Choroby istniały zawsze i zawsze próbowano je leczyć mniej lub bardziej skutecznie. Przywoływano na pomoc zdobycze medycyny, zwracano się ku metodom naturalnym, a nawet ku… okultyzmowi, czy też szukano pomocy u znachorów! Wszystkie te sposoby stosowano na wsi w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Czyli w okresie, na który przypadło moje dzieciństwo.

Na wiele przypadłości stosowano zioła, soki i nalewki. Na przykład stany gorączkowe leczono sokiem z malin, naparem z lipy czy rumianku. Ten ostatni był dobry na dolegliwości żołądkowe, podobnie jak dziurawiec, mięta i sok z czarnych jagód. Pomagać miała również wódka z pieprzem. Używano też soku z jędrnych liści aloesu, dlatego w większości domów hodowano go w doniczkach. Kiedy bolało ucho, wkładano wacik zamoczony w olejku kamforowym albo spirytusie. Z braku spirytusu używało się perfum. Oczy przemywano naparem z rumianku. W przypadku kłopotów z układem moczowym należało robić nasiadówki na naparze wody z sianem. Na bóle kostne i stawowe używano okładów i smarowideł z gęsiego lub zajęczego smalcu, ale też i z różnych składników roślinnych. Babcia Olesia nacierała kolano świeżą pokrzywą, która podobno „wyciągała” chorobę. Nawet patrzeć na to nie mogliśmy! Raz, uzyskawszy od kogoś wątpliwą poradę, natarła kolano zmiażdżonym kwiatem jaskra. Oj, co się wtedy działo! Pieczenie było nie do zniesienia, więc zdarła czym prędzej niefortunny opatrunek. Naszym oczom ukazał się przeogromny pęcherz uniesionej skóry, bolesny i galaretowaty. Jeszcze długo potem babcia cierpiała.

Nawet dzieci wiedziały, jak wyglądają lecznicze rośliny. Na przykład ta, której sok leczył kurzajki, a miało je wtedy prawie każde dziecko. Potrafiliśmy ją samodzielnie znaleźć oraz zastosować. Po prostu należało przełamać łodyżkę, z której wylewało się mleczko pomarańczowego koloru. Smarowało się nim obficie brodawkę i co jakiś czas tę czynność należało powtórzyć. Szukaliśmy liści podbiału, by przykładać je na ropiejące owrzodzenia. Kiedy ktoś się skaleczył, przyklejaliśmy do rany pośliniony liść babki. Umieliśmy także opatrzyć własne rany. Okładaliśmy je listkiem babki i przewiązywaliśmy trawą. Dzieci były wtedy nad wyraz dojrzałe i roztropne w leczeniu swoich dolegliwości. Rozbicie kolana, zadrapania, a nawet większe zranienia były na porządku dziennym. Nikt z nas się tym specjalnie nie przejmował, a już na pewno nie biegł z płaczem do mamy. Bo ta, zdenerwowana, mogła jeszcze nakrzyczeć albo gorzej – mogła nie pozwolić wyjść na podwórko! Tak więc lepiej było drobnymi urazami nie zaprzątać głowy rodzicom.

W przypadku bólu krzyża stosowano nacierania różnymi specyfikami, oklepywania, gorące okłady. Jeśli kogoś dłużej bolała głowa, szyja, kark, ratunkiem miało być okadzanie. Służyły do tego zioła z wianków poświęcanych w kościele na zakończenie Oktawy Bożego Ciała. Do rozżarzonych węgielków na metalowej szufelce dosypywano zioła, lecz nie wiem jakie i w jakich proporcjach. Znane one były tylko dorosłym. Taki rytuał był nawet przyjemny, gdyż rozchodziło się wokół miłe ciepełko i jeszcze przyjemniejszy zapach. Kadzenie miało pomagać przede wszystkim na dolegliwości „od zawiania” oraz u dzieci „od przestrachu”. Metoda była naprawdę skuteczna. Nie od rzeczy się mówi, że wiara czyni cuda.

Tak jak wszędzie, na wsi również byli ludzie niepełnosprawni, a posiadanie sprzętów ortopedycznych było wyjątkiem. Okulary mieli nieliczni, wyłącznie do czytania, a czytano głównie modlitwy z książeczki do nabożeństwa. To, że starsi niedowidzą, było czymś normalnym. Dlatego bez szemrania nawlekało się babci igłę, wiązało lub rozsupływało nici czy węzełki. Niesłyszący pozostawali głusi i niemi. Znałam dwie takie osoby z sąsiedniej wioski. Stanowiły one dla nas tajemnicę i jednocześnie baliśmy się ich. Chromy lub stary podpierał się zwykłym, ostruganym kijem. Laski posiadali tylko miastowi, jak na przykład dwaj bracia mojej babci, przyjeżdżający w odwiedziny z Warszawy. Oni z laseczkami wyglądali dystyngowanie, gdy dostojnie paradowali przez całą wieś. Jeśli ktoś był niechodzącym kaleką, siedział w domu, obłożnie chory pozostawał w łóżku. Rzadkością było też posiadanie kul, ale w mojej małej wsi było aż dwóch takich mężczyzn. Jeden poruszał się o dwóch kulach, drugi przy pomocy tylko jednej. Natomiast w całej parafii był jeden człowiek poruszający się na prostym wózku inwalidzkim. Można było go zobaczyć na ulicy pod kościołem, zwłaszcza w odpust. Był to młody chłopak, którego ciągnęło do towarzystwa. Kiedyś pojawił się nawet w naszej wsi. Dla ciekawskich dzieci był obiektem do nieco wstydliwego i mało dyskretnego przypatrywania się.

Często zdarzały się inne urazy. Nie przypominam sobie nikogo ze złamaną kończyną, bo częściej zdarzały się zwichnięcia. Te należało nastawić. W okolicy było kilku mężczyzn potrafiących tego dokonać, więc to ich wówczas przywoływano. Poszkodowany najpierw musiał doznać straszliwego bólu przy naciąganiu i nakierowywaniu kości do stawu. Wrzeszczał wtedy lub głośno przeklinał. Lecz jeśli ten zabieg się udał, ulga następowała natychmiast. I miejscowi umieli więc czynić cuda!

Dużą popularnością nie tylko w mojej wsi, ale w szeroko pojętej okolicy, cieszyła się znana szeptucha z Orli. Od nas to tylko jakieś dwadzieścia parę kilometrów, a więc drogę w obie strony można było pokonać furmanką lub rowerem, a także autobusem. O tej „babce z Orli” mówiono półgłosem, traktując temat jako „zakazany”. Prawdopodobnie dlatego, że Kościół Katolicki sprzeciwiał się tym praktykom. Szeptano wszakże, że nawet księża i lekarze w trudnych sytuacjach udają się do szeptuchy. Istniał podział na tych, którzy „wierzą tej z Orli” i takich, co wyśmiewają i machają ręką. Moja mam była tam jeden raz, ale pozostała niedowiarkiem, bo to jej nie pomogło. Jednakże sama znam sporo przypadków podleczenia, a nawet natychmiastowego i wręcz cudownego wyzdrowienia. Dziś już rozumiem ten mechanizm, ale wtedy wprawiał w osłupienie. A szeptucha do dzisiaj jest ciepło wspominana.

Do lekarzy udawano się rzadko. Zwykle wtedy, gdy poważna choroba była już w zaawansowanym stadium. Z czego to wynikało? W PRL-u powszechna i bezpłatna opieka medyczna dla ludności wiejskiej praktycznie nie istniała aż do 1972 roku, kiedy wszystkich rolników objęto ubezpieczeniem zdrowotnym. Do tego czasu, a więc przez ponad ćwierć wieku od zakończenia wojny, ludność wsi nie korzystała z systemu państwowych świadczeń zdrowotnych dla rolników indywidualnych. Lekarz i leczenie kosztowały i to był główny powód niekorzystania z tych usług. Chłopi musieli więc sobie dawać radę inaczej. I potrafili to robić.

Dziś wszyscy możemy korzystać z terapii z użyciem stosownych leków i aparatury, dostępne są sprzęty ortopedyczne i rehabilitacyjne, ale z drugiej strony to bardzo dobrze, że medycyna ludowa znów powraca do łask.

(foto: pixabay)

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok