23 czerwca wielbiciele łowienia ryb mają swoje święto. Choć są źródła podające inną datę, to pozostaję wierna kalendarzowi świąt nietypowych, kalbi.pl, w którym tego właśnie dnia każdy tata wędkarz ma święto podwójne.

Już jednak wszystkie źródła zgodnie podają, że Dzień Wędkarza obchodzony jest w Polsce od 2008 roku, czyli obecnie mamy mały jubileusz 15-lecia. Przy dacie czerwcowej wolę pozostać także dlatego, że z wędkowaniem kojarzy się bardziej ta niż inna, marcowa. Bo woda i wędka to typowo letni obrazek, związany z kanikułą i urlopowaniem, umożliwiającym uprawianie tego hobby. A że jednocześnie jest i Dzień Ojca? Zatem niech tatusiowie z wędką świętują dubeltowo.

Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szarą koszulkę i dżinsy, prezentuje zdobyte nad wodą trofea – dwie pokaźnych rozmiarów ryby

W mojej rodzinnej wsi w pobliżu nie było zbiorników wodnych, toteż ani nie widywałam wędkarzy w plenerze, ani nie znałam ich obyczajów. Pierwszy raz zobaczyłam szereg nieruchomo rozsadzonych w krzakach postaci, „moczących kije”, nad Liwcem w Węgrowie. Wtedy, gdy po studiach rozpoczęłam pracę w tym miasteczku i zaczęłam spacerować nad tamtejszy zalew. Czasem też, jadąc dokądś, obserwowałam nad różnymi akwenami figurki zakapturzonych osób, niczym krasnale w pelerynach, wytrwale tkwiących na swoich stanowiskach, nawet w czasie deszczu. Wędkujący wydawali mi się kimś tajemniczym i wyjątkowym. Jak można godzinami siedzieć bez towarzystwa, w ciszy, w tym samym miejscu, patrząc w jeden punkt? Miałam wrażenie, że musi być w tym coś, czego nie rozumiem. Jakaś magia, niczym… zaklęcie! Teraz wiem, że tak jest na pewno.

Zastanawiam się, czemu moi dwaj młodsi bracia zaczęli łowić. Najprawdopodobniej zarazili się tym w chwili, kiedy wiklinowym koszem łapaliśmy ryby ze stawu hodowlanego. Gdy zwiększał się poziom wody, ryby przedostawały się do naszej sadzawki. Sadzawki nie ma od lat, staw na pewno nie jest zarybiany, ale to wtedy chłopcy połknęli bakcyla. Starsi dwaj nie mają z wędkowaniem nic wspólnego, zaś dwaj młodsi łowią z zamiłowaniem. Jeżdżąc regularnie do matki na wieś, mogłam obserwować ich zachowania. Od pierwszych tanich wędek za uciułane uczniowskie grosze, aż po profesjonalny, drogi sprzęt, przywożony z zagranicy. I tę ich dumę, i staranne przechowywanie na strychu, by za rok wszystko było na miejscu. Czasem się zmawiali i jechali we dwóch gdzieś daleko, kilkadziesiąt kilometrów, na cały dzień. Opłacali karnety wstępu i rozkoszowali się tym dziwnym hobby, aby wrócić z niczym! Bo oni przecież nie pojechali tam po ryby, a jedynie po to, by uprawiać swoje hobby. Dowiedzieliśmy się wtedy, że ryby mogli… kupić przy wyjściu. Zaś dla ich małżonek taka eskapada zawsze była nie w smak. 

Ponieważ Jacek nie prowadzi domu w Polsce, zawsze na lato zjeżdżał do mamy, tak samo jak ja. Dlatego to najmłodszemu z braci mogłam się przyjrzeć bliżej w jego roli wędkarza – zapaleńca. Gwoli ścisłości dodam, że o ile w danym roku w lasach są grzyby, on swój czas wolny dzieli na te dwie namiętności. Świtem zwykle na grzyby, po południu do godzin nocnych – na ryby. Zwłaszcza, gdy przyjeżdża sam. Kiedy jest z rodziną, też urywa się znienacka, nie wiadomo kiedy i znika jak kamfora. Jednak pasja to pasja, nie ma na nią „odtrutki”. 

Czarnowłosy mężczyzna w białej koszulce i dżinsach prezentuje olbrzymi okaz złowionej ryby. Za nim widoczny akwen wodny – łowisko

Jak tylko zjeżdża latem do kraju, natychmiast aktualizuje i opłaca kartę wędkarską, aby bez problemu móc wejść na każde łowisko. O tym obowiązku nigdy nie zapomni. Tak samo jak i o kupnie różnych pudełeczek i słoiczków z tak zwaną przynętą. Ostrzega, która półka w lodówce jest zarezerwowana na owe „specjały”. Z zapartym tchem przyrządza wieczorem jakąś masę z nieznanych mi składników. Wykopuje też z ziemi robaki, chyba dżdżownice. Zawozi je w sobie tylko znane miejsca i tam umieszcza przygotowaną zanętę. Potem już wie, po ilu godzinach ryba bierze. Zna pory na udany połów określonych gatunków ryb. Wie, przy jakiej pogodzie i nad jaki zbiornik się udać, aby móc się pochwalić zdobyczą. Nieraz wyjeżdżając zapowiada, co przywiezie. Bo on to wie! Jako specjalista, choć tak naprawdę amator. Dla mnie to na zawsze pozostanie niezgłębioną zagadką, magią po prostu. A dla prawdziwego wędkarza to żywioł i pasja.

Kiedy jeszcze żyła mama, interesowała się tym, czy i co złowił. Ja już dałam z tym sobie spokój. Bo rozumiem, że Jacek nie po ryby tam jeździ. A więc po co? Na czym miłośnikowi łowienia szczególnie zależy i dlaczego wędkuje? Co sprawia, że jest w stanie wstać z łóżka na długo przed świtem, żeby pojechać nad łowisko? Dlaczego akurat ten sposób spędzania wolnego czasu stawia ponad inne? Pełnej odpowiedzi nigdy nie uzyskałam. Wiem, że przy tym odpoczywa. Że ma możliwość obcowania z naturą, jej obserwowania. To zapewne i rodzaj ucieczki od rocznego pobytu w zgiełku Brukseli. Choć normalnie jest bardzo towarzyski i rozmowny, nagle zamienia się w samotnego milczka. Co mu przynosi radość, poza satysfakcją złowienia taakiej ryby? To „moczenie kija” musi być ekscytującym hobby, skoro tyle osób je uprawia. Ostatnio też coraz częściej słyszy się o wędkujących kobietach. To relaksuje, pozwala zapomnieć o codziennych troskach. Jednak poza wypoczynkiem, wędkarstwo jest też okazją do swego rodzaju rywalizacji. Wiadomo, że królem wędkarzy jest ten, kto łowi ryb wiele, a ponadto – ryb dużych.

Ryby nie są mu potrzebne. Ba, on ryb nie lubi! A już na pewno nigdy nie je tych z własnego połowu. Jeżeli już, to jedynie… konserwowe z puszek. Owszem, przywozi je do domu wtedy, jeśli połów spełnił dwa warunki. Po pierwsze – gdy się trafiły naprawdę dorodne sztuki. Po drugie – że będzie je komu spożyć. Dlatego kiedy zdarza mi się być na wsi jednocześnie z nim, dostarcza te piękne i smaczne okazy. Ale ja i nikt z obecnych nie kwapi się do ich oprawiania. Największy podziw budzi to, że naówczas, choć zmęczony, zakasuje rękawy i bierze się za tę nieprzyjemną robotę. Kiedy ryba jest już wypatroszona, oskrobana i wymyta, oddaje ją do dyspozycji kobiet. Choć często bywało i tak, że sam smażył, bo jest w tym mistrzem. I stawiał talerz wybornego, chrupiącego jedzonka. Nam pozostało jedynie degustowanie i… chwalenie braciszka wędkarza.

Łowienie ryb było niegdyś warunkiem przetrwania. Jest jednak wielka różnica między rybołówstwem a wędkarstwem. To drugie jest formą sportu, wypoczynku, rozrywki i pasji.
W Polsce wędkowanie czysto rozrywkowe zaczęło zdobywać popularność pod koniec XIX wieku, wtedy też powstały pierwsze kluby zrzeszające miłośników rekreacji z wędką w ręku. W większości miejsc na świecie organizowane są turnieje i konkursy, a samo wędkarstwo jest regulowane ściśle określonymi prawami na poziomie krajowym. Obecnie Polski Związek Wędkarski liczy około 600 tysięcy członków. Jak się okazuje, dziś niewiele złowionych przez wędkarzy ryb, ląduje na stole. Czyli mój brat nie jest wyjątkiem. W przypadku niesłychanie dużego  okazu, rybę czeka jeszcze obowiązkowa sesja fotograficzna. Sama często robiłam Jackowi zdjęcia z jego trofeami. A dzisiaj, w Dniu Wędkarza, wszystkim „moczącym kije”, życzmy wyjątkowo udanych połowów.

Fot: Jadwiga Zgliszewska i Jacek Zgliszewski 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok