Jak na prawdziwego mężczyznę przystało, i dom zbudował, i drzewo zasadził, i miał nie jednego, ale aż czterech synów! Wcześnie ożenił się z dziewczyną, w której zakochał się z fotografii. Był najlepszym mężem i ojcem, synem i bratem, zięciem, szwagrem, przyjacielem i sąsiadem. Jego przedwczesne i tragiczne odejście opłakiwały całe rzesze nie tylko zgromadzonych na smutnej ceremonii pogrzebowej…

Urodził się latem 1932 roku jako drugi w rodzinie po swojej starszej siostrze, ale synem był pierworodnym. Niezbyt wiele wiem o jego dzieciństwie. W przeciwieństwie do mamy – tata był dość małomówny. Z opowiadań babci Olesi dowiedzieliśmy się, że jej Cezio… bardzo wcześnie interesował się dziewczynami! Chodził do kilku, ale to w Gieni zakochał się aż tak bardzo, że oświadczył prawie natychmiast. I rzeczywiście pobrali się bardzo szybko, bo po paru tygodniach. W tym samym miesiącu, w którym przypadały jego dwudzieste czwarte urodziny.

Jestem jedną z bliźniaczek, które urodziły się rodzicom jako pierwsze. W dzieciństwie byłam bardzo chorowita, często płakałam. Wtedy nosił mnie „pod sufitem” (jak opowiadała mama) i wyśpiewywał: „Miłość jest piękna, więc po cóż płaczesz, zamiast radośnie uśmiechać się?”. Wszyscy świadkowie tamtego okresu twierdzili, że zdjąłby dla mnie gwiazdkę z nieba. Ja też go kochałam po dziecięcemu. Obnosiłam się z tym przed całym swoim małym światem twierdząc, że jestem „jodą taty”, a znaczyło to tyle, co: „uroda taty”. Musiałam zapewne słyszeć częste opinie dorosłych, bo rzeczywiście byłam i jestem podobna do swojego ojca.

 

chciał mi z nieba zdejmować gwiazdeczkę
wyśpiewywał pod sufit unosząc
pierworodną kochaną córeczkę
która to po nim wzięła urodę […]

Jedne z dobrze zapamiętanych choć przygnębiających obrazków z dzieciństwa, to obwożenie mnie przez tatę po doktorach. Gdzie tylko usłyszeli o jakimś „dobrym” lekarzu, nawet przyjezdnym, zaraz tata zdążał doń ze mną. We wsi głoszono, jakoby wyjątkową lekarką miała być rzadko przyjeżdżająca z Warszawy do rodziny w Brańsku doktor nazywana „organiścianką” (zapewne była córką organisty). Jak przez mgłę przypominam jakieś nadludzkie zabiegi rodziny, by się ze mną do niej dostać. Oczywiście tatuś zawiózł mnie i tam. Pamiętam, jak dmuchał mi w paluszek, z którego pobierano krew, a ja się wtedy rozpłakałam… Utrwaliło się też, kiedy w zimie niejednokrotnie dociskał się ze mną na rękach, omotaną chustami, do oblężonego autobusu i dopraszał o zabranie jako pasażera z dzieckiem.
[…] w swojej rączce czułam dłoń tatusia
raz niejeden gdy niósł na barana
tłocząc się do późnych autobusów
ze zmęczoną senną schorowaną […]

Bywałam często w jego męskich ramionach, czułam zwłaszcza jego zapach. Może właśnie dlatego z jego osobą kojarzy mi się absolutnie pozytywnie odbierana woń tytoniu, który na zawsze pozostał symbolem męskości? Ten swój nałóg również potrafił okresowo poskramiać, bo prawie na każdy Wielki Post rzucał palenie. To siła płynąca z wiary. Bo w Wielką Niedzielę wracał, uśmiechając się do papierosa.
[…] zawsze pachniał dymem tytoniowym
i tak mi zostało już do dzisiaj
że oznaka tej ciepłej męskości
woń papierosową ma za symbol[…]

Przybywało nas, jego dzieci, coraz więcej, a on – ciągle bardziej troskliwy i wspomagający, cierpliwy i łagodny. Choć pracował zawodowo, także na nocne zmiany, a nadto po godzinach obrabiał kilka hektarów ziemi, to pomagał też mamie w większości prac, a zwłaszcza w tych związanych z wychowywaniem dzieci. W ostatnich klasach szkoły podstawowej potrafił pomóc nam rozwiązać trudne zadanie matematyczne, a nazajutrz na lekcji okazywało się, że nikt inny go nie zrobił, bo nie potrafił. Byliśmy więc zeń dumni. Tata był łagodny i wyrozumiały, ale jak uznał, że miarka się przebrała, potrafił zareagować ostro i zdecydowanie. Może częściej dotyczyło to braci, jako chłopców, ale skarcić, zawstydzić umiał i nas – swoje córki pierworodne. Właśnie – zawstydzić. Nasz szacunek dla ojca przejawiał się między innymi tym, że każde z nas unikało sytuacji, w której przychodziło sprawić mu zawód. Nie nękało nas poczucie strachu, ale wstydu. Za nic w świecie nie chcieliśmy mu tego przynosić.

Byłam szczęśliwa, mogąc dostarczyć mu przyjemności i powodu do dumy. Tatuś chodził na wywiadówki. Z klasy do klasy, bo jednocześnie uczęszczało nas do szkoły po kilkoro, a zebrania odbywały się w tym samym dniu. Pewnej zimy wrócił z dziwnym błyskiem w oczach, od progu informując radośnie o swoim wielkim poczuciu wyróżnienia i dumy. Oto spóźniony, wracający z posiedzenia komisji konkursowej rejonowego turnieju matematycznego dyrektor szkoły i matematyk jednocześnie, na jego widok miał zakrzyknąć: „Panie Zgliszewski, gratuluję, córka wygrała turniej!”. Matematyk zaczął go obejmować, cieszyć się, pobiegł z tą dobrą nowiną do nauczycieli. Rodzice innych uczniów byli tego świadkami, co dodatkowo podniosło rangę radości szczęśliwego ojca. Istotnie, wygrałam ten konkurs, szczegóły poznałam nazajutrz w szkole. To dopiero było wydarzenie – uczennica z małej wiejskiej szkółki pokonała prymusów nawet z bielskich szkół! A ja cieszyłam się, że on – mój tata mógł dzięki temu przeżyć taką uciechę.

Cieszył się też na pewno, kiedy dostałam się na studia. Ale ja, dotychczas mieszkająca tylko w jednym miejscu, nasłuchawszy się ponadto „gróźb” i wymagań wykładowców, tęskniąca – pisałam alarmujące listy do domu. Narzekałam, że tego nie wytrzymam, że nie poradzę sobie, że chcę rzucić te studia… Przyjechał! Stracił na to całą niedzielę, wstając przed świtem, by dojechać autobusem i zdążyć w Bielsku na pociąg do Siedlec. Na domiar złego – nie zastał  mnie, bo akurat wyszłam z akademika, a on miał do powrotu zaledwie dwie godziny.  Czekał na próżno… Po powrocie, widząc na swoim tapczanie moc pięknych czerwonych jabłek z sadu babci Olesi oraz orzechów z „jego” leszczyny, od razu pojęłam, kto tu był. Rozpłakałam się, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. On był gotów mnie zabrać, jednak przyjechał przede wszystkim dlatego, aby podnieść na duchu i nakłonić do wytrwania. Tak powiedziały mi współlokatorki. I pozostałam, na szczęście. A kiedy odwiedzałam rodzinę, to na odjezdne właśnie on zawsze odprowadzał mnie na dość odległy przystanek, dźwigając torbę ciężką od domowej wałówki. Oczywiście tak samo targał torby odjeżdżającej drugiej córki z jej małymi dziećmi, jak i odprowadzał synów przyjeżdżających na przepustki z wojska. Uwielbiał też swoje wnuczęta, których zdążył poznać zaledwie trójkę. Dziś miałby ich aż dwanaścioro, wszystkie dorosłe. Niestety, nie doczekał…

Był ojcem kochającym i sprawiedliwym. Wiedzieliśmy, że tak samo traktuje każde ze swoich dzieci. Mogliśmy na niego liczyć w każdej sytuacji. Jednak przede wszystkim był najlepszym z mężów. Nigdy w życiu nie wyrządził naszej mamie świadomie żadnej przykrości. Zawsze wyrozumiały, kochający, pomagający we wszystkich sprawach związanych z domem i dziećmi. Na tle wiejskich mężczyzn był naprawdę chlubnym wyjątkiem. Przez kolegów czasem nawet z lekka wykpiwany, ale on się tym nie przejmował. Przyjmował uszczypliwości sąsiadów z lekkim przymrużeniem oka.

Był także tytanem pracy. Obowiązkowy, punktualny, niezawodny. Często zostawał w robocie po godzinach. W sezonie, gdy przyjechało do młyna dużo „zawoźników” ze zbożem, nigdy nie odprawiał kogokolwiek z kwitkiem, jeśli tylko został poproszony. W swojej szlachetności rozumiał, czym jest strata czasu rolnika oraz konieczność ponownego pokonywania furmanką kilkunastokilometrowej trasy, więc zawiadamiał mamę i pozostawał w młynie nawet do północy. Klienci czasem się odwdzięczali, np. odsypując mu parę kilo swojej dobrej mąki. Taka „ładnie zrobiona” była zwykle przeznaczana na wypieki świąteczne, bo w rodzinie się nie przelewało. Życzliwość i pracowitość to także ciągłe pomaganie i żonie, i rodzicom, i sąsiadom. Proszony, nigdy swojego czasu, wiedzy i umiejętności ani wkładu sił nie poskąpił. Były to prace tak rolne, jak drobne rzemieślnicze, aż po na przykład pisanie podań do urzędów czy udzielanie rad. Bo ludzie się z jego zdaniem liczyli. Był również uwielbiany przez swoich teściów, uznających go za swego najlepszego zięcia.

Nasz tata był pobożnym człowiekiem, ale ta bogobojność szła w parze z przestrzeganiem zasad wiary. W śnieżycę i przy siarczystym mrozie wyruszał w niedzielę do odległego trzy kilometry kościoła, czasem niejako w roli „delegata” całej rodziny. Był dla nas pod tym względem absolutnym przykładem. Zresztą kobiety ze wsi i z rodziny dość powszechnie stawiały go za wzór swoim mężom, a nauczyciele z naszej szkoły – pozostałym ojcom uczniów.

Żywo interesował się sportem. Jako wielki kibic imprez sportowych, uwielbiał oglądać je w telewizji. Szczególnie piłkę nożną i kolarstwo, czyli w tamtym czasie Wyścig Pokoju. A że relacje z trasy radio podawało co pół godziny, on odrywał się na te pięć minut od roboty w obejściu i przybiegał do domu, by tego sprawozdania wysłuchać. W dojeździe do mety musiał uczestniczyć. Emocjonował się razem z nami, co trochę drażniło mamę, która nie mogła pojąć naszych zainteresowań. A my asystowaliśmy mu wiernie.

W miarę swoich niewielkich rezerw czasowych, chętnie przebywał z nami – swoimi dziećmi. Takimi dość rzadkimi wspólnymi wypadami były nasze jesienne grzybobrania. Wybudzał nas, gdy było jeszcze zupełnie ciemno, a my bez szemrania natychmiast podrywaliśmy się na równe nogi, aby dotrzeć do lasu, gdy zaledwie szarzało. Jakąż radością był powrót, gdy eskapada była udana, to jest zwieńczona obfitymi zbiorami. A nie mogliśmy przedłużać swego pobytu w lesie, bo na ósmą on szedł do pracy, a my nieco dalej – do szkoły.

20 lipca obchodził imieniny. Wcześniej zrywaliśmy w swoim sadku dwa wiaderka wiśni, które on raniutko wiózł na rynek do Bielska, gdzie je sprzedawał, a za zarobione pieniądze kupował nam m.in. imieninowe cukierki, którymi w tym dniu częstował obficie. Najczęściej niezapomniane raczki i krówki. Tworzyło to miły coroczny rytuał.

Chciał nas wychować na porządnych ludzi, ale według wyznawanych przez siebie zasad i wartości. Na przykład mnie i siostrze długo nie pozwalał chodzić na wiejskie zabawy, bo bardzo się lękał o zachowanie zgodne z jego wyobrażeniem o moralności. Wtedy miałyśmy do niego trochę żalu, bo wszystkie koleżanki mogły robić to, co nam było zakazane. Uważał, że skoro się uczymy i przed nami tej nauki jeszcze sporo, to nie powinnyśmy zawracać sobie głowy innymi sprawami. Tutaj był bezwzględny. Nieco bardziej pobłażał synom, ale jedynie w tej kwestii, bo w innych – przeciwnie. Dzisiaj rozumiem i całkowicie popieram jego postępowanie.

Mieszkający na wsi i będący rolnikiem, jednocześnie przepracował 30 lat w uspołecznionych zakładach pracy, co zostało zauważone i docenione. Uhonorowany został wtedy jubileuszowym dyplomem, który przechowujemy do dziś. Byliśmy dumni, a on ucieszony, bo zamierzał ubiegać się o wcześniejszą emeryturę. Jedna i druga komisja lekarska podjęła decyzję odmowną. Trochę się załamał. Ale co miał począć? –nadal chodził do swojej pracy. Pewnego listopadowego dnia już nie wrócił… Uległ tragicznemu wypadkowi właśnie tam, zmiażdżyła go jedna z ciężkich, pracujących maszyn. Żył jeszcze jedenaście strasznie trudnych dla nas-czekających dni. Odszedł w listopadzie 1983 roku, w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat. Pozostawił niezmierzony ból, pustkę i tęsknotę. Choć niebawem minie 35 lat od tego smutnego faktu, nigdy nie zapomnę mojego najwspanialszego ojca!

[…] dziś gdy tylko zostały już po nim
smętne strofy w zapłakanych wierszach
cały w
ór najszlachetniejszych wspomnień
tulę miłość na pokładzie serca.

 

(zdjęcia z domowego archiwum autorki)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok