fot. z archiwum rodzinnego Autora – Leśny biwak
Automobiliści

Po sympatycznych wakacjach zaczął się nam czas intensywny. Małgosia w Brwinowie hołubiła Kasieńkę, a dwa dni w tygodniu miała na sztywno upchane – od południa do wieczora – lekcjami w Ognisku Muzycznym w Pruszkowie. Ja dojeżdżałem na zajęcia na uczelni, a między nimi (lub wagarując) dorabiałem w Studenckiej Spółdzielni Pracy „Uniwersitas”, bowiem moje stypendium, ufundowane przez Powiatową Radę Narodową w Skierniewicach i zakładające moją pracę w Służbie Rolnej Gromady Jeruzal, zsumowane z gosiną pensją, bardzo nie do końca zaspakajało potrzeby mającej się powiększyć rodziny. Tak więc w dni gosinej pracy często nie udawało mi się wrócić w porę do domu. Wówczas Gosia pąkowała Kaśkę do wózeczka i przekazywała mi ją na peronie.

Gazetę „Życie Warszawy” kupowałem w czwartki, ze względu na redagowany przez Stefana Bratkowskiego dodatek „Życie i Nowoczesność”, któremu mój rozwój intelektualny wiele zawdzięcza. Natomiast kiedyś, w „Ogłoszeniach drobnych” w dziale „Sprzedam samochód” znalazłem Skodę „Zośkę” za bardzo niewielkie pieniądze. Ogłoszenie rozpaliło tlące się we mnie pragnienie posiadania samochodu, ale pieniędzy – nawet tych bardzo niewielkich – nie miałem. Zaś zanim dogadałem się z Ciocią Zosią, że ona nam pożyczy, a ja w wakacje wymaluję (malowaniem cudzych mieszkań) stosowne pieniądze, Skoda została sprzedana. Natomiast rozbudzone pragnienia zostały. Więc w najbliższą niedzielę zapakowaliśmy Kasieńkę do wózeczka  i październikowy spacer zaliczyliśmy zwiedzając giełdę samochodową na Okęciu. Wypatrzyliśmy leciwego „Garbusa” za pieniądze również niewielkie, ale dwa razy większe od tych za Skodę. Wróciliśmy do Brwinowa zaopatrzeni w adres właściciela, a w tygodniu udaliśmy się na dalsze negocjacje z Ciocią Zosią. W efekcie staliśmy się właścicielami bladoniebieskiego Volkswagena, którym pojechaliśmy wraz z miesięcznym Piotrusiem na Wigilię i Święta do Radomia. Jednak w Radomiu autku rozleciał się silnik i do Brwinowa wróciliśmy koleją.
Korzystając z przerwy semestralnej, zostawiłem Gosię z Piotrusiem w Brwinowie, a z Kasią pojechałem do Radomia, gdzie zaopiekowały się nią babcia z ciocią. Ja zaś zaciągnąłem autostopem Garbusa do Białobrzegów, gdzie mój nauczyciel z Technikum prowadził warsztat samochodowy. Jako niedoświadczony kierowca podróż miałem wysoce stresującą, bowiem ciągnący mnie, na krótkim sznurku, ciężarowy Jelcz grzał 80-tką, a ponadto na każdym nieomal przystanku ostro hamował i zabierał lub wysadzał łebków. Jednak dojechałem szczęśliwie, a potem co dzień przyjeżdżałem do warsztatu, by pod okiem doświadczonego mechanika rozkręcać, a potem skręcać silnik. Przed rozpoczęciem ostatniego semestru udało się wrócić naprawionym autkiem do domu, gdzie zastaliśmy półżywą Małgosię. Bowiem Piotruś konsekwentnie odmawial maminego cycka, i głodny darł się na okrągło. Dopiero po dwóch tygodniach takiego cyrku półprzytomna ze zmęczenia mama pobiegła do apteki po mleko w proszku. I to było to: wybredny smakosz wreszcie się najadł i zasnął.

W związku z zaciągniętym długiem samochodowym tudzież nieprzewidzianymi wydatkami na samochodu reperację, ostatni semestr studiów obfitował w wagary, spędzane na pracach w „Universitasie”. Zakończył się zaś wielkim malowaniem opisanym w odcinku „Egzamin z różą”. A równolegle rozwijała się przygoda z panią docent Marszałkowicz, wymagająca odrębnego  opowiadania, które niebawem nastąpi. Tak czy siak, w czerwcu ‘73 odbyła się w Auli Kolumnowej SGGW uroczystość, w czasie której otrzymałem dyplom, zaś szanowne audytorium, zamiast słuchać Jego Magnificencji, zaaferowane było Kasią i Piotrusiem, którzy uskuteczniali wycieczki pod rzędami krzeseł.

Tak więc na wakacyjną włóczęgę ‘72 wyruszyliśmy niczym Jaśniepaństwo. Gosia po urlopie macierzyńskim

Poranna toaleta przed lustrem z samochodowej szyby

wróciła do pracy w pruszkowskim Ognisku Muzycznym, ja od października zaczynam pracę na SGGW – dochody więc mamy ustabilizowane. Mamy gdzie mieszkać i mamy własnego Volkswagena. Bambetli mieściło się do niego znacznie więcej niż kiedyś do plecaka, ale i tak  na tylnej kanapie miejsca wystarczyło tylko dla Kasieńki. Zawiniątko z Piotrusiem umieściliśmy więc we wnęce pod tylną szybą, a jego wózeczek przysznurowałem do kratki wentylacyjnej na klapie silnika. Tak zajechaliśmy do Aleksandrowa, gdzie rodzina Gosi po raz kolejny koczowała w internacie szkoły rolniczej, by dojeżdżać do Ciechocinka na basen, tężnie i inne uzdrowiskowe specjały.

Powrót do Fińskiego Domku. Kasieńka jest już dziecięciem samoobsługowym

Tam zabawiliśmy się w kukułki; podrzuciliśmy dziatwę dziadkom i urwaliśmy się na tydzień, pobyczyć się w lesie nad jakimś kujawskim jeziorkiem, którego nazwy i lokalizacji już nigdy nie docieknę.




Wojciech Więckowski