Żaden kuracjusz życiowy, mimo niewątpliwej potrzeby, nie może zbyt długo bawić w miejscach powszechnie uznanych za iście wypoczynkowe. Nie każde fundusze wytrzymają kilka miesięcy w Bath, w różnych Czarodziejskich Górach, w Truskawcu, czy rzymskich termach.

Zdeterminowany kuracjusz,  przebywając w domu i uczęszczając do normalnej pracy (wyjaśniam: osiem godzin, często dość monotonnych, itd) może, a nawet powinien, utrzymywać się w stanie kuracji jak najdłużej. Mimo wszystko! I nie dużym kosztem. Da się! Daję słowo.

Przypominam:  kuracjusz to stan ducha (najpierw) oraz ciała (zaraz potem), stan w którym zadowolenie łączy się z relaksem, a przyjemność z myśleniem , a luźna inspiracja z ewentualnym działaniem.Świadomy kuracjusz, by potrzymać ten stan, może od czasu do czasu zmieniać scenerię, jako wspomaganie i dla wzmocnienia efektu. To jest ważne. Doświadczenie, ale tylko wieloletnie, pozwala na taki manewr gdziekolwiek, lecz najłatwiej jest wzmacniać kuracjusza w sobie, poprzez piękne przeżycia w różnie pięknych miejscach.

Jeżeli zatem zmęczyła nas codzienność, a nie mamy zbyt wiele czasu i funduszy, proszę poważnie przemyśleć krótką,  lecz treściwą wycieczkę. Może to być jeden dzień pełen niecodziennych chwil, lub dwa luzackie dni, rozciągnięte za pomocą drobnych przyjemności do niemożliwości.

Kierunek Ełk (…hę?)

Po pierwsze – to już Mazury (!), co dla kuracjusza z Podlasia oznacza sporą zmianę klimatu. Ów klimat  tworzy zaś wygląd ulic, bliskość jeziora i tysiąc drobnostek budujących turystyczną atrakcyjność.

Po drugie  – dobry dojazd  zewsząd. W moim przypadku oznacza to dogodne pociągi. Są naprawdę wygodne, koszt przyjazdu z Białegostoku to 19.90 zł (jesień 2018),  czas to półtorej godziny, można sobie poczytać, porozmawiać i na deser – pomilczeć.

Po trzecie – duży wybór miejsc noclegowych, z cenami i estetyką „od Sasa do lasa”.  Znajdziemy wille, pensjonaty,  hotele, hostele i to w dobrych lokalizacjach (bo miasto wielkie nie jest), w dobrej cenie (bo jednak to nie Zakopane). Kuracjusz ze skłonnościami do egzotycznych przeżyć, może zamieszkać na dworcu, w hostelu „Open Tour”, gdzie mają czyste, wygodne dwójki z łazienką i z widokiem na perony. Oryginalne. Okna szczelne, za głośno nie jest. A ciekawe przeżycie.

Po czwarte – miejski widok na jezioro! Do tego zapach wody i szuwarów, pejzaż z łagodną linią brzegową, żaglówki w tle – to są atuty wyprawy do Ełku bardzo ważne. Jezioro pozytywnie wpływa na kuracyjny nastrój, tak potrzebny tej małej wyprawie. Właśnie ów element jest kropką nad kuracyjnym „i”, oraz wisienką na torcie.

W latach 60. i 70. Ełk był odwrócony od jeziora,  a przy wodzie straszył zniszczonymi zabudowaniami. Miasto wtedy totalnie zaniedbało spacerową trasę, co na szczęście zmieniło się diametralnie. Teraz  zwrócone jest w stronę wody, wszystkie drogi i dróżki prowadzą  na promenadę,  wszystkie okna mają widok na taflę wody, wszystkie kawiarnie mają stoliki na świeżym powietrzu (no, prawie wszystkie). Jest tu  trasa dla pieszych, dla rowerów i dla tych, którzy cenią przesiadywanie na ławeczkach.

Po piąte – istnieje w mieście browar, a  Browar to Mazurski. Miejscowi smakosze bardzo chwalą. Browar deklaruje, że chodzi im o ideę, a nie po prostu firmę i wyraża to tak:  „Chcemy przywrócić wspomnienia, reaktywować zapomniane już smaki, a na bazie znakomitych tradycji zbudować rozpoznawalną markę w całej Polsce. Udowadniamy, że produkcja i dystrybucja piwa regionalnego  naszym browarze o tradycyjnej metodzie warzenia to coś więcej niż biznes. To zamykanie historii w szklanej butelce, z której posmakować może każdy.”

Po szóste – miejsce to zawisło w czasie (wyjaśnię za chwilę) i nawet jeśli nie jest idealnie piękne, to jest pięknie intrygujące.

Prosta trasa (hopsasa?)

Do „hopsasa” nie namawiam, ale do spacerowania – owszem. Podstawowy spacer dla tych, którzy wybiorą pociąg: od dworca – na promenadę, potrwa zaledwie kilkanaście minut (w wersji nieurozmaiconej), lub dłużej,  gdy przystaniemy to tu, to tam. Po drodze kupimy owoce, zajrzymy w witryny sklepów, przysiądziemy na ławeczce w małym parku. Ta mini oaza zieleni to XIX wieczne dzieło, najprawdziwsze, z fontanną na środku.  Lubią tu przesiadywać młodzi ludzie, cykliści, ojcowie z wózkami przy nodze i z komórkami w rękach, oraz gadatliwe, starsze panie. Niezwykle malownicza mieszanka.

Sam dworzec kolejowy duży nie jest, lecz zgrabny i czysty. Zbudowano go w 1868 roku i był dostojnym budynkiem , nic dziwnego, że na przeciwko ulokowane wystawny Hotel Dworcowy. Po II wojnie dworzec był ruiną , wprawdzie go odbudowano, ale owej świetności już nie ma. Posiada jednak lekki retro klimat, a w części dworca mieści się  (wspomniany już) hostel.

Miasto, choć zburzone w czasie wojny, pochwalić się może całymi fragmentami rodem z innego historycznego czasu. Pomiędzy te fragmenty wtargnęły oczywiście bloki z lat 70- tych i inne typowe dla owych czasów, mało ambitne zabudowa. To pomieszanie estetycznych epok, z wyraźnym akcentem spłoszonego art deco sprawia, że miasto może wydawać się wciśnięte pomiędzy historyczne warstwy. I dlatego prosta gra wyobraźni wrażliwego kuracjusza, dopowiedzieć może wiele fascynujących opowieści.

A polecana lektura dla podtrzymania tematu to historyczny to przewodnik Michała Olszewskiego i Rafała Żytyńca: „Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym”

Proste przyjemności na jeden dzień (i pół)

Jedzenie –zwracamy uwagę na ryby. Pewien przygodny wędkarz łowiący w niedzielę  przy promenadzie powiedział mi, że biorą tylko leszcze, bardzo smaczne zresztą. W jeziorze znajdziemy jednak wszystkie słodkowodne ryby, może tylko nie od strony miasta.  Jadłodajni jest dużo, śniadaniowych też.  Może nie są nadmiernie wyrafinowane, ale jest w czym wybierać. Sporo jest prostych, skwierczących na kilometr kebabowni, które, nie tylko z przyczyn zdrowotnych, dobrze jest jednak ominąć.

Spacer – wiadomo, jest dobry na wszystko. Można wygodnie spacerować promenadą, można trasę przedłużyć na swoją odpowiedzialność, obchodząc jezioro dookoła przez malownicze chaszcze i mniej malownicze przedmieścia. Jest to przeżycie dość ciekawe, chociaż turystycznie niebanalne.

Stupor na ławce z widokiem na wodę – to kuracjusz może praktykować swobodnie i długo. Na pewno nie zaszkodzi.  Ławeczek  wzdłuż promenady absolutnie nie brakuje, stoją w rozmaitych konfiguracjach, a widok na wodę zawsze jest kojący. Można też przy okazji oddać się przyjemnym rozmowom i dywagacjom, przemieszczając się spokojnie (i grupowo) od ławki do ławki.

Łowienie ryb zaocznie i naocznie – albo łowimy, bo patrzymy. Obie wersje są OK.

Nieprosta historia w tle („i te pe i te de”)

Do niej z pewnością należą wojny krzyżackie i zamek, aktualnie w ruinie, zagrodzony, osamotniony, ponury, cierpiący na historyczną łuszczycę.  Założył go Ulrich von Jungingen w bardzo dogodnym miejscu i akurat tak, by zamek dzieje mógł mieć burzliwe. Warto je poznać.  Bliższa nam  historia Ełku to także  książki niemieckiego pisarza Siegfrieda Lenza, oraz punkt widzenia  jednego z najważniejszych powojennych dziennikarzy Niemiec – Klausa Skibowskiego.  W ich twórczości  znajdziemy ślady przedwojennego miasta. A było tu kolorowo. Można wyobrazić sobie społeczność żydowską, a potem ten powojenny szaber i płonące kamienice.  Można pochylić się nad losem tych, którzy nie ukryli się przed działaniami stalinowskiego UB. Te kręte ścieżki historii mogą być dla kuracjusza ćwiczeniem z wyobraźni i z doświadczania niełatwej polskości.

Epilog monologu

Kuracjusz powinien propozycję  wyprawy do Ełku przemyśleć jesienią, gdy turystów nie ma wielu, gdy  miasto jest miejscem leniwym i nie tłocznym.

Wtedy tym czasie swobodniej nabieramy  owego, pozornego zresztą, lenistwa, nasączamy się nim jak gąbka i szczęśliwsi, powoli wracamy do domu. W stanie rozbujanego relaksu.

Co polecam.

(autorka zdjęć: Miłka Malzahn)

 

 

Miłka Malzahn/ milkamalzahn.pl