubej tektury pokrytej warstwą cienkiej, lekko laminowanej powłoki. Prawie wszystkie miały brązowy kolor. Rzadziej noszone to te trochę droższe, ze skaju. Największa wada wszystkich to ta, że miały słabe, bo z tworzywa sztucznego paski, które szybko się przerywały. Po zszyciu – jeszcze bardziej dokuczały. Fatalnie było nosić taki nieprzystosowany tornister z jednym paskiem, zarzuconym tylko na jedno ramię. A nie było to wcale rzadkością. W tornistrze były książki, zeszyty i kilka lichych przyborów. Wszystkie zeszyty miały cienkie bladoniebieskie okładki. W środku – w kratę, w dwie linie, w jedną linię oraz tzw. czyste. Na okładce widniał zarys czegoś w rodzaju tabelki do wpisania danych: przedmiotu, imienia i nazwiska ucznia oraz jego klasy i roku szkolnego.

Podręczniki nie zmieniały się przez całe dziesięciolecia, więc na przykład w rodzinie dzieci korzystały z nich jedno po drugim. My jako najstarsze w domu, a nadto dwie, prawie zawsze miałyśmy nowe książki do nauki. Uwielbiałam ich zapach tuż po zakupie, a także oglądanie wcześniejsze ich  podczytywanie. Książki i zeszyty na początku roku okładało się szarym papierem, żeby się nie brudziły i nie niszczyły. Plastykowe okładki poznałam później. Co zaś do przyborów, to istniały drewniane piórniki z zasuwką, które mieściły prawie wszystkie potrzebne rzeczy: obsadkę, zapasową stalówkę, ołówek, gumkę myszkę, temperówkę z żyletką, krótką linijkę, czasem kilka niekompletnych kredek. Wyposażenie ucznia ze starszych klas uzupełniały przybory do geometrii – cyrkiel i ekierka. Ponadto farbki akwarelowe i pędzelki do malowania. Na tym listę można zamknąć. W tornistrach nie nosiliśmy do szkoły kanapek na drugie śniadanie, bo coś takiego na wsi nie było przyjęte. Co najwyżej jabłko czy gruszka w sezonie jesiennym. Nie było też mowy o słodyczach. Niewielki ich asortyment sprzedawano w szkolnym sklepiku, ale mało kto miał na to pieniądze.

Szkoła też wyglądała inaczej. Z dzisiejszej perspektywy określiłabym ją jako ponurą. Całe jej wyposażenie było ubogie, choć nowe. Młodym wyda się to dziwne, ale wtedy – na czołowej ścianie w każdej klasie – po obu stronach godła Polski (oczywiście tego peerelowskiego, bez korony) – wisiały portrety najważniejszych ówczesnych dostojników państwowych: Władysława Gomułki, I Sekretarza KC PZPR, oraz Józefa Cyrankiewicza, Premiera Rady Ministrów. Ich widok towarzyszył nam przez wszystkie lata szkoły, stąd pamięć tych postaci.

W klasie stała prosta, najczęściej oszklona szafa oraz tablica i kreda. W niektórych na ścianie jakaś plansza dydaktyczna czy mapa. W salach, gdzie uczyły się starsze dzieci, stało duże liczydło. Na parapetach okiennych kilka rachitycznych, pospolitych roślinek doniczkowych. Ciekawie wyglądały nasze szkolne ławki. Choć były dwuosobowe, to posiadały jeden wspólny pulpit i tak samo wspólne siedzenie. Zazwyczaj były pomalowane na zielono. Pośrodku skośnie pochylonego pulpitu znajdował się okrągły otwór w drewnie, a w nim szklany kałamarz, czyli pojemnik z atramentem. Maczaliśmy w nim stalówki osadzone na prymitywnych obsadkach i pisaliśmy nimi w zeszytach. Powszechną zmorą były kleksy, czyli plamy atramentowe tak w zeszytach, jak i książkach, na rękach, ławkach, ubraniach i posadzkach. Nie ustrzegł się ich żaden, nawet najbardziej pilny i uważny uczeń. Pisanie obsadką i atramentem było trudne zwłaszcza dla niewprawionych małych rączek dzieci klas początkowych. Wiem, bo sama bazgrałam jakieś koślawe kulfony, co bardzo denerwowało  mamę, która nie miała cierpliwości, więc wyrywała nam kartki z zeszytów i kazała pisać od nowa.  Może właśnie dzięki temu mam teraz całkiem ładne pismo ręczne?

Jednak szkoła była dla nas świętością. Pod koniec wakacji już nie mogliśmy się doczekać, aby tam pójść. Jedynym nielubianym przedmiotem była… gimnastyka. Zaś najbardziej uwielbianym – matematyka! A jeszcze bardziej kółko matematyczne, które było tylko dla „wybrańców”. Ponieważ już sama przynależność była wyróżnieniem, bardzo cieszyła nas możliwość chodzenia na te wieczorowe zajęcia. Zresztą lubiłam prawie wszystkie lekcje, nie przepadałam natomiast za przerwami, bo dyżurujące na korytarzu nauczycielki wręcz zmuszały nas do nudnych zabaw w kółeczku, które – zwłaszcza w starszych klasach – uważało się za „kretyńskie”. Latem zaś w czasie pauz międzylekcyjnych wypędzano nas na szkolne boisko, co było ciekawsze, bo znikało się z oczu nauczycielom. Raz koleżanka przyniosła bezbarwny lakier i pomalowała nam tylko po jednym paznokciu, a mimo to bałyśmy się wracać na lekcje.

Lubiliśmy też swoją kilometrową drogę do szkoły. We wcześniejszych klasach łazikowało się z tabunem równolatek – po polach, łąkach, rowach, lasach i… cudzych sadkach, które właśnie wczesną jesienią owocowały najobficiej. Nawet nauczyciele zainteresowali się włóczęgostwem małych dziewczynek i przestrzegali nas, aby zaraz po lekcjach wracać prosto do domu. Było to jednak tylko pustym gadaniem, bo my prawie codziennie wynajdywałyśmy inne atrakcje i odkrywałyśmy nową, bardziej okrężną drogę do domu. Pewnego razu wczesną wiosną omalże nie potopiłyśmy się w grząskim błocie, które nas pochłonęło wraz z butami. Ja jedna jakoś z wielkim trudem wyciągnęłam nogi z tego bagna i bez butów, a jedynie w skarpetach, doczłapałam do wsi i ściągnęłam do pomocy mężczyzn, którzy akurat przyjechali do młyna. W przeciwnym razie finał tej lekkomyślnej przygody mógłby być naprawdę tragiczny. Zimą natomiast nic nas nie mogło popędzić do domu, jako że po drodze była ślizgawka na płytkim zbiorniku wodnym. Były wtedy tęgie w mrozy, więc nawet nauczyciele nie zabraniali nam tej przyjemności. A my wracaliśmy dopiero wtedy kiedy ktoś  żachnął się, że zaczynało się robić ciemno.

Kiedyś w szkole organizowano niewiele uroczystości. Kilka razy było święto pieczonego ziemniaka, ale za to zawsze, corocznie  czczono kolejną rocznicę rewolucji październikowej. Po latach domyśliłam się, że te obchody były narzucone. My sami, w ścisłej tajemnicy przed gronem pedagogicznym, przygotowywaliśmy akademię z okazji Dnia Nauczyciela. Kiedy cała szkoła była karnie ustawiona klasami jak do apelu – wytypowana delegacja udawała się  z zaproszeniem do pokoju nauczycielskiego.  Emocje sięgały zenitu! Kadra udawała zaskoczenie, dyrektor dziękował, potem zajmowali krzesła ustawione wcześniej przez uczniów. My bardzo się staraliśmy, aby wszystko wypadło jak najpiękniej. Jednak największym  wydarzeniem była Choinka noworoczna. Tak się to nazywało, bo oczywiście żadne wystawianie jasełek, czy tym bardziej spotkania opłatkowe, nie przychodziły nikomu nawet do głowy. „Choinka” zapowiadała i okolicznościową prezentacje artystyczne, i Mikołaja z paczkami, i obecność rodziców podziwiających występy swoich dzieci. No i wreszcie – prawdziwego muzykanta oraz tańce, nawet z chłopakami! Ileż potem było wrażeń,westchnień, opowiesci w ścisłym gronie, z płonącymi policzkami… Czasem zimą odbywał się jeszcze bal karnawałowy dla starszych klas. Było to poważniejsze przedsięwzięcie i znaczne wyzwanie dla nas. Najtrudniej było wystąpić do dyrektora o zgodę, bo choć jej w rezultacie udzielał, to zawsze wcześniej trzeba było wysłuchać długiej „litanii” i rozmaitych przestróg.

Z wiosną kojarzył się nam Dzień Sportu, który łączono z Dniem Dziecka i obchodzono na początku czerwca. Scenariusz był w zasadzie jeden. Chodziliśmy cztery kilometry polną drogą do najbliższej sąsiedniej szkoły. Wędrowali tam wszyscy uczniowie, od najmłodszych do najstarszych klas. Dla małych nóżek była to długa, wręcz niekończąca się podróż. Na drugi rok przyjmowaliśmy ich u siebie, i tak było naprzemiennie. Główną kanwą tych spotkań były rozgrywki sportowe, grupowe oraz indywidualne. Nagradzane skromnymi upominkami, zazwyczaj słodyczami. Ot, taka międzyszkolna rywalizacja. Nigdy nie byłam reprezentantką w żadnej konkurencji, a jedynie kibicem. Po zawodach sportowych następowała integracja, to znaczy wspólna zabawa taneczna przy muzyce adapterowej. Można się wtedy było lepiej poznać i zaprzyjaźnić, czemu sprzyjały też późniejsze spotkania pod kościołem, jako że należeliśmy do tej samej parafii.

Ostatnią uroczystością było zakończenie roku szkolnego. Z rana obiegaliśmy miejscowe ogródki, żeby zrobić wiązanki z kwiatów dla nauczycieli. U nas kwitły wtedy akurat białe róże, piwonie, smolinosy, irysy i inne – czego więc trzeba jeszcze? Dziś myślę, że tamte bukiety były może bardziej szczere niż ozdobne wiązanki kupowane w mieście. W tym dniu  szło się do szkoły w galowych ubrankach i z drżącym sercem. Jaką to cenzurkę się otrzyma? Najpierw jednak był radosny,  program artystyczny o tematyce wakacyjnej, potem publiczne rozdanie świadectw. Dumni byli ci, którzy wypadli najlepiej. Tak się składa, że wszyscy z mojej rodziny zawsze zdawali „z nagrodami”, a nagrodą była książka ze stosowną dedykacją, pieczęcią i podpisami nauczycieli. Nie było wtedy świadectw z czerwonym paskiem, a oglądaliśmy je pod kątem, ile czwórek „zaplątało się” pomiędzy pożądanymi piątkami. Dotyczyło to mojego rodzeństwa i innych prymusów. Nie wszyscy mieli tak dobre cenzurki, a byli też i uczniowie niepromowani.

Rok szkolny mijał szybko, jak i wszystkie pozostałe lata w różnych szkołach. Dziś z nostalgią wracam do tamtych wspomnień. Ale też i z ogromną wdzięcznością, bo to głównie szkoły i nauczyciele ukształtowały całe moje późniejsze życie.

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok