Większość z nas zna przysłowie mówiące, że „miłe złego początki, lecz koniec żałosny”. Poznajcie opowieść o pewnych niefartownych startach w życie akademickie sprzed czterdziestu lat i wiele razy później. 

indeksy studenckie

Życie obeszło się ze mną po swojemu – nietypowo. Moja maksyma zabrzmiałaby tak: fatalny start, lecz finał znakomity. Rzecz dotyczy rozpoczynania studiów. 

27 czerwca mija czterdzieści lat od dnia, w którym obroniłam swoją pracę magisterską. To powód do wielu refleksji. Dzisiaj opowiem tylko o jednym aspekcie, który trudno wytłumaczyć. To pechowy początek na każdym akademickim schodku. Całą serię falstartów trudno uznać za przypadek. Może to jakiś znak? Na wieczorze integracyjnym w akademiku nasz jedyny męski „rodzynek” Mariusz prorokował, że zapewne wróży mi to doskonałe zakończenie. Nieskromnie dodam, że jakby na przekór początkowemu fatum, na każdym dyplomie końcowym jest ocena bardzo dobra.

 W czym tkwił pech towarzyszący każdemu startowi? W czerwcu 1976 roku siedziałam w domu obłożona książkami i notatkami, gdy listonosz przyniósł dużą przesyłkę, zawierającą… całą dokumentację na studia! A do egzaminów wstępnych równo tydzień. Szok. Wybrałam specjalność, która w informatorze była ujęta, a uczelnia zrezygnowała na ten rok z naboru. Proponują inny kierunek. Panika. Co robić? Nie zapomnę słów swego taty: „Ty swojej szansy jeszcze nie wypróbowałaś. Jedź i załatwiaj”. Mętlik w głowie. Złożyłam dokumenty na ówczesną WSP do Siedlec, a w tym mieście wcześniej nigdy nie byłam. Ważny był i czas, bo jadąc tam „kradłam” sobie dzień nauki. Jednak o świcie, z drżącym sercem dojechałam autobusem do Bielska, by stamtąd wyruszyć telepiącym się pociągiem do Siedlec. Po dotarciu na miejsce – szukanie, błądzenie, nerwowość, ale jakoś odnalazłam dziekanat i „z grzeczności” przyjęli dokumenty na pedagogikę przedszkolną, zamiast – jak chciałam – na pedagogikę szkolną. Uff! 

Egzaminy wstępne, ogrom emocji. I pisemne, i ustne przechodzę lekko, same piątki. Ale co z tego, gdy do końca lipca nie dostaję pocztą żadnego powiadomienia o przyjęciu? Dzień w dzień wyczekuję listonosza i… nic! Docierające wieści, że ten się dostał i tamta się dostała, budzą we mnie rozpacz. Po wielu próbach i z wielkim trudem udaje mi się dodzwonić na uczelnię. Skrzeczący głos w słuchawce oznajmił: „Jest pani przyjęta, proszę jutro przyjeżdżać na praktykę robotniczą”. Takie wtedy obowiązywały wszystkich studentów. Ot, taki typowy dla okresu komunizmu wymysł. Z jednej strony radość ogromna, z drugiej żal, że nie dane mi było cieszyć się tym w normalnym terminie, gdyby wiadomość dotarła wcześniej pocztą. Trudno. Pakuję się momentalnie, biorę ubrania nawet i te nie uprane, bo nie będzie mnie w domu przez miesiąc. A potem – zaliczenie praktyki, nawet jakaś zapłata, zaś od października – radosne i podniosłe Gaudeamus igitur…

przed egzaminem
przed egzaminem
akademik wieczór
akademik wieczór
z opiekunem roku-zakończenie studiów magisterskich
z opiekunem roku-zakończenie studiów magisterskich

 

Studia w Siedlcach wspominam najpiękniej, a zawarte tam przyjaźnie trwają do dziś. Jednak czekał nas kolejny pech. Uczelnia przechodzi reorganizację i likwiduje kierunki pedagogiczne! Po dwóch cudownych latach musimy się przenosić. Ból rozstań. Do wyboru przedstawiono pięć uczelni w kraju, ja oczywiście wybrałam Białystok. Wtedy była to jeszcze Filia Uniwersytetu Warszawskiego. Tutaj jednak, poza początkowym zagubieniem, dodatkowych sensacji nie było. I pomyślne zakończenie w 1980 roku. Może dlatego, że to tylko kontynuacja tych samych studiów?

Pierwsze studia podyplomowe postanowiłam podjąć w 1987 roku. Na Katedrze Pedeutologii Wydziału Pedagogicznego na Uniwersytecie Warszawskim. Otrzymałam zaproszenie na spotkanie inauguracyjne w listopadzie. Znów niepewność, bo nie znam też Warszawy. Ale znalazłam i przystanek tramwajowy, i linię, by dotrzeć do wydziału aż na Służewiec. Dojechałam wcześniej, jak miałam w zwyczaju. Chodzę po korytarzu, stoję przy drzwiach, wypatruję, wyczekuję – nikogo nie widać, ani nie słychać. Po pewnym czasie przychodzi profesor – kierowniczka studium. Trochę zdziwiona, że jestem jedyną osobą. Ale zaprosiła mnie do rozmowy, przegadałyśmy blisko godzinę. Dowiedziałam się, że dokumenty złożyło zaledwie siedem osób. Jednak ona ma nadzieję, że absencja pozostałych to może kwestia pogody. I że wyznaczą kolejny termin inauguracji. Straszny niefart na początek, bo na nic mój wyjazd i cały entuzjazm. 

Pomiędzy wieżowcami Służewca o mały włos wichura nie powaliła mnie na ziemię. Ciemno, mokro, strasznie. Późną nocą wróciłam autobusem do Węgrowa, gdzie wtedy mieszkałam. W lutym otrzymałam powiadomienie o kolejnym spotkaniu. Pojechałam. Uzbierało się kilkanaście osób. Przez trzy semestry jeździłam co tydzień. Jako jedna z trzech osób obroniłam się w terminie, to jest w czerwcu 1990 roku. Oczywiście, na bardzo dobry. Bo ja zawsze uwielbiałam się uczyć.

ostatni rok studiów mgr.-akademik

Po dwóch latach, jako osoba wyróżniająca się na podyplomówce, zostałam zaproszona do uczestnictwa w dalszym rozwoju naukowym. Długo brzmiąca nazwa – Studium Rozwoju Naukowego dla Nauczycieli po Studiach Magisterskich. Byłam cała w skowronkach! Dojechałam do Warszawy, ale już w samym mieście – awaria linii tramwajowej, trwająca kilkadziesiąt minut. Prawie płakałam. Kiedy wreszcie dotarłam na uczelnię, spotkanie trwało w najlepsze. Chciałam cichutko wśliznąć się do sali, ale zauważyła mnie pani profesor, która miała wykład inauguracyjny. Nawiasem mówiąc, była to moja wcześniejsza promotorka. Natychmiast zeszła z mównicy i obejmując mnie wykrzyknęła: „Boże, a już się bałam, że pani nie będzie!” To wzruszające i nobilitujące. A jednocześnie mobilizujące. Ale też kolejny początek z niezawinionym poślizgiem. Te studia nie zakładały żadnego terminu zakończenia. Później zostały przemianowane w Studium Doktoranckie. Jeździłam tam przez siedem semestrów, zawsze szczęśliwa, że mogę „naładować akumulatory”. Jednak te wyjazdy stały się dla mnie wyraźnym obciążeniem. Nie uległam namowom profesorów, aby zrobić doktorat, bo nie o nowy skrót przed nazwiskiem mi chodziło. Co wyniosłam jednak z tych spotkań, zostało we mnie na zawsze.

Nie wytrzymałam zbyt długo bez kontaktu ze „świątynią nauki”, jak nazywałam swoje uczelnie. Już w 1997 roku po wakacjach zadzwoniłam na Wydział Pedagogiki i Psychologii do swojej dawnej Alma Mater, teraz już pod nazwą Uniwersytet w Białymstoku. Spytałam, czy uczelnia prowadzi studia podyplomowe z psychologii, co było moim marzeniem. Niestety, nie. Ale pani z dziekanatu namówiła mnie, żebym zapisała się na Podyplomowe Studium Zarządzania Oświatą. Jeszcze wtedy były to początki tego kierunku, zaledwie trzy uczelnie w kraju go wprowadziły. Później prowadzący zajęcia zwykli nas nazywać „pozytywnymi wariatami”. Zapaliłam się, wysłałam dokumenty. Zjazdy miały być trzydniowe i odbywać się raz w miesiącu. Bardzo mi to pasowało, bo comiesięczny dłuższy wyjazd na uczelnię łączył się dodatkowo z możliwością spotkań z rodziną w Białymstoku. Czekam więc niecierpliwie na wiadomość o kwalifikacji i o terminie pierwszego zjazdu.

Ale kiedy nadszedł ten dzień, nerwowo dzwonię na uczelnię z pytaniem o moje studia. Rozmówczyni odpowiada, żebym się pospieszyła, bo… za dwie godziny jest wykład inauguracyjny profesora takiego a takiego. Dobre sobie, a ja prawie dwieście kilometrów od Białegostoku! Znów nie otrzymałam powiadomienia. Natychmiast wychodzę z pracy, pakuję się i jadę długo, z kilkoma przesiadkami. Dzięki temu mogę uczestniczyć w dwu kolejnych dniach zajęć. I jeszcze ogromnie miła niespodzianka: kierownikiem studiów i opiekunem roku jest mój były dyrektor z bielskiego LO. Cóż za zbieg okoliczności! Studia kończę z wynikiem jak każde poprzednie. Dopiero po kilku latach od ukończenia ich przeze mnie, stają się one obowiązkowe dla wszystkich startujących w konkursie na dyrektora placówki oświatowej. Dobrze się złożyło, bo byłam akurat przed takim konkursem na kolejną kadencję.

rozpoczęcie- Studia Podyplomowe Liderów Oświaty
rozpoczęcie- Studia Podyplomowe Liderów Oświaty
zakończenie- Studia Podyplomowe Liderów Oświaty
zakończenie- Studia Podyplomowe Liderów Oświaty

Myślałam, że to moje ostatnie studia. Tymczasem buszując po pewnym internetowym forum dowiedziałam się o naborze na Studium Podyplomowe Liderów Oświaty, wyłącznie dla kadry kierowniczej. Studia prowadzone przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, Polsko-Amerykańską Fundację Wolności oraz Collegium Civitas w Warszawie. Oferowały ciekawą formułę: comiesięczne zjazdy, pracę na platformie internetowej oraz jedną letnią sesję w… Ustroniu, w Beskidach. Rozpoczynały się również w listopadzie, w 2008 roku. Zapisałam się, zostałam przyjęta, no i przyszedł ten dzień – rozpoczęcie w siedzibie uczelni, mieszczącej się w Pałacu Kultury i Nauki. 

Nie zdążyłam na jeden autobus, następny do stolicy dojeżdżał na styk, ale też z powodu korków w godzinie szczytu spóźnił się. Rozpaczałam. Przecież tak bardzo zależało mi na wykładzie inauguracyjnym Jacka Żakowskiego! Wysiadłam z autobusu i jak spod ziemi wyłoniła się taksówka, zatrzymując się koło mnie. Wsiadłam czym prędzej, nie myśląc o korporacjach, przewoźnikach legalnych czy mniej legalnych. Nie, taksówkarz nie jechał okrężnie, na tyle znam okolicę warszawskiego Śródmieścia. Stosunkowo szybko dowiózł mnie pod właściwe wejście w pałacowym budynku, a za przejazd zapłaciłam 150 złotych! Dwanaście lat temu! Za podróż trwającą kwadrans! Była to najdroższa taksówka w moim życiu. A i tak się spóźniłam ponad pół godziny, choć Jacka Żakowskiego jeszcze posłuchałam. Sami powiedzcie, czy to nie kolejny pech związany ze startem? Oczywiście potem było cudownie, jak zawsze. A już zwłaszcza na letnim zjeździe w uroczym górskim Ustroniu.

Więcej nie studiowałam. Od ukończenia ostatnich w 2010 roku pracowałam już tylko pięć lat. Potem przeszłam na emeryturę. Chciałam spisać tę historię, bo moje akademickie „falstarty” naprawdę intrygują i wciąż stanowią dla mnie zagadkę. A co wy o tym sądzicie?

(zdjęcia z archiwum autorki)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok