Pluszowy miś

W nocy, 20 czerwca 1941 roku, zbudziła mnie matka.

– Wstawaj – powiedziała – musimy wyjeżdżać.

Zacząłem się powoli ubierać.

– Szybciej – ponaglała.

Wszedłem do kuchni, a tu żołnierze z karabinami. Brat, ubrany w ciepłe palto, spał na ławie. Żołnierz krzyczał:

– Prędzej, macie pół godziny na zabranie najważniejszych rzeczy, bierzcie ciepłą odzież, tam jest zimno, gdzie jedziecie. Żadnych zbędnych bagaży!

– Tomaszku pobiegnij po misia dla Adasia.

– A ja mogę wziąć samochodzik?

– Nie wolno.

– Mamo – wykrzywiłem buzię do płaczu.

– Weź.

Tato zabrał kożuchy, dla nas zimowe palta, choć to był czerwiec. Miałem sześć lat, brat cztery. Mama zabrała ciepłą bieliznę i żywność na drogę. Poganiani przez żołnierzy, potykając się na wyboistej drodze, szliśmy szybko w kierunku stacji kolejowej.

– Mamo, dlaczego tato nie zaprzęgnie konia, byłoby wygodniej. Mamo, dlaczego żołnierze idą z nami? Mamo, dokąd idziemy?

– Tomku, bądź cicho, mówiąc szybciej się zmęczysz.

Doszliśmy do dworca, tam nas wpędzono, jak bydło, do wagonów towarowych. Wagony wysłane były słomą. Pakowano nas ciasno, tak że siąść nie było można. Przez szpary w deskach widziałem, jak pędzili innych ludzi. Gdy załadowali wszystkich, zamknęli wagony od zewnątrz. Pociąg ruszył w nieznane. Na następnej stacji doładowali innych ludzi. Jechaliśmy i jechaliśmy… Raz na tydzień był postój, wtedy mogliśmy się umyć w zimnej wodzie. Takie postoje trwały krótko, trzeba było się bardzo śpieszyć. Nabrać wody do picia, szybko się obmyć, a było z czego… Jedzenie dawano nam w menażkach, tak odrażające, jak wygląd żołnierza. Jakieś pomyje bez smaku i zapachu. Mama powiedziała:

– Jedz, jak dojedziemy, to sama zajmę się gotowaniem i wtedy będzie lepiej smakować.

Na załatwianie spraw fizjologicznych znaleźliśmy sposób. Gdy musiałem skorzystać „z ubikacji”, mama mnie zasłaniała, siadałem na garnek. Potem wylewała jego zawartość przez zakratowane okienko.
W ten sposób pozbywaliśmy się nieczystości. Tak robili też inni. Mijały wolno dni i tygodnie, ludzie umierali od smrodu, głodu i z zimna. Oprawcy podczas postojów wygarniali trupy z wagonów, a potem pociąg jechał dalej. Były takie przypadki, że ktoś jeszcze oddychał, tylko nie mógł stać na nogach, to go też wyrzucali. Nigdy nie widziałem śmierci z tak bliska. Ludzie umierali na stojąco, starzy i młodzi. Więźniowie ukrywali trupy, żeby za umarłych pobierać przydział lichej żywności. W wagonie było coraz luźniej i zimniej. Zrobiło się na tyle przestronnie, że mogliśmy nawet usiąść. Mama tuliła nas do siebie, pluszowego misia też.

– Musicie być teraz silni i dzielni – mówiła – to najgorsze przetrwamy. Tego, co widzicie, nie wolno wam zapomnieć. Musicie przekazać wszystko kolegom w szkole, jak wrócimy.

– Kiedy wrócimy?

– Niebawem nastąpi taki słoneczny, radosny dzień, że wszyscy będziemy się cieszyć. To, co się teraz dzieje, to jakiś koszmar, nieporozumienie, to na pewno tylko jakaś pomyłka. Jak się wyjaśni, wyruszymy z powrotem do domu.

Ciągle jechaliśmy dalej i dalej. Przez szpary wagonu widać było step, żadnych zabudowań. Do dziś pamiętam chłód i głód. Dokuczał siarczysty mróz, na dodatek śnieg wdzierał się do środka wagonu. Zima w pełni, a przecież był dopiero wrzesień.

Dojechaliśmy. Wyrzucili nas z pociągu, ustawili w szeregu, policzyli i pognali po śniegu. Szliśmy w milczeniu. Jak dowiedzieliśmy się na miejscu, był to transport polskich, oficerskich rodzin. Znaleźliśmy się w obozie, wkoło druty kolczaste, wieże, a na przybyłych czekały dziurawe namioty.

W roku 1943, gdy powstał Związek Patriotów Polskich, rodzice dostali pracę. Byliśmy na wpół wolni. Można było handlować. Wiosna zaczynała się w czerwcu, a we wrześniu zima. Mimo tak krótkiego lata zboża dojrzewały, a lasy bogate były w zwierzynę, w borówki, truskawki i grzyby. Wtedy zaczął się handel wymienny. Mama ciągle skrzętnie pilnowała pluszowego misia, bo jego brzuszek był drogocenny i w najtrudniejszych chwilach ratował nas od głodu…

Anastazja Michalina Banasiak