Pośród książek na półce ten egzemplarz wyróżnia się pokaźną objętością i jaskrawym turkusowym kolorem. Jedyny taki album, co nie zawiera zdjęć ani żadnych kolekcjonerskich eksponatów. Zawiera za to historię kilku lat z życia dziewczyny, którą byłam wiele lat temu. Historię wciąż żywą, choć… zasuszoną w kwiatach.

album

Przeglądam album
zasuszonych kwiatów młodości
sprzed wielu lat –
niewiarygodnie odległy świat![…]

Nie jest to zwykły album. Gdyby nie jego sentymentalna zawartość, już przed wieloma laty trafiłby do śmietnika. Nie stanowi żadnej wartości przyrodniczej ani estetycznej. Zasuszone rośliny dawno obumarły, zmieniły barwy… Nie są ani ładne, ani ciekawe. Tylko dla mnie są bezcenne, bo stanowią swoisty zapis, który można określić mianem kroniki serca. Wywołują lawinę wspomnień.

[…]wszystkie kwiaty zebrane tą samą dłonią
ręką co nie mogła zostać przy mojej
– to wciąż jeszcze boli?[…]

Zbyszka spotkałam ponad czterdzieści lat temu pewnego wieczoru w akademiku, gdy odbieraliśmy plecaki w przeddzień wyjazdu na wiosenny rajd w Bieszczady. Jedno przypadkowe spojrzenie spod okularów raziło mnie jak piorunem, sparaliżowało i zwaliło z nóg. A w błękicie jego oczu utonęłam jak w otchłaniach oceanu! I pozostawałam w tych niespokojnych odmętach przez dziesięciolecia…

na szczycie Babiej Góry

W góry wyjechaliśmy drugiego marca, a tam utrzymywała się jeszcze najprawdziwsza zima. Rajd był bardzo trudny, nie tylko zresztą dla tak niewprawionej turystki, jaką naówczas byłam. Brnęliśmy w głębokim śniegu na Połoninę Caryńską, chwilami zapadając się po pas. Trwało to cały dzień. Janek i Marlena z Warszawy ratowali nas przed zamarznięciem łyczkiem herbaty z termosu, zaprawionej spirytusem. Ciemną nocą, zmordowani, zziębnięci i przemoczeni, dotarliśmy do Koliby – góralskiej chaty, służącej jako noclegownia dla studentów. Byłam tak zmęczona, że nie miałam ochoty na rytualnego grzańca po kolacji. Wyciągnięto mnie jednak. On grał na gitarze, pozostali śpiewali. Większość piosenek słyszałam po raz pierwszy, bo to kawałki typowo na wędrówkę, a ja byłam turystką zaledwie raczkującą. Dopiero się poznawaliśmy. Na tej wyprawie był tylko śnieg, żadnych kwiatków do zasuszenia. Ten pierwszy nie pojawił się w Bieszczadach. Tak oto wkroczyłam w magię wypraw pieszych z plecakiem, połknęłam bakcyla włóczęgostwa, głównie górskiego. W drodze powrotnej, w pociągu – coraz bardziej rozśpiewani – już umawialiśmy się na następny rajd, za dwa tygodnie. To był początek tej odysei.

„Człap po śniegu”, bo tak się nazywał kolejny wypad, to znów nie łatwa wędrówka polnymi drogami w nieustającym deszczu. Kawałek gzymsu zabranego wtedy z rozpadającego się pałacyku w Patrykozach wyrzuciłam dopiero w wakacje, gdy brat opróżniał dom rodzinny do kapitalnego remontu. W tej samej szufladzie znajdował się również duży płat brzozowej kory z jakimś napisem od Zbyszka – dar najcenniejszy! Podobnie traktowałam odłamki skał ze wspólnie osiąganych górskich szczytów. Choć robić tego się nie powinno, on zwykł mi odłupywać takie pamiątki. Chyba nie wiedział, że później potrafiłam je… całować i przytulać? Ale że zachowywałam i zawoziłam do domu, o tym był przekonany. A ja? Wtedy już byłam pewna, że będę chodzić, maszerować, wspinać się, schodzić – towarzyszyć mu zawsze i wszędzie. Wiernie. Z nim, za nim, obok niego…

znaczek z rajdu „Apeks 78″

Nasz kolejny wypad w góry to znany naówczas studencki Rajd „Apeks`78”, który rozpoczął się dla nas na stacji Ustroń Polana w Beskidzie Śląskim. Tym razem pożyczyłam odpowiednią kurtkę, zabrałam dobre buty, więc wędrowało się o wiele lżej. Chociaż noc spędzona na plecakach w korytarzu pociągu dała nam się we znaki, byliśmy jednak młodzi. I znów całodzienna wędrówka. Nie każdy potrafił utrzymać tempo. Ja zawsze robiłam wszystko, aby być czołówce. Bo tej przewodził on! Tym razem jednak, gdy zaczęło się zejście, poprosił, abyśmy we dwójkę poszli na końcu. Bo chce ze mną podyskutować. To zapoczątkowało erę naszych nieustających dysput – niemalże rozpraw filozoficznych. Uwielbiałam je z kilku przyczyn. Poza tą oczywistą, był też to człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, wielkiej erudycji i nietuzinkowej osobowości. Czy można sobie wymarzyć lepszego rozmówcę? 

Wędrowaliśmy więc, gawędząc na wiele tematów. Opowiadał mi o spotykanych akurat roślinach, jednocześnie nazywając każdą tak po polsku, jak i po łacinie. Ogromnie mi to imponowało. Ale podziwiał też małe ośnieżone świerczki, huczące wodospady i szemrzące strumyki. Zatrzymywał się przy każdym ciekawszym okazie przyrody, by się nim zachwycać. To właśnie wtedy zerwał dla mnie jakiś nieznany górski kwiatek „na pamiątkę wspólnej wędrówki”, jak to sam określił. Zdaje się, że oboje poczuliśmy wtedy lekkie zażenowanie. Ale moje serce szalało ze szczęścia. Kwiatek zawieziony do akademika, mocno sfatygowany podróżą, zasuszyłam. Choć był chyba z gruboszowatych i do zasuszenia wcale się nie nadawał. Nieświadomie zapoczątkowałam zbiór roślinek, zrywanych dla mnie przez druha ze szlaku, kolekcję wciąż się rozrastającą.

Nastąpił w moim życiu intensywny czas turystyki. Owszem, pokochałam i góry, i wędrówki. A szczególnie gitarowe granie Zbyszka i nasz wspólny śpiew. I te noce przy ognisku, i wspólne doczekiwanie wschodu słońca. Ale jednym z najbardziej widocznych śladów naszej znajomości są właśnie te zasuszone w albumie kwiaty.

mirt i gałązka cisu

Takich wspólnych wypraw – rajdów, zlotów, obozów i biwaków, ale też wypadów prywatnych – było potem wiele. Przywoziłam z nich już zwyczajowo zasuszoną roślinność, by uzupełniać mój serdeczny album. Zbiór nie zawierający ani listeczka, który by pochodził od kogoś innego. Tylko kwiaty zerwane jego ręką, które otrzymywałam w dowód… no właśnie – czego? Przyjaźni?

Oto jeden z bliższych wypadów, harcerski rajd do Serpelic. Nie byłam harcerką, ale on mnie zabierał wszędzie. Trzy doby pod namiotem w chłodzie pierwszych majowych dni, nad wodą. Przez całe te noce cudownie kląskały słowiki, szumiał las i szemrała rzeka. Bez przerwy płonęło ognisko, a pośród tych cudów natury rozbrzmiewał nasz śpiew. Podczas zbierania suszu do ognia Zbyszek znalazł w lesie mizerniutki kwiatek – leśny fiołek i podarował mi jako tej, która jest ostatni raz na wspólnym rajdzie. Tak się wtedy wydawało, bo zmieniałam akurat uczelnię. Jak bardzo się jednak myliliśmy!

Drugiego dnia zaprosił mnie na długi spacer brzegiem Bugu. Reszta zaniemówiła, bo przecież mógł zabrać każdą inną… Podkochiwała się w nim bowiem co druga dziewczyna. Zawsze była kolejka chętnych do towarzyszenia mu. Od pewnego czasu ja byłam tą, którą zabierał prawie wszędzie. Czułam się wyróżniana i szczęśliwa. Gdy tak szliśmy podmokłą łączką, nagle zauważył wyjątkowo okazałe kaczeńce. Bez wahania dobrnął do nich, narwał całe naręcza i wręcz zarzucił mnie nimi. „Jak Toliboski” – zdążyłam przywołać na myśl symboliczną scenę z filmowej adaptacji znanej powieści. A serce wywijało koziołki! Wracaliśmy do grupy, która dała odczuć, że dostrzegła ten niecodzienny obrazek. I te kaczeńce na długich łodygach, których nie spotkałam nigdy potem. Jedna z dziewcząt wyrażała nawet głośno pretensję, że nie zabraliśmy jej ze sobą. Lecz on nie zawracał sobie głowy takimi uwagami. Kwiaty te oczywiście są także w moim albumie. Jak i parę innych roślinek z tego wyjazdu. Kaczeńce doczekały się nawet wiersza:
[…]
przypomniały mi się kaczeńce
takie niespotykanie długie
których całe naręcza
zrywałeś wtedy dla mnie
nad Bugiem
[…]
ale te znad Buga kaczeńce
jeszcze teraz żółcieją
w kuferku mojego serca
– pamięci
[…]
zdjęcia z archiwum autorki

Cdn.

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok