DWORCOWA

Moja kochana ulico…
Od dworca dzieliły nas wtedy trzy przecznice,
a od śliwkowo-gruszkowych ogrodów nad rzeką…
tylko kilka płotów.
Dlatego przeskakiwaliśmy ceglany mur Dyrekcji Kolei,
i przekradaliśmy się przez luźne sztachety,
żeby piękna Brda przywitała nas wszystkim, czym miała.

I od razu mogliśmy się w niej zanurzyć,
lub choćby dotknąć.
Ręką, albo… piętą,
żeby sprawdzić jak bardzo jest chłodna
i czy da się w niej wykąpać.
I podziwialiśmy: barki, pękate szkuty, ładowne berlinki,
czasem wybałuszaliśmy oczy na obściskujące się pary w motorówkach,
albo na brodatych retmanów na długachnych sosnowych tratwach,
i na ich flisackie domki z ogniskami na wodzie…
A pod zasikanym przez piwoszy mostem Królowej Jadwigi
dumnie chwaliliśmy się swoją wędkarską zdobyczą: okoniami,
ale płotkami… już nie bardzo.
Za to byliśmy królami, kiedy, przypadkowo…
trafił nam się sandacz, nawet nieduży.
Na wędkę z leszczyny.

Moja kochana, najdroższa ulico,
nasza nauczycielko,
powiernico najskrytszych tęsknot,
i dotkliwych rozczarowań,
przeminęły całe epoki, a Ty – jesteś.
Chociaż nas już nie ma,
bo odeszliśmy daleko.
Albo w niebyt.
Nasza mała ojczyzno,
łaskawa moja ciotko i moich najlepszych kumpli,
ale też… najgorszych wrogów.
Dymiące kominy, szare podwórka, ciemne bramy,
odrapane mury,
które, w myślach, malowaliśmy kolorowymi marzeniami.
Twoje kamienice, pełne wojennych tajemnic,
i odpadające elewacje z reklamami pisanymi niemieckim gotykiem.
I rybna Brda, Twoja starsza siostra, z którą nigdy się nie spotkasz,
chociaż płynie przy Tobie od Twojego poczęcia …
Obie jesteście granicami moich pierwszych lat.

Ot, witryna przedwojennego szewca z naprzeciwka,
który robił eleganckie, wyglancowane buty na miarę…
i niedaleko: atelier starego fryzjera,
dla którego każdy ostrzyżony był „piętnaście lat młodszy”,
albo niewyobrażalnie pokłuty szpilkami, stary manekin
u krawca nicującego dla mnie przedwojenne garnitury mojego Taty.
(bo nie było nas stać na prawdziwe ubranie dla mnie).
I jeszcze ten gniewny pomruk tłumu w sklepie mięsnym „Bekon”,
bo nie było w nim…  nawet kaszanki.
Nawet na kartki.
Bo nie było w nim, właściwie nic.
Za to obok, w spożywczym, sprzedawali brązowawy słód buraczany,
z beczki, na wagę, żeby udawał sztuczny miód…
I żeby przypominał, że gdzieś tam, istnieje miód prawdziwy…

Co rano wiekowy, pamiętający kajzera, konny furgon,
ze skacowanym woźnicą na koźle, rozwożąc pieczywo,
budził nas zapachem chleba sączącym się w okna naszych kamienic.
Właśnie wtedy rodzice cierpliwie tłumaczyli,
że Bydgoszcz, to co innego, niż tamten Bromberg
i że domy przy Albert-Forsterstraße, stoją teraz przy Dworcowej.

A my, wczesno-powojenni,
byliśmy Indianami, muszkieterami, rycerzami, kowbojami…
nawet gangsterami.
Tylko nikt nie chciał być krzyżakiem, Niemcem…
I „rządziliśmy” Nią, naszą ulicą:
królowie, władcy, szeryfowie…
jak w powieściach i w kinie.
Nawet milicja nie miała pojęcia o naszych sprawkach.
Ale za to my nie mieliśmy wtedy pojęcia,
że jeszcze niedawno, w którejś z naszych kamienic,
(może w mojej?)
mieszkał Heinrich Böll,
późniejszy noblista.
Pisarz i antyfaszysta.
I wielu innych porządnych ludzi.

Tylko, że wtedy i on i wszyscy jego rodacy,
byli dla nas potworami,
parszywymi Niemcami, mordercami…
Wtedy.
Bo… chyba nie teraz i nie wszyscy.

My, z podwórek Dworcowej,
najczęściej laliśmy tych z Matejki i Lipowej.
Zwłaszcza tamtych zza Buga,
tych obcych, którzy przyszli ze Wschodu.
Bo nie wszystko rozumieliśmy z ich śmiesznej, śpiewnej mowy.
Naszymi bastionami były mury Dyrekcji Kolei i ogrody nad Brdą,
A wsparciem – sojusznicy z Marcinkowskiego, ze Śniadeckich,
albo z Sienkiewicza.
Rzadziej ze Zdun i z Chrobrego.

Za to tamci, wschodni, mieli sztamę ze swoimi ze Ślusarskiej,
gdzie było ich najwięcej,
i czasem dawali nam kość.
Jednak zaraz potem my też dawaliśmy im w dupę,
w uczciwych bitwach,
znaczonych fioletowymi siniakami.
Ale tylko do pierwszej krwi.
Honorowo.

Ale dziś, po tylu latach, wydaje się to śmieszne.
Bo niektórzy z nas właśnie wśród tamtych „obcych”
znaleźli później swoje żony.
A ich chłopacy spodobali się paru naszym dziewczynom…

I pomyśleć, że dziś, moja kochana ulico, skurczyłaś się,
do rozmiaru wąskiego, zwykłego deptaka.
Tramwaje, zamiast dźwięcząc po Tobie,
jadą po nowym moście…
A zaczarowana kamienica i odrapane podwórko przy Dworcowej 61,
gdzie zamknęły się moje pierwsze lata,
doczekały się wreszcie remontu.

Nad Brdą nie ma już ogrodów i aromatu wykradanych gruszek i śliwek.
I nie wróci tamten poranny zapach chleba, bo dawno się rozwiał.
Jak dym z berlinek i tratw.
Jak wszystko.
I nie ma już ani moich kumpli,
ani tamtych dziewczyn, naszych pierwszych westchnień,
pięknych sąsiadek, dojrzewających jak tamte owoce,
przed którymi puszyliśmy się, jak bohaterowie z kina.
Nie ma cudownych panien, które naszym drżącym rękom
łaskawie pozwalały muskać swoje owocowe ciała.
Bo nie żyją,
albo gdzieś tam, od dawna są babciami i prababciami.

Nas też już nie ma na Dworcowej.
Starość, jak robi to od wieków,
wszystkim nam, gdziekolwiek jesteśmy,
wystawia rachunek.

Ale nasza Dworcowa jest.
I będzie.

Jan Różdżyński

_________________________________________________________________________________________

Jan Różdżyński

Jan Różdżyński (rocznik 1952) – dziennikarz, publicysta, redaktor książek, wieloletni korespondent polskich mediów w Rosji i b. ZSRR, a także m.in.: redaktor naczelny tygodnika „Antena”, pełnomocnik Zarządu PAP ds. Serwisu Samorządowego PAP, organizator (jeden z wielu) Forum Ekonomicznego w Krynicy. Obecnie skupia się na próbach literackich o tematyce syberyjskiej i na zabawach z wnukami.