__
Z górki na pazurki

Mamy śnieg, mróz i zimowe ferie szkolne. Jednak mam wrażenie, że dziś dla dzieci nie ma to większego znaczenia. Kiedyś zima była dla nas wielkim i żywiołowym wyzwaniem. Radosnym wyzwaniem!

Nie mieliśmy ubrań i obuwia chroniącego przed mrozem, wiatrem i śniegiem, a mimo to uwielbialiśmy zimę i to, co ze sobą niesie. Jeśli chodzi o buty, to rodzice zapewniali nam… walonki! Kto dziś zna takie obuwie? Uformowane z mocno zbitej, sfilcowanej owczej wełny, były dopasowane do nogi, miały wyższą cholewkę w czarnym kolorze. Zakładało się na nie odpowiednio większe, płytkie gumowe kalosze. Walonki miały tę zaletę, że nigdy nie przemakały. Nie wyglądały zbyt pięknie, ale za to były bardzo ciepłe i wygodne. Szczęśliwe to dziecko, które mogło brnąć w walonkach po wysokim śniegu. Pamiętam, jak kiedyś pojechałam furą ze swoim tatą do innej wioski, aby zamówić aż pięć par takich butów w różnych rozmiarach, dla każdego dziecka w rodzinie.

Ubrania wiejskich dzieci też były podobne do siebie. Najczęściej szyte na miarę. U krawcowej podczas przymiarek mama zawsze dbała o to, by odzienie było uszyte „na wyrost”. Najczęściej były to paltka na podbiciu z waty lub watoliny. Najstarsi chłopcy nosili kurtki. Nasze palta miały kołnierze obszyte zajęczym lub sztucznym futerkiem, które zazwyczaj odpruwano na wiosnę. Mieliśmy szaliki, czapki, rękawice i skarpetki zrobione na drutach z resztek wełny, a na głowach również chustki. W największą zawieruchę matki okręcały nas dodatkowo dużymi chustami, krzyżując je pod pachami i wiążąc na plecach. O, wtedy to już byliśmy okutani! Tak się to u nas nazywało.

Tak wyekwipowani ruszaliśmy na podbój zimy. Każde wyjście na dwór nie tylko po to, by maszerować do szkoły, było wielką uciechą. Czymś, co do dziś przyprawia o lekki dreszczyk emocji. Najprostszą rozrywką było ślizganie się na każdej pokrytej lodem dróżce, zamarzniętej kałuży czy dobrze udeptanym śniegu. Tutaj liczyło się tylko, kto dalej ujedzie na nogach,  nie zatrzyma się i nie przewróci. Niektórzy dochodzili w takiej jeździe do perfekcji. Rodzice patrzyli na nasze zawody niechętnie, nie tyle w trosce o bezpieczeństwo, co o zdzierane podeszwy butów. Choć nieraz fikaliśmy koziołki, aż ziemia jęczała, nikt się nie mazgaił, ale szybko wstawał, otrzepywał ze śniegu i ślizgał się dalej.

Kiedy padał mokry śnieg, lepiliśmy bałwana. Po utoczeniu trzech śniegowych kul różnej wielkości, ustawialiśmy jedną na drugiej. Dwa węgielki tworzyły bałwanowe oczy, marchewka nos, a usta malowaliśmy sokiem z buraka. Na głowie koniecznie stary garnek, w bok wciśnięta zużyta miotła, zwana drapakiem. W ostateczności mogła to być rosochata gałąź. Inne węgielki imitowały guziki. Potem pilnowaliśmy swojego bałwana, aby go ktoś zawistny nie rozwalił zbyt szybko.

Kiedy śnieg dobrze się lepił, obowiązkowa była zabawa w śnieżki. U nas mówiono o nich gałki. Nie przepadałam za tą zabawą, bo dziewczyny nie tylko obrywały śnieżkami. Chłopcy nacierali nam śniegiem buzie i szyje, a nawet wciskali śnieg za koszule, czasem doprowadzając do płaczu wytarzaną w śniegu ofiarę. Jednocześnie zaś czułyśmy podskórnie, że to najbardziej lubiane koleżanki były w taki sposób wyróżniane. Dziś te wspomnienia budzą we mnie wzruszenie i sentyment.

Jeśli śniegu napadało bardzo dużo, przekopywaliśmy w nim tunele, wydeptywaliśmy dróżki,  brodziliśmy po wysokich zaspach, nurzaliśmy się i kotłowali w głębokim śniegu. Formowaliśmy bryły, z których budowaliśmy igloo. Dostarczało nam to mnóstwo radości. A kiedy warstwa śnieżna pokryła się twardawą skorupką, nie przegapiliśmy okazji, aby zrobić orła. W pozycji leżącej i w rozkroku, z rozrzuconymi na boki rękami należało nogami i ramionami rozgarniać śnieg. Wzór odciśnięty na śniegu rzeczywiście bardzo przypominał orła z polskiego godła. Wyczytałam też, że w innych miejscach nazywano ten wzór aniołem.

Największą frajdą było jednak zjeżdżanie z każdej śniegowej górki. U nas za wsią była taka naprawdę wysoka i trochę niebezpieczna. Niejeden nos został tam rozbity, usta rozcięte, a kolana i dłonie otarte do krwi. Ale „górka u Bolków” każdej zimy była oblegana, zwłaszcza podczas ferii szkolnych oraz w niedzielę.

Wtedy mało kto miał własne sanki. Te, które robili nasi ojcowie, były toporne, ciężkie i miały słaby poślizg. A i tak posiadali je tylko nieliczni. Na szczęście w naszej podstawówce można było wypożyczyć prawdziwe saneczki, lekkie i zwinne. Korzystaliśmy z tego ochoczo i często.

Wyjście na górkę było niemalże świętem. Tam zawsze była zgraja dzieciarni, ale wszyscy karnie ustawiali się w kolejce do zjazdu. Marzliśmy wprawdzie, ale umieliśmy się rozgrzewać, mocno tupaliśmy nogami i energicznie wymachiwaliśmy rękami. Trochę pomagało. Gdy nadchodziła nasza kolejka, na sankach siadały dwie osoby i szybko zjeżdżaliśmy z górki. Zjazd często kończył się wywrotką. Potem ciągnęło się sanki pod górkę, aby ponownie odstać swoje w kolejce. I tak przez parę godzin. Do domów wracaliśmy o zmierzchu, przemarznięci, przemoczeni, ale szczęśliwi. Rodzice szybko obwieszali piece naszymi rękawiczkami i skarpetami, aby zdążyły wyschnąć do jutra. A nas usadzano przy gorących kaflach, abyśmy się rozgrzali i uchronili przed chorobą .

Z mniejszych górek, z zasp śnieżnych, zjeżdżaliśmy nie tylko na sankach. Pomysłowi chłopcy wypychali worki sianem lub słomą, tworząc coś na kształt siennika. Był to „pojazd” lekki, poręczny, miękki i z dużym poślizgiem. Niestety, worki szybko się rwały. Dłużej wytrzymywały worki po nawozach z grubej folii. A kto nie miał ani sanek, ani worka zjeżdżał po prostu na… pupie! Na pewno trochę mu zmarzła, ale i tak więcej obawy rodził lęk przez rozdarciem gatek.

Bardzo nieliczni posiadali łyżwy, a narty były we wsi tylko jedne. Pamiętam, że były  one wystrugane z drewna, podkute metalowymi płozami, a przywiązywano je do trzewików skórzanymi trokami lub sznurkami. Wielu zazdrościło szczęśliwcom, ale ja bałam się tego sprzętu. Czasem, choć rzadko, zdarzało się, że dorośli chłopcy urządzali tak zwaną krętawę. W dziurę w lodzie na stawie wbijano drąg, a do niego mocowano poziomo długą żerdź. Do jej  końca doczepiano sanki. Jeden chłopak wprawiał konstrukcję w ruch i rozpędzał przy tym sanki. Powstawała karuzela. Ci na sankach musieli się mocno trzymać, bo kręciło się naprawdę szybko. Gdy puściło się żerdź, sanki ślizgały się jeszcze daleko po stawie, a często  wywracały na lodzie. Ci, którzy na nich siedzieli, wpadali do wody. Było to niebezpieczne i nie dla bojaźliwych. Ja jedynie obserwowałam tę zabawę z pewnej odległości.

Oprócz tego chłopcy, w tym i moi bracia z kolegami, grywali na lodzie w hokeja. Nie mieli sprzętu. Kije strugali sami, krążek wycinali z gumy lub z drewna i ganiali za nim do utraty tchu.

Czasem jakiś dorosły woźnica się zlitował i urządził nam kulig. Wtedy do dużych sań ciągniętych przez konie doczepiano szereg dziecięcych saneczek z wieloma małymi pasażerami. Woźnica jeździł saniami dookoła wsi, a czasem nawet do sąsiedniej wioski. Uczestniczyć w takim kuligu, to dopiero było szczęście! Choć była niejedna wywrotka, zwłaszcza na zakrętach, każdy się radował tą zimową rozrywką.

Tak właśnie jeszcze kilka dekad temu szkolna dziatwa i młodzież spędzała zimą wolne dni oraz popołudnia. Obecnie zimowe harce w plenerze nie cieszą się wielkim powodzeniem. Być może jedną z przyczyn jest brak zimowej aury. Ale nawet jeśli porządnie posypie i przymrozi, to ducha tamtych czasów, ówczesnych zabaw jak i radości z nich płynących nie sposób już odtworzyć.

(fot. pixabay.com)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok