Zamienił stryjek siekierkę na kijek

W październiku ‘71 zacząłem pracę na SGGW. Zostało mi przydzielone prowadzenie ćwiczeń w kilku grupach, oraz byłem zobowiązany uczestniczyć w kursie dydaktycznym. Na kursie tylko zajęcia z psychologii były na tyle ciekawe, że zaszczycałem je swoją obecnością. Pozostała część kursu była prowadzona w konwencji antyprzykładu – jak nie należy prowadzić dydaktyki. Zignorowałem więc ją bezczelnie, co szczęśliwie nie przyniosło przykrych konsekwencji, bowiem po stażu Szefowa zatrudniła mnie nie jako asystenta dydaktycznego, lecz naukowo – dydaktycznego, co dało mi dwie korzyści. Miałem mniejsze pensum, zaś dział kadr nie musiał, albo zapomniał wyegzekwować ode mnie zaliczenie kursu.
Od Szefowej otrzymaliśmy jeszcze jeden bonus – zatrudniła Małgosię na etacie technicznym. Mając warszawski meldunek, załatwiliśmy żłobek i przedszkole, mieszczące się szczęśliwie w jednym budynku, i to przy trasie, którą Garbusem jechaliśmy z Brwinowa na Ursynów. Jednak szczęście trwał krótko. Po tygodniu czy dwóch, gdy Gosia w szatni rozbierała Kasię, z sali wyszła wychowawczyni. Na jej widok Kasia rzuciła się na oślep do ucieczki i omal nie rozpłaszczyła na ścianie. Mama ubrała więc ją z powrotem i pojechaliśmy we trójkę do Instytutu. W pokoju, gdzie pracowało nas chyba z osiem osób, Kasia dostała papier, ołówki i cichutko sobie rysowała. W pewnej chwili zażądała nocnika, a w czasie tego śmierdzącego posiedzenia do pokoju weszła Szefowa. Zastygliśmy w niepewności, zaś Pani Docent podbiegła, klęknęła przed nocnikiem i rozpoczęła konwersację.

Tak więc Małgonia musiała zrezygnować z drugiego etatu i pozostały jej tylko dwa mordercze popołudnia w pruszkowskim Ognisku. Ale dalszy bieg wypadków i tak by tą rezygnację wymusił, bowiem Garbus kategorycznie odmówił dalszej współpracy.
Wędrując codziennie między domem a stacją PKP w Brwinowie zauważyłem, że na narożnym podwórku stoi coraz to inny Garbus. Wyczuwając fachowca, zaszedłem kiedyś poradzić się w kwestii mojego starocia. I tak zaprzyjaźniłem się z Leszkiem – pasjonatem Garbusów. Jednak jego wycena naprawy zdecydowanie przekraczała nasze możliwości.  Ale Leszek miał pomysł; jego szef poprosił go właśnie o zutylizowanie jego „Syrenki”. To był zabytkowy egzemplarz – model 101, 58-my numer ramy, jeszcze z „kurołapem”, czyli drzwiami otwieranymi od przodu ku tyłowi. Leszek zaproponował, że ja mu pomogę przy remoncie, a potem wymienimy zepsutego Garbusa na zrewitalizowaną Syrenkę.

Tak więc Gosi życie toczyło się między dziećmi w pruszkowskim ognisku a dziećmi w brwinowskim domu. Zaś moje między Instytutem i zajęciami na Ursynowie, garażem Leszka a domem z Gosią, dziećmi i dodatkowymi atrakcjami.

Gosia z dziatwą w brwinowskim ogrodzie

Drewniana brama na naszą posesję, która pamiętała jeszcze Zamach Majowy i Sanację, rozpadła się definitywnie. Namówiłem więc wuja Stasia, który wziął na siebie obowiązki gospodarza domu, do zakupienia w brwinowskim GS-ie stosownej ilości 6-cio metrowych kątowników.  Załadowaliśmy je na rozprzęgnięte „przodek” i „zadek” ogrodniczego wózeczka na żelaznych obręczach i przyciągnęliśmy do domu za wujowym „Moskwiczem”. W piwnicy wpiąłem mufę w elektryczną instalację hydroforu i podłączyłem do niej spawarkę, pożyczoną od zaprzyjaźnionego ogrodnika. Solidna, metalowa brama stoi w Brwinowie do dziś.
Przy okazji w GS-owskim złomie wypatrzyłem cienkościenne rurki stalowe. Korzystając z obecności spawarki wyrychtowałem z nich bagażnik. Jak szaleć to szaleć – przykrywał cały dach zrewitalizowanej Syrenki.

Wojciech Więckowski