Niewiele osób doświadczać może szczęścia, by swoją pracę zawodową traktować z pasją, jak hobby. Wtedy zawsze dostarcza nam ona dużo przyjemności i satysfakcji. Jeśli więc „bez pracy nie ma kołaczy”, to przysłowiowe kołacze przychodzą jednym z trudem, innym – wręcz z rozkoszą. Miałam fart być w gronie tych drugich.

Zaskakująca fotografia

Przedszkolny spacer z grupką dzieci. Na czele wychowawczyni, kończy pochód kobieta-pomoc nauczycielki. W tle drzewa oraz metalowa siatka ogrodzenia. Zdjęcie czarno-białe z maja 1986 roku, foto. Michał Kurc

Pracę w zawodzie rozpoczęłam w połowie sierpnia 1980 roku, w nieznanym mi wcześniej Węgrowie, miasteczku położonym na skraju województwa mazowieckiego, obecnie kilkunastotysięcznym, o przebogatej historii. Był to niezapomniany Polski Sierpień, z Solidarnością w roli głównej. Miesiąc strajków w Stoczni Gdańskiej, pustych półek sklepowych i wreszcie – Porozumień Sierpniowych. 

Przez sześć następnych lat pracowałam w charakterze nauczycielki przedszkola. Mieściło się ono w budynku adaptowanym, tak zwanej „Willi po Burczyńskich”. Kilka lat temu trafiłam w internecie na zbiór starych fotografii, prezentowanych przez węgrowskiego artystę fotografika Michała Kurca. Na jednym ze zdjęć ze zdumieniem dostrzegłam… siebie i swoją przedszkolną grupę. Nie od razu jednak się rozpoznałam! Jakiś czas zastanawiałam się, dzieciaki, z której to placówki podążają na spacerek. Pomyślałam, że najłatwiejsza będzie identyfikacja według ich pani (bo znałam wszystkie węgrowskie przedszkolanki). Zaczęłam dokładnie przyglądać się „czołowej” postaci, by odkryć… Przecież to ja! Ja i moi wychowankowie. Jakiś miesiąc z okładem przed końcem roku szkolnego. To druga z kolei i zarazem ostatnia prowadzona przeze mnie grupa, bo po wakacjach już awansowałam na dyrektora tego przedszkola.

Znaliśmy się dobrze z Michałem, czasem coś współtworzyliśmy, poprosiłam go więc o fotografię. „Jest twoja” – odpowiedział. Dla mnie to niezwykła pamiątka. Wtedy zdjęcia wykonywało się tylko na uroczystościach. A ta fotka, choć wyszła spod obiektywu profesjonalisty, jest taka… codzienna. Pokazuje zwyczajne wyjście na spacer przez koślawą furtkę, wzdłuż starego ogrodzenia z pogiętej i nieustannie cerowanej siatki. Wszystko rozpoznaję, piaszczystą dróżkę, każde drzewo, a zwłaszcza pochylone krzaki mirabelek. Od sierpnia można je było zbierać do woli, bo były „niczyje”. Widzę także moją ówczesną woźną oddziałową, panią Honoratę, zamykającą ten korowód. Rozróżniam i przypominam imiona i nazwiska prawie całej gromadki. A był to rok 1986… Już prawie trzydzieści sześć lat temu, szmat historii. Nietrudno policzyć, że te dzieci z rocznika 1979 są obecnie po czterdziestce. Niektórzy mają już swoje dorosłe dzieci, chociaż i maluchy w ich rodzinach się zdarzają.

Tamte dzieci i ich rodzice

Pięć czarno-białych zdjęć legitymacyjnych dzieci sześcioletnich

To była niezapomniana grupa! Równie zdolnej nie było chyba w dziejach przedszkola. Do dziś interesują mnie ich losy. Sporo z nich znajduje się w gronie moich fejsbukowych znajomych. Podobnie jak ich rodzice. Z rodzicami pierwszych wychowanków łączy nas coś niezwykłego. Nie tylko siebie rozpoznajemy, czy się pozdrawiamy. Kiedy jeszcze mieszkałam w Węgrowie i spotkać się można było na każdym rogu, toczonym wówczas rozmowom nie było końca. Nieraz musiałam przepraszać, bo nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Nie mogłam stać tak długo. Ale skończyć gadkę było bardzo trudno, bo tematy nigdy się nie wyczerpywały. Szanuję tamtych rodziców, choć pamiętam zaledwie pojedyncze osoby i wielu spośród nich dzisiaj bym nie rozpoznała.

Ale wróćmy do dzieci z pamiętnego spaceru. O, jakże byłam do nich przywiązana! Przy pożegnaniu było wiele łez. Na szczęście mój awans następował w okresie, kiedy dzieciaki odchodziły właśnie do szkoły. To łagodziło pożegnania. Mama Joli, sama zresztą będąca nauczycielką, powiedziała mi wtedy: „Szkoda pani na dyrektora”… A ja wiedziałam, że dzieciaki są dobrze przygotowane i już wtedy wróżyłam wielu z nich, że „daleko zajdą”. Nie pomyliłam się. 

Na zdjęciu bez problemu rozpoznaję między innymi: Asię, Jolę, Karola, Beatkę, dwóch Tomków, Edytkę, Aldonkę, trzy Moniki, Martę, Ewkę, Marcina, dwóch Pawłów, Kasię, Piotrusia, dwie Dorotki, Jarka. I oczywiście Łukasza, którego trójkę potomków wychowywałam później przez kilka lat przed odejściem na emeryturę. On sam był niesamowity, ale to temat na odrębną opowieść. 

Pod koniec roku szkolnego poprosiłam swoich podopiecznych, aby mi ofiarowali na pamiątkę swoje indywidualne zdjęcia. Przynieśli prawie wszyscy, podpisane własnoręcznie na odwrocie imieniem i nazwiskiem, oczywiście w większości drukowanymi koślawymi literkami. To wzruszający, pamiątkowy souvenir. Może dlatego pamiętam wszystkie nazwiska? Jednocześnie ciekawa jestem, czy którekolwiek z nich dojrzy ten artykuł z fotografią oraz czy rozpozna siebie i kolegów?

Ich dalsze losy

Po skończeniu podstawówki oraz liceum większość z nich wybrała studia w Warszawie. Na państwowych uczelniach i prestiżowych kierunkach. Większość też i pozostała w stolicy. To lekarze, inżynierowie, ekonomiści, kadra kierownicza wysokiego szczebla. Niektórzy dorobili się stopni naukowych. Wiem o dwójce z tytułem doktora nauk. Kilka osób studiowało za granicą. Nieliczni tam pozostali, tworząc małżeństwa mieszane. Na pewno dziś jest ich tam więcej, ale dotąd wiedziałam o Marcie, która po studiach założyła rodzinę w Holandii i tam mieszka. Niewielu powróciło do rodzinnego miasteczka. Są wśród nich na przykład miejscowi biznesmeni. Największe emocje budziły u obu stron te nasze spotkania, kiedy przychodzili do mojego gabinetu, aby zapisać swoją latorośl do naszego przedszkola. Oni wiedzieli na kogo trafią, natomiast ja każdego rozpoznawałam natychmiast. Zdarzało się i tak parę razy, że stawiło się dwoje byłych wychowanków jako rodzice dziecka. Później wszystkie te maluchy stawały się automatycznie moimi „wnukami”, a współpraca z ich rodzicami układała się nad wyraz pomyślnie.

Warto przytoczyć kilka historyjek związanych z nimi już jako dorosłymi ludźmi. Poza spotkaniami w przedszkolu, są też inne, niebanalne. Oto w 2003 roku obchodziliśmy jako placówka jubileusz 25-lecia jej istnienia i przy tej okazji nadanie przedszkolu wdzięcznej nazwy „Pod Słoneczkiem”. Jakież było nasze wzruszenie i radość, kiedy zajechał pod bramę duży samochód. Okazało się, że przed kilkoma dniami było wesele dwójki moich wychowanków – Beatki i Darka, a oni przywieźli ogromną ilość girland balonowych w kolorze żółto-złocistym i białym do dekoracji swojego przedszkola. Nasza czarowna aranżacja miała w sobie piękno podwójne – i uroczy widok, i dar serca jednocześnie. Efekty zaskoczyły wszystkich.

Inny przykład. Oto jedna z Dorotek pracowała przez kilka lat u nas w placówce jako księgowa. Sumienna, przykładna, niezawodna. Do momentu wyprowadzki do stolicy, gdzie otrzymała w drodze konkursu pracę w jednym z ministerstw. Bardzo jej wtedy sekundowałam.

Ostatnio miałam z ich udziałem jeszcze jedną fascynującą przygodę. Przed paroma miesiącami ofiarowałam na jedną z aukcji charytatywnych książkę swojego autorstwa pt. „Między opłotkami”, wydaną zresztą przy pomocy naszej Redakcji. Dość często wystawiam jej egzemplarze na tego rodzaju aukcjach i zawsze znajduje się ktoś zainteresowany, gotów do zapłacenia kilkakroć więcej niż jej rzeczywista wartość. Akcja, o której chcę napisać, dotyczyła zbiórki na odbudowę domu po pożarze w powiecie węgrowskim. Licytujących znów było kilkoro, ale od pewnego momentu na „placu boju” pozostało dwoje. Oboje to wychowankowie z moich grup. Uśmiechałam się widząc, jak się co kilka godzin wzajemnie przelicytowują. Ostatecznie wygrała Beata, a książka osiągnęła „dobroczynną” cenę w wysokości 200 złotych! Podobno jej jedenastoletni synek pochłonął lekturę w okamgnieniu. Bo interesuje się historią. To wielka radość dla mnie, również podwójna. A Robert, który „przegrał”, utrzymuje ze mną odtąd kontakt. Okazuje się, że jest… spadochroniarzem! Często obserwuję jego filmiki ze skoków oraz ciekawe zdjęcia. Zapowiedział nawet, kiedy ma zamiar wylądować na Rynku w Węgrowie oraz, że ja muszę tam wtedy być.

Opowieści takie mogłabym snuć bez końca, ale nie chcąc nudzić czytelników, na tym więc poprzestanę. Obowiązkowo dodam, że tylko praca, będąca jednocześnie pasją, może dostarczać takiego ogromu radości. Czego każdemu życzę.


zdjęcia z archiwum autorki (zdjęcie czarno-białe Michał Kurc)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok